Archiwum kategorii: Bez kategorii

Maraton z Ligą Mistrzów: blogujemy z przerwami

ŚRODA, 10.55

Cokolwiek mówić o Wengerze i wadach jego filozofii budowania drużyny (wadach i zaletach: czy poza Manchesterem United istnieje klub, który nie marzy skrycie o zatrudnieniu Francuza?) – przyszłość należy do jego piłkarzy. Fabregas, Walcott, Adebayor i inni będą mieli jeszcze niejedną okazję na wygranie Ligi Mistrzów. Dla Terry’ego, Lamparda, Drogby, Ballacka to może być ostatnia szansa. Tak w każdym razie mówi Guus Hiddink, szukając przed pojedynkiem z Barceloną ekstra motywacji. Nie wiadomo, jak będzie wyglądała drużyna Chelsea w przyszłym roku, nie wiadomo, kto będzie ją prowadził – więc teraz albo nigdy.

Wracam do pisania w nowym wątku i pod nowym, bardziej odpowiedzialnym tytułem – za dużo obowiązków jak na „blogowanie bez przerwy”, ale przecież jakoś sobie poradzę. Tym bardziej, że tematów jest bodaj więcej niż wczoraj. „Trenerski dinozaur kontra wilczek ledwie, ale jakżeż pełen pasji. Dwa futbolowe światy…” – zdania taichunga dotyczą wprawdzie projektowanego przezeń finału MU-Barcelona, ale z powodzeniem można je zastosować i do dzisiejszego półfinału. Wilczek powiedział już, co zrobi: będzie atakował, bo inaczej nie umie i nie chce – musi zresztą atakować, bo musi strzelić bramkę. Dinozaur, jak słyszymy, budzi się w środku nocy i notuje w zostawionym przy łóżku zeszyciku kolejny pomysł na wyrