Archiwum kategorii: Bez kategorii

Transferowo pomarańczowo

Martin Jol jest wściekły. Jeszcze nie zdążył na dobre rozgościć się w gabinecie trenera Ajaxu, a już pozbawiają go piłkarza, z którym wiązał duże nadzieje, w dodatku dobijając targu z Arsenalem (Jol, jako były trener Tottenhamu, Kanonierów nie lubi). Kibice z Emirates mają powody do zadowolenia: nie dość, że Arsene Wenger ruszył wreszcie na zakupy, nie dość, że Thomas Vermaelen jest naprawdę świetnym piłkarzem, sprawdzonym nie tylko w reprezentacji, ale i w Lidze Mistrzów, nie dość, że wzmacnia najsłabsze ogniwo Arsenalu – defensywę, z której w ubiegłym sezonie porządnie się naśmiewano – to jeszcze irytuje kogoś, kto porządnie zalazł Wengerowi za skórę (pamiętam derby północnego Londynu, podczas których Francuz i Holender całkiem dosłownie skoczyli sobie do gardeł). No i kwota transferu – klubowi właściciele odkręcili kurek z kasą…

Chociaż czy to ostatnie zdanie jest prawdziwe? 10 milionów za Vermaelena to przecież niewiele, skoro za Glena Johnsona trzeba zapłacić 17 milionów. Im większy kryzys dookoła, im poważniejsze kłopoty przeżywają właściciele poszczególnych klubów (patrz: Liverpool), im bardziej niepokojące wieści dochodzą z rynku mediów (Setanta Sports nie była w stanie wywiązać się z umowy i straciła prawa do transmisji 46 meczów Premier League w przyszłym sezonie – na razie nie wiadomo, kto ją zastąpi) – tym spirala transferowa nakręca się coraz bardziej, rodząc podejrzenia, że obserwujemy coś w rodzaju balu na Titanicu. Z jednej strony rośnie inflacja, z drugiej – rosną długi wielu klubów (MU musiałoby sprzedać sześciu Ronaldo, żeby spłacić swoje…), ale najwyraźniej nikogo to nie powstrzymuje.

Na robienie transferowego podsumowania jest oczywiście za wcześnie. Jak dotąd wielkie zakupy rozpoczął jedynie Manchester City, który do Garetha Barry’ego dodaje właśnie Roque Santa Cruza – i obie transakcje to kolejne strzały w dziesiątkę Marka Hughesa. Straty Manchesteru United są równie znaczące jak wzmocnienia rywali z miasta – także straty pod względem prestiżowym, bo do tej pory z Old Trafford odchodzili raczej piłkarze niechciani, a Ronaldo i Teveza trudno traktować w ten sposób. W dodatku Argentyńczyk prawdopodobnie zostanie na Wyspach; ba, może i on przeprowadzi się za miedzę… Trzeba też dodać, że nie cichną spekulacje o odejściu Vidicia, którego żona źle znosi deszczowy klimat.  Ale uogólniać przed sierpniem nie ma sensu – już wiemy, że MU (podobnie jak Chelsea i Barcelona) złożył ofertę kupna Ribery’ego, przyjście Valencii wydaje się pewne, prasa spekuluje na temat Benzemy… Dobre powody do wydawania pieniędzy ma zarówno nowy menedżer Chelsea, jak stary menedżer Liverpoolu, wiadomo, że Harry Redknapp i Martin O’Neill muszą sprzedać kilku piłkarzy, żeby sięgnąć po nowych (może będą sprzedawać sobie nawzajem), do wzięcia są nieco przechodzeni gwiazdorzy Newcastle (Owen!), duże wzmocnienia nastąpią w przejmowanym przez szejków Porstmouth. Przede wszystkim jednak: wielkie zmiany w Realu uruchomią karuzelę zmian w innych klubach, bo trzeba będzie znaleźć miejsce piłkarzom wygryzanym ze składu przez Ronaldo i Kakę (podobnie jak trzeba będzie załatać dziury po nich w ich dotychczasowych klubach, a potem w klubach, które pomogły załatać dziury dotychczasowym klubom Ronaldo i Kaki…).

Mnie najbardziej ciekawią losy holenderskiej kolonii na Santiago Bernabeu. Podobno Robbenowi już zagrożono, że jeśli nie odejdzie, nie zostanie zgłoszony do rozgrywek ligowych, a nowego klubu mają szukać również Sneijder, van der Vaart, Huntelaar i Drenthe (van Nistelrooy nie znalazł się na tej liście tylko dlatego, że wciąż leczy kontuzję). Zastanawiam się, czy w kolejce kupców ustawi się Martin Jol; o zainteresowaniu Harry’ego Redknappa słyszałem, ale nie mam złudzeń: myślę, że argument pewnego miejsca w składzie, istotny w kontekście przyszłorocznych mistrzostw świata, będzie niewystarczający i Holendrzy będą wybierać drużyny grające w Lidze Mistrzów. W wirtualu „Football Managera” kupuję wszystkich na pniu, w realu zdumiewam się, że piłkarz przez pół sezonu o głowę wyrastający nad cały Real (myślę oczywiście o Robbenie) okazuje się teraz niepotrzebny…

Looking for Eric

Z co najmniej trzech powodów czekam na ten film.

Po pierwsze, Ken Loach, wielki przedstawiciel kina – myślę że nie popełniam nadużycia sięgając po pojęcie z polskiego podwórka – „moralnego niepokoju” i piewca solidarności przez małe „s”. Pamiętacie „Jestem Joe”, historię działacza społecznego, prowadzącego amatorską drużynę piłkarską; anonimowego alkoholika, który dał sobie radę dzięki pomocy przyjaciół, a teraz sam gotów jest – jak pisał kiedyś na łamach „Tygodnika Powszechnego” Tadeusz Sobolewski – „oddać życie za przyjaciół swoich” i usiłuje ratować chłopca wciąganego w przestępczy świat?

Po drugie, grający tu samego siebie Eric Cantona. Pamiętacie „Play It Again, Sam” Woody’ego Allena? Legendarny napastnik Manchesteru United również pojawia się w fantazjach głównego bohatera, listonosza z poplątanym życiorysem: pomaga mu stanąć na nogi i walczyć o utraconą miłość. Ale mówi także o sobie i o swojej futbolowej przeszłości: w filmie znajduje się montaż najbardziej efektownych akcji Francuza w koszulce MU, a on wyznaje, że najwyżej ceni nie którąkolwiek z bramek, tylko podanie do Dennisa Irwina, po którym irlandzki obrońca strzelił bramkę Tottenhamowi. Futbol służy tu za metaforę: mówimy o grze zespołowej, zaufaniu do kolegów, lojalności i przyjaźni, nie o gwiazdorstwie. Niezależnie od tego, czy mamy w tym punkcie do czynienia z elementem scenariusza, czy z poglądami byłego piłkarza Erica Cantony, fraza „You must trust your team mates. Always” znajduje przecież zastosowanie nie tylko w świecie piłki nożnej.

Po trzecie, chciałbym zobaczyć naprawdę dobry film o tym, czym może być w naszym życiu futbol. Uzależnienie, wiadomo. Pasja i hobby, jasne. Czasem źródło radości, czasem frustracji, a nawet – niestety – agresji. Ale niekiedy również jakiś podskórny nurt, dający ludziom słabym i pełnym wad siłę stawania się lepszymi. Ken Loach pokazuje kibiców, którzy od lat nie byli na Old Trafford (nie stać ich: na mecz MU mogą pójść jedynie pasierbowie bohatera, których zabiera do loży VIP-owskiej lokalny bandzior) i którzy coraz częściej przenoszą swoje uczucia na FC United of Manchester, założony po przejęciu MU przez Glazerów, ale dla których futbol może się jednak wiązać z niemiłosiernie nadużywanym zdaniem Camusa o lekcjach moralności.

Dziś piąta rocznica śmierci Jacka Kuronia. Mam wrażenie, że popaprańcy z Manchesteru bardzo by mu się spodobali.

PS Jest pierwsza recenzja. Jeden z moich ulubionych dyskutantów, nth, widział już film, a tu znajdziecie jego refleksje. Nie zgadzam się tylko z ideologiczną oceną Kena Loacha (owszem, lewicuje, ale z pewnością nie jest komunistą) i jeszcze bardziej czekam na film.

Dzień wolności podatkowej

Sądząc po liczbie komentarzy pod moim ostatnim wpisem, temat transferu Cristiano Ronaldo wciąż nie przestaje Was poruszać. Otworzę więc jeszcze jeden wątek, dotyczący motywacji Portugalczyka. Jeden z tropów, nazwijmy go: psychologizujący, podsunął darek 638. Na inny, nazwijmy go: ekonomiczny, wskazał kilka tygodni temu Andriej Arszawin, który z charakterystyczną wschodnioeuropejską szczerością („Moja rada dla Rosjan, którzy myślą o transferze do Anglii, by traktowali te sprawy poważniej”) narzekał, że podpisując kontrakt z Arsenalem nie zwrócił należnej uwagi na kwestie podatkowe.

Rzecz w tym, że zmagający się z kryzysem finansowym rząd Gordona Browna zdecydował o podniesieniu do 50 proc. podatku dla najlepiej zarabiających; po tej decyzji Wlk. Brytania stała się drugim wśród najbardziej uprzemysłowionych krajów świata pod względem obciążeń podatkowych dla krezusów (przewodzą Włosi, a w Hiszpanii, która ze zrozumiałych względów interesuje nas najbardziej, podatek dla bogaczy wynosi ok. 25 proc.). Arszawin, któremu rosyjski fiskus zabierał ponoć 13 proc., od kwietnia 2010 r. (wtedy wejdzie w życie brytyjska reforma) oddawać będzie 40 z 80 tys. funtów zarabianych tygodniowo: Rosjanin uznał, że nie tak się umawiał z Arsenem Wengerem i zażądał podwyżki.

Mike Warburton, jeden z czołowych brytyjskich ekspertów podatkowych, wróży eksodus największych gwiazd Premier League do krajów, gdzie obciążenia fiskalne są mniejsze. Phil Smith, agent pośredniczący przy niejednym transferze, dodaje: „Są piłkarze, którzy nie zdecydują się na transfer do Anglii z powodów podatkowych – zobaczycie w kwietniu”. Jeśli przebierający właśnie w ofertach Ribery i Benzema wybiorą Hiszpanię zamiast Wysp, to przy zbliżonej wysokości kontraktu na samych podatkach zaoszczędzą kilkanaście procent. Dodajmy do tego słabnącego funta i bardzo prawdopodobne żądania piłkarzy, aby kluby podniosły im pensję, by zrekompensować koszta reformy podatkowej: Arsene Wenger już w chwili jej ogłoszenia mówił, że może zatrząść podstawami angielskiej dominacji w europejskiej piłce.

Oczywiście pieniądze nie są wszystkim, a w każdym razie wierzymy w istnienie piłkarzy, którzy podejmując decyzje o zmianie klubu kierują się także względami sportowymi. Z drugiej strony… Jeśli Cristiano Ronaldo zarabiał 125 tys. funtów tygodniowo, po reformie podatkowej traciłby rocznie 670 tys. funtów. Jak mawia Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

PS Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Wolności Podatkowej.

Nikt nie będzie płakał za Ronaldo

Żaden piłkarz nie jest ważniejszy od drużyny – tę prawdę sir Alex Ferguson zna lepiej niż ktokolwiek inny. Czy można było sobie wyobrazić Manchester United bez Bryana Robsona? Bez Roya Keane’a? Bez – to zapewne najważniejsze nazwisko – Erica Cantony? Jak przebudować drużynę, sir Alex Ferguson również wie lepiej niż ktokolwiek inny, a odejścia Ronaldo musiał się przecież spodziewać od co najmniej kilkunastu miesięcy – pamiętacie przecież epopeję z ubiegłych wakacji, zakończoną wyprawą Fergusona do portugalskiej rezydencji swojej gwiazdeczki (no dobrze: megagwiazdy…). Łatał Szkot dziury po van Nistelrooyu i Beckhamie, po Cole’u i Yorke’u, po Pallisterze i Bruce’ie; pytany kiedyś – bodaj, czy nie przez sir Davida Frosta – przyznał, że żałuje tylko sprzedaży Jaapa Stama…

Cristiano Ronaldo Ferguson żałował nie będzie. Owszem, również w tym sezonie Portugalczyk zdobył mnóstwo ważnych bramek (z tą kluczową, strzeloną w wyjazdowym meczu z FC Porto na czele), ale zaryzykuję tezę, że jego wpływ na drużynę był mniejszy niż rok wcześniej; że „teatr marzeń” Manchesteru United nie był w takim stopniu teatrem jednego aktora. To jedna z kwestii, które szkocki menedżer musiał wziąć pod uwagę: w ciągu tamtych wakacji Ronaldo mówił wystarczająco wiele o swojej chęci wyjazdu do Madrytu, by naruszyć otaczającą go w szatni atmosferę (a po przegranym finale Ligi Mistrzów dorzucił co nieco, krytykując postawę kolegów i taktykę Fergusona) – w imię tej atmosfery zgoda na jego transfer wydaje się logiczna.

Logiczny wydaje się również moment: praktycznie zaraz po sezonie, co daje władzom MU czas na znalezienie następcy lub, co bardziej prawdopodobne, następców. Za 80 milionów funtów można kupić Ribery’ego i Villę, i zostanie jeszcze na drobne wydatki, np. na Antonio Valencię z Wigan – kolejnego piłkarza, który wypromował się w tym niewielkim klubie, i który Fergusonowi przypasuje może najbardziej z wymienianych w mediach celów transferowych.

Pisałem przed ponad rokiem, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling, precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Zdobywa bramki z rzutów karnych i z wolnych, z pola karnego i zza szesnastki, obiema nogami i głową – słowem jako piłkarz umie wszystko. Ale wciąż pamiętam, że w ćwierćfinale mundialu zmusił sędziego do usunięcia z boiska Wayne’a Rooneya, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. Mam przed oczami, jak zwija się z bólu udając sfaulowanego, jak wymusza karne, prowokuje rywali, nagabuje sędziów… Na opinię samoluba zapracował sobie solennie.

Nikt nie będzie płakał za Ronaldo. Płakanoby owszem, za Tevezem, z jego dorównującą talentowi pracowitością. Ale przecież teraz MU ma wszelkie dane po temu, żeby Teveza zatrzymać…

I jeszcze jedno: podczas finału Ligi Mistrzów patrząc na Alexa Fergusona odnosiłem wrażenie, że widzę człowieka starego, a Rafał Stec tłumaczył mi, że nie mam racji. Dziś myślę, że to Rafał miał rację i że ktoś, kto jeszcze niedawno mówił, że nie sprzedałby mafii z Realu nawet wirusa, zyskał właśnie kolejny eliksir młodości.

Jedenastka roku

Gareth Barry do Manchesteru City, na otarcie łez wylanych za Kaką, który wybrał Real Madryt: sezon 2009/10 coraz wyraźniej przed nami, więc pora ostatni raz spojrzeć wstecz i wybrać najlepszą jedenastkę angielskiej ekstraklasy 2008/09. W porównaniu z ubiegłym rokiem zmodyfikujemy nieco ustawienie i zamiast 4-4-2 postawimy na 4-3-3, albo jak kto woli 4-2-3-1 (wiem, że to niedokładnie to samo, ale zaproponuję piłkarzy, którzy odnajdą się w obu formacjach).

W bramce zabraknie tym razem van der Sara, choć pamiętam o jego tegorocznym rekordzie minut bez straty gola, nie zdecyduję się również na mojego ulubionego Shaya Givena – wieloletniej podpory Newcastle, a ostatnio Manchesteru City. Będę zwierzęco obiektywny i zaproponuję Marka Schwarzera z Fulham: po części dlatego, że piłkarzom tej drużyny należą się jakieś indywidualne wyróżnienia, po części dlatego, że przeszedł kolosalną przemianę, jeśli pamięta się jego nierówne występy w Middlesbrough, przede wszystkim jednak dlatego, że… był najlepszy właśnie. Fulham to dobre miejsce dla bramkarzy – van der Sar powinien to wiedzieć.

Prawa obrona: Glen Johnson z Portsmouth, który wreszcie przestał się dobrze zapowiadać i jest piłkarzem pełną gębą, co docenił także Fabio Capello – pięć ostatnich meczów reprezentacji Johnson rozpoczynał w pierwszym składzie, dziś pewnie zacznie szósty. Na tej pozycji, poza może Jose Bosingwą z Chelsea, jakoś nie było konkurencji: Sagna spuścił z tonu, w MU dzielny O’Shea łatał dziurę po wiecznie kontuzjowanym i starzejącym się Neville’u, w Liverpoolu od czasów Finnana nie ma piłkarza przekonującego, w Evertonie Hibbert przegrywał pojedynki z każdym co błyskotliwszym skrzydłowym…

Środkowi obrońcy to kłopot, bo w zasadzie powinno się postawić na zawodników z tego samego klubu. I w zasadzie z pełną odpowiedzialnością można by to zrobić: powiedzieć Vidić-Ferdinand i nawet niespecjalnie uzasadniać, dlaczego (choć także para King-Woodgate miałaby niemało zwolenników). Cóż jednak począć, kiedy przynajmniej dwóch piłkarzy wybijało się zdecydowanie ponad ligowy horyzont w drużynach o mniejszej niż Wielka Czwórka marce? Pierwszy to niewątpliwe odkrycie roku: Brade Hangeland, urodzony w USA Norweg, silny jak Lundgren, ale nienaganny technicznie jak Clooney – obok Schwarzera bodaj najważniejszy powód, dla którego tak trudno grało się przeciwko Fulham. Drugi to Phil Jagielka z Evertonu – kiedy przechodził do tej drużyny z Sheffield United, wielu kręciło nosem na jego cenę i mówiło, że w ekstraklasie z pewnością sobie nie poradzi. David Moyes nie pomylił się i tym razem: również Jagielka przebił się do reprezentacji, wybierano go piłkarzem miesiąca, strzelił karnego decydującego o awansie do finału Pucharu Anglii (kosztem Manchesteru United), z meczu na mecz i z tygodnia na tydzień nie zawodził. Przyznajcie zresztą sami: z Fulham i Evertonem męczyli się wszyscy. A skoro tak, to rozbijam mistrzowską parę, i do jedenastki roku wybieram – mimo zawalonego meczu z Liverpoolem – Nemanję Vidicia, dodając mu Hangelanda.

A skoro już tak wychwalam Everton, to nominacje na lewą obronę mam od razu dwie: Leightona Bainesa i grywającego również na tej pozycji Joleona Lescotta (kolejni kadrowicze Capello…). Warto wspomnieć też o Ashleyu Cole’u z Chelsea, który ma chyba za sobą wszystkie osobiste problemy i wreszcie dobrze gra w piłkę. Wygrywa jednak Patrice Evra z MU. Może z przyzwyczajenia, a może w przekonaniu, że lepszych nie ma – wybieram bocznego obrońcę mistrzów Anglii.

Prawdziwe kontrowersje zaczną się w drugiej linii, powiem więc najpierw, kto pierwszy przyszedł mi do głowy i z kogo pierwszego zrezygnowałem: Michaela Essiena wychwalałem wiele razy od czasu jego powrotu do zdrowia, no ale właśnie: na postawie kilku miesięcy nie sposób wybierać do jedenastki sezonu. Skreśliłem także Wilsona Palaciosa, świetnego, choć momentami zbyt ostro grającego pomocnika Wigan i Tottenhamu (czy to przypadek, że po jego przejściu na White Hart Lane Londyńczycy zaczęli piąć się w górę tabeli?), z ogromnym wahaniem zrezygnowałem ze Stephena Irelanda – najjaśniejszej postaci Manchesteru City – i z Xabiego Alonso, który po początkowym okresie niełaski stał się dla Rafy Beniteza piłkarzem kluczowym. Chciałem mieć jednego defensywnego pomocnika i znalazłem go w postaci Javiera Mascherano. Zdyscyplinowany taktycznie, świetnie czytający grę, asekurujący bocznych obrońców, umiejący zarówno przerwać akcję rywala, jak rozpocząć akcję własnego zespołu; im częściej w tym sezonie krytykowałem Beniteza, tym częściej podziwiałem jego piłkarzy – a wśród nich właśnie Argentyńczyka. Podobno interesuje się nim Barcelona: ten Guardiola ma jednak głowę na karku…

Wraz z Mascherano ustawiam Ryana Giggsa. Gdzieś ustawić go przecież muszę, po tym jak został piłkarzem roku, i gdzieś ustawić go chcę. Grał mniej niż w poprzednich latach, ale kiedy już grał, jego doświadczenie, umiejętność ustawienia się, zdobywane w decydujących chwilach gole – bywały bezcenne. A że czasy, w których szalał na skrzydle są już przeszłością, wybór jest prosty: środek pomocy.

Trzecim środkowym pomocnikiem (albo zawodnikiem grającym tuż za wysuniętym napastnikiem) będzie Steven Gerrard. Mam uzasadniać czy szkoda czasu? Po jego lewej stronie ustawię Wayne’a Rooneya, co okazało się najtrudniejszą decyzją, bo oznacza brak miejsca dla znakomitego Ashleya Younga – Rooneya jednak, z jego pracowitością, poświęcaniem się dla drużyny, bieganiem od pola karnego do pola karnego, zabraknąć nie mogło. Po prawej pojawia się Cristiano Ronaldo – tu również szkoda czasu na uzasadnienia.

Jedenastkę dopełnia wysunięty napastnik – a na tej pozycji, tak jak w swoim klubie, drugi rok z rzędu występuje Fernando Torres. Wiem, że król strzelców był inny (Anelka) i że Hiszpana również nie omijały kontuzje, ale kiedy już grał, mój Boże…

Zdaję sobie sprawę, że na temat tego wyboru można dyskutować i ciekaw byłbym Waszych propozycji. Czy dałoby się tu zmieścić Lamparda, Lennona, Arszawina, Robinho, Kuyta?

Mój czwarty czerwca

Sewkowi, jak zawsze przy takich okazjach

W sezonie 1988/89 losy tytułu mistrzowskiego zdecydowały się nie dość, że w ostatniej kolejce, to jeszcze w ostatnich sekundach ostatniej minuty meczu. Na Anfield Road Arsenal prowadził 0:1, ale musiał strzelić jeszcze jednego gola. Atakował Liverpool, przynajmniej do chwili, kiedy szarżujący prawym skrzydłem Barnes został powstrzymany i piłka znalazła się w rękach Lukicia. Bramkarz Arsenalu natychmiast podał ją Dixonowi, ten dostrzegł po przeciwnej stronie boiska Smitha, który przyjął, zastawił się, a potem zagrał w tempo do Thomasa, już po chwili znajdującego się sam na sam z Grobbelaarem – wszystkie serca zastygły, bo do bramki zostało kilkanaście metrów, i Grobbelaar, i Thomas mieli czas do namysłu, a sprawozdawca telewizyjny zdążył jeszcze powiedzieć dwa pełne zdania.

Thomas trafił. Po osiemnastu latach tytuł wrócił na Highbury, a potem wszystko wyglądało już inaczej: niepodzielnie rządzący w angielskim futbolu Liverpool rok później zdobył ostatnie mistrzostwo kraju, ze stadionów (pamiętajmy, że było to niedługo po Hillsborough) zniknęły miejsca stojące, a w ślad za nimi zniknęli też chuligani, płatna telewizja Sky wykupiła prawa do transmisji meczów i nadała im nową jakość, pojawili się Cantona i Wenger, powstała Premier League…

Nie mogę sobie przypomnieć, czy na ostatniej stronie „Tempa” przeczytałem wtedy relację z dramatycznego meczu na Anfield. Ale nawet jeśli przeczytałem, z pewnością nie poświęciłem jej wiele uwagi. Zaczynał się ostatni tydzień kampanii wyborczej (plakatowanie i wyjazdy w teren z Arturem W., moim licealnym cicerone po świecie polityki, i z kandydatami na posłów z Nowej Huty). Zaczynało się pierwsze w życiu poważne zakochanie (randka w kinie na, takie były czasy, „Robotnikach ‘80”…). Wolnych chwil było tak mało, że przestałem chodzić na Cracovię.

Powiem od razu: nie żałuję. Wybory zakończyły się zwycięstwem „Solidarności”, parę miesięcy później premierem został Tadeusz Mazowiecki (uciekliśmy ze szkoły, żeby zobaczyć go na Uniwersytecie, gdzie wręczano doktorat honoris causa Czesławowi Miłoszowi), a potem także tutaj wszystko wyglądało już inaczej.

Tak jest: ja również mam ochotę napić się za zdrowie wolności. Czuję się dumny z siebie i z tego, co się stało w moim kraju. Czuję się również dłużnikiem tych, którzy wygrali tamte wybory: mam poczucie, że wszystko, co mnie dziś cieszy, od wina i parmezanu, przez paszport i bilety na Tottenham, po wolność słowa przecież nie tylko na blogu, zawdzięczam właśnie im (pisałem już o tym zresztą w czasie rocznicy Okrągłego Stołu). Szkoda, że dziś nie są razem, ale trudno: takie życie. Michael Thomas także niedługo później odszedł z Arsenalu.

Gladiatorzy

Zastanawiałem się przed finałem Ligi Mistrzów, jak będą motywować swoich piłkarzy Ferguson i Guardiola. Dziś już wiem, co zrobił ten drugi: dwadzieścia kilka minut przed rozpoczęciem meczu zdecydował o zakończeniu rozgrzewki. Wezwał piłkarzy do szatni. Zamknął drzwi. Zgasił światło.

Chwilę później rozpoczął się pokaz siedmiominutowego filmu – kompilacji najlepszych momentów kończącego się sezonu z fragmentami „Gladiatora”, podlanej muzyką Pucciniego („Nessun dorma”, a jakże…). Zobaczcie sami ten obraz pasji i kunsztu, mobilizacji i wysiłku, radości i wyciszenia, a nade wszystko jedności grupy ludzi, która za chwilę miała grać najważniejszy mecz w sezonie; zwróćcie uwagę na te dłonie na herbie, Puyola całującego kapitańską opaskę i Russela Crowe idącego wśród zbóż, a w końcu na gladiatorów i piłkarzy stojących jeszcze w tunelu przed wyjściem na arenę; posłuchajcie brzęku mieczy i tenora śpiewającego „Vincerò! Vincerò!” (zwyciężę!).

Że kicz? Że nieznośny patos? Że Jerzy Engel też puszczał swoim piłkarzom filmy i nie podziałało? Na piłkarzy Barcelony podziałało. Co istotne, każdy z nich zobaczył na filmie swoją twarz, nawet niegrający od roku z powodu ciężkiej kontuzji Milito (podobno zresztą Argentyńczyk rozpłakał się, podobno nie on jeden, choć część piłkarzy krzyczała w uniesieniu). W istocie: bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej. Czasem trzeba zabawić się w montażystę.

Z Półwyspu na Wyspy

Ancelotti w Chelsea… Zbyt wiele kosztowało mnie przyglądanie się niemówiącemu po angielsku Juande Ramosowi, żeby nie zacząć od bariery językowej. Wiem oczywiście: język piłki nożnej jest uniwersalny, komunikaty taktyczne można przekazać nawet za pomocą gestykulacji. Tyle że bycie menedżerem wymaga czegoś więcej niż tylko wiedzy taktycznej: trzeba umieć rozmawiać z bardzo młodymi nieraz ludźmi o sprawach dalece pozasportowych, czasem być kumplem i powiernikiem, czasem ojcem, czasem – policjantem… Do tego wszystkiego (podobnie jak do kontaktów z mediami, które w Anglii potrafią uprzykrzać życie tak samo jak we Włoszech) naprawdę nie wystarczy kilkutygodniowy intensywny kurs językowy, na który nowy menedżer Chelsea ponoć się wybiera; z pierwszego udzielonego po angielsku wywiadu w pamięci pozostaje przede wszystkim rozdzielające poszczególne frazy „aaaaa”.

Imponujące c.v., z triumfami w Lidze Mistrzów i Pucharze Europy w roli piłkarza i menedżera, to jedno (jak pamiętamy imponujące c.v. Scolariemu nie wystarczyło). Drugie to brak doświadczenia w pracy poza Włochami, a więc perspektywa gigantycznego szoku kulturowego. Być może zbyt głęboko tkwi we mnie przypadek Ramosa, ale i tutaj widzę więcej zagrożeń niż szans: Ancelotti będzie musiał znaleźć wspólny język nie tylko z Niemcem, Portugalczykami czy Czechem, ale przede wszystkim z wciąż stanowiącymi o obliczu tej drużyny Anglikami: Terrym, Lampardem oraz Ashleyem i Joe Cole’ami (nawiasem mówiąc dwóm ostatnim powoli kończą się kontrakty…).

Wielkim atutem Włocha jest umiejętność radzenia sobie z Bardzo Wielkim Właścicielem – i Berlusconi, i Abramowicz dawali już dowody, że lubią mieszać się w sprawy drużyny, choć nieporównanie dalej szedł włoski premier, krzyczący po jednym z meczów, że jak długo on jest właścicielem, tak długo Milan ma grać dwójką napastników.

Słabością Ancelottiego pozostaje natomiast przywiązanie do wciąż tych samych piłkarzy, za co bywał w Mediolanie krytykowany. Starzejący się skład Chelsea wymaga odświeżenia, skoro w przyszłym roku znów ma rozegrać 60 meczów. Podobno – tak twierdzi John Terry – Londyńczycy spróbują sięgnąć po piłkarzy klasy Davida Villi i Francka Ribery’ego (oni też?). Pod względem transferowych wojen to lato zapowiada się zresztą – mimo globalnego kryzysu – interesująco; z pewnością zbroić się będzie Manchester City, ale zmian spodziewać się można w Liverpoolu, Portsmouth (nowy, arabski właściciel), Manchesterze United, a nawet w Arsenalu, gdzie wzmocnień domagają się wszyscy.

Byle zmiany nie były zbyt duże. Zdanie, które powtarzam do znudzenia (ostatnim przykładem David Moyes i jego Everton): stabilność jest kluczem do sukcesów. Ancelotti będzie piątym menedżerem Chelsea w ciągu zaledwie dwóch lat. Do katalogu trudności, które na niego czekają, dochodzi poprzeczka zawieszona przez Guusa Hiddinka: aż 73 proc. wygranych meczów (Mourinho i Grant mieli po 67 proc., Scolari – 56 proc.) i tylko jedna porażka. Holender odchodzi po zwycięstwie w Pucharze Anglii, w najlepszym możliwym momencie: otoczony wielkim szacunkiem jako fachowiec i jako człowiek sukcesu, ale także jako człowiek, który nie zdołał się jeszcze znudzić swoim podwładnym.

Jak widać, patrzę na tę nominację bardziej z perspektywy Wysp niż Półwyspu. Nie chcę jednak powiedzieć, że Ancelottiemu się nie uda. Po prostu: nie przychodzi na łatwiznę. Co zresztą odrobinę mi imponuje.

Szkot roku

To mogła być wisienka na torcie przeznaczonym dla najlepszego menedżera tego sezonu, ale nie była: zwycięstwo Chelsea okazało się w pełni zasłużone, co najlepszy menedżer tego sezonu przyznał bez śladu niechęci, dodając, że szybko strzelony gol zmotywował nie tę drużynę, którą powinien… A skoro już napisałem, że uważam Davida Moyesa za najlepszego menedżera tego sezonu (nie ja jeden zresztą: League Managers Association przyznała mu tytuł po raz trzeci, co jest rekordem w dziejach tej organizacji), spróbuję swój sąd uzasadnić. Zwłaszcza, że konkurencja była wyjątkowo silna.

Przecież można było brać pod uwagę zarówno Gianfranco Zolę, który przyszedł do klubu pogrążonego w potężnym kryzysie finansowym i przy pomocy Steve’a Clarke’a wyprowadził go na prostą, jak Harry’ego Redknappa – kryzys Tottenhamu nie był wprawdzie finansowy, ale dwa punkty po ośmiu meczach doprowadziły piłkarzy do stanu kompletnej degrengolady. Redknapp nie tylko utrzymał klub w ekstraklasie, ale do ostatniej kolejki walczył o miejsce w Europa League, w finale Pucharu Ligi uległ MU dopiero po rzutach karnych, w Pucharze UEFA w rezerwowym składzie przegrał z późniejszym triumfatorem, a w lidze pokonywał zarówno Chelsea, jak Liverpool, o dramatycznym 4:4 na Emirates nie wspominając… Tyle że Redknapp miał się na kim oprzeć, a w styczniu dla całkowitej pewności wydał jeszcze kilkadziesiąt milionów na transfery.

Wyżej należy więc cenić Tony’ego Pulisa. Przed sezonem mało kto spodziewał się utrzymania Stoke, a tu proszę: bezpieczne miejsce w tabeli, kilka skalpów (wygrali m.in. z Arsenalem), świetny instynkt transferowy (sprowadzenie Jamesa Beattiego było bodaj najlepszym zakupem sezonu w skali całej Premiership) i stricte trenerski – wiem, że brzmi to mało spektakularnie, ale z ludzi, których ma do dyspozycji, Pulis wycisnął jakieś 150 procent.

Gdyby Guus Hiddink pracował nieco dłużej, gdyby nie przegrał z Tottenhamem, gdyby nie został skrzywdzony przez sędziego Ovrebo… kto wie, może to na niego trzeba byłoby postawić? Chelsea została odmieniona, a jej gra – uporządkowana jak za czasów Mourinho, spisywani na straty piłkarze (Malouda) nagle znaleźli się w życiowej formie, okazało się, że Drogba potrafi podawać Anelce, był pomysł na zatrzymanie Barcelony… Tak, to było wejście smoka i wielka szkoda, że smok wychodzi, i że był z nami zbyt krótko, żeby przyznawać mu tytuł menedżera sezonu.

Poważnymi kandydatami są za to (pozwólmy sobie na odrobinę perwersji i wymieńmy te nazwiska obok siebie) Rafa Benitez i Alex Ferguson. Pierwszy znacznie zmniejszył dystans do drugiego, prawie do końca bijąc się o mistrzostwo (i pokonując Szkota także w bezpośrednim pojedynku na Old Trafford), a także dając rozliczne dowody taktycznego kunsztu – choćby w dwumeczu z Realem w Lidze Mistrzów. Formalnie nie osiągnął nic, gablota z pucharami pozostała zamknięta, faktycznie – osiągnął dużo, tworząc trzon drużyny na przyszły sezon (nowy kontrakt Torresa!) i wygrywając walkę o pozycję w klubie z Rickiem Parrym. Kto wie, co by było, gdyby kontuzje omijały jego najlepszych zawodników (Torres i Gerrard zagrali razem zaledwie kilkanaście razy)…

Z Fergusonem sprawa jest prostsza i bardziej skomplikowana zarazem. Prostsza, bo nikt w tym roku nie wygrał tyle, co on. Jeśliby przyznawać tytuł menedżera sezonu patrząc właśnie w ten sposób, dyskusję należałoby zamknąć. Mój tekst opiera się jednak na próbie znalezienia jakiegoś kryterium biorącego pod uwagę nie tylko liczbę medali, ale także rzeczywisty potencjał danej drużyny. Dla Alexa Fergusona wszystko poniżej mistrzostwa Anglii (i jakiegoś pucharu na dokładkę) byłoby klęską: jest trenerem Manchesteru United, ma bardzo szeroką kadrę, gigantyczny budżet, a przed sezonem do Rooneya, Ronaldo i Teveza dodał Berbatowa – jak tu go porównywać z Tonym Pulisem? Chociaż nie ukrywam: gdyby sir Alex wygrał z Barceloną, byłby moim menedżerem tego sezonu.

Oprócz Davida Moyesa, pokonałby wtedy Roya Hodgsona – autora największej może sensacji, czyli zakwalifikowania się Fulham do Europa League. Przypomnijmy: zatrudniony niedługo wcześniej, Hodgson uratował ekstraklasę dla Londyńczyków dopiero w ostatniej kolejce ubiegłego sezonu. Jeśli idzie o transfery, nosa miał niebywałego (jeśli będziemy za parę dni pisać o jedenastce roku, będziemy musieli poważnie rozważyć kandydatury Marka Schwarzera, a zwłaszcza Brede Hangelanda). Wygrywał, z kim chciał, ale szczególnie musiało boleć Fergusona i Wengera. Nauczył tę drużynę twardej walki, czyniąc jej przywódcą Danny’ego Murphy’ego, który gra jak za dawnych lat w Liverpoolu…

Dlaczego jednak Moyes? Czy dlatego, że w ostatniej kolejce pobił Hodgsona na Craven Cottage? Ten i inne wyniki, pozwalające zająć piąte miejsce i zagrać w finale Pucharu Anglii, zostały osiągnięte w arcytrudnej sytuacji kadrowej (dobrych parę miesięcy grali bez napastników, kontuzja wyłączyła jednego z kluczowych pomocników – Artetę). Moyes zaimponował umiejętnością pracy z piłkarzami: z Goodison Park regularnie trafia się do reprezentacji Anglii (ostatnio Jagielka i Baines, wcześniej Lescott). Zaimponował też transferowym nosem: Szkot kupuje tanio, a zawodnicy przezeń sprowadzeni stają się objawieniem (Cahill, Arteta, Piennaar, Fellaini…). I dobrym gospodarowaniem: w ubiegłym sezonie piąty w tabeli, Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy.

Ale przede wszystkim: Everton Davida Moyesa słynie z fenomenalnej atmosfery, w której niewielka grupa ludzi tydzień po tygodniu i zazwyczaj z dobrym skutkim próbuje przerosnąć siebie samych. Jeśli miałbym na chwilę wrócić do kwestii wieku sir Alexa Fergusona, podchwyconej przez Rafała Steca, powiedziałbym, że Szkot nie musi się martwić o przyszłość: na horyzoncie widać Szkota, który doskonale go zastąpi.

Przyjmij, podaj, pokaż się, czyli kręciła się karuzela

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości (od razu przyznaję: ja miałem), musiał się ich pozbyć niedługo po rozpoczęciu drugiej połowy. W ciągu pierwszych 45 minut Manchester United nie potrafił wprawdzie narzucić Barcelonie swoich warunków, ale w walce o środek pola jakoś neutralizował zagrożenie z jej strony. Po zejściu Andersona i zmianie ustawienia na bardziej ofensywne, neutralizować przestał: Xavi i Iniesta – ludzie, którzy czynią Barcelonę piękną, związani z tym klubem od jedenastego i dwunastego roku życia wychowankowie szkoły „przyjmij, podaj, pokaż się, przyjmij, podaj, pokaż się”, a dziś niekwestionowani piłkarze meczu – panowali na boisku bezapelacyjnie.

Czy musiało tak być? Może nie, gdyby piłkarze Manchesteru nie zmarnowali okazji z drugiej minuty, kiedy po wolnym Ronaldo Valdes wypuścił piłkę, a Park usiłował ją dobijać. Banalna, znana wszystkim prawda: w meczu o taką stawkę możesz dostać tylko jedną szansę – umiej ją wykorzystać. Kilka minut później Eto’o umiał uciec Vidiciowi, po pierwszej w miarę groźnej akcji Katalończyków zrobiło się 1:0, a równocześnie runął cały pomysł Fergusona na ten mecz: oddawania inicjatywy Barcelonie i gry z kontry.

Niecelnie podający Carrick, rozkojarzony Vidić, nieskuteczny i samolubny Ronaldo, odizolowany Rooney (dodajmy jeszcze niepotrzebnie ostro faulującego Scholesa) – w machinie mistrzów Anglii właściwie żaden z trybów nie funkcjonował prawidłowo. Barcelona zaś? Po ostrożnym początku grała po prostu to, co zwykle w tym sezonie, z istotną wszakże różnicą: Messi schodził do środka, robiąc Eto’o miejsce po prawej stronie, co wprowadzało w liniach obronnych Manchesteru dodatkowy chaos i miało bezpośredni związek z utratą obu bramek. Zwłaszcza przy golu Eto’o wybranemu właśnie najlepszym piłkarzem Czerwonych Diabłów Vidiciowi powinien przypomnieć się pierwszy koszmarny występ w tym sezonie: przeciwko Liverpoolowi na Old Trafford. A Rooney musiał się zżymać, po co właściwie gra przy bocznej linii, skoro Messi, którego miał powstrzymywać, hula gdzieś przed polem karnym. Tyle się mówiło o zdziesiątkowanej obronie Katalończyków – kłopot w tym, że właściwie nie została przetestowana.

Jak grać przeciwko Barcelonie? Jedynym, który sprawiał wrażenie, że potrafi, pozostaje Guus Hiddink. Tyle że trener Chelsea nie musiał gonić wyniku – w pierwszym spotkaniu grał na remis, w drugim do ostatnich sekund bronił korzystnego rezultatu. Myślę o dzisiejszej bezradności Alexa Fergusona i czuję, że powinienem podzielić się z Wami intymnym w gruncie rzeczy przeżyciem: patrzyłem na twarz szkockiego menedżera, kontemplowałem stan jego dziwnej nieobecności i uświadamiałem sobie, że widzę człowieka starego. Intymne przeżycie, bo skojarzone z bolesnym przeczuciem czekającej cię samotności, kiedy odkrywasz, że twój ojciec, twój szef, a niechby i papież, nie jest już tamtym supermanem sprzed lat, że nagle brakuje mu energii i świeżości pomysłów. A jeszcze jak zestawić to z bezwstydną młodością Guardioli…

W gruncie rzeczy dziś bardzo łatwo o puentę. Zwycięstwo Barcelony zasłużone i odniesione w okolicznościach niekontrowersyjnych (brawo sędzia!), wybór Messiego na najlepszego piłkarza Europy – przesądzony, chyba że jurorzy nieoczekiwanie będą woleli Iniestę. „Byli lepsi” – powtarzają chórem Alex Ferguson i jego piłkarze, osiągając tu rzadką zgodność z dziennikarzami i miliardem kibiców z całego świata. Karuzela, której obawiał się Szkot, kręciła się bez przeszkód. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach.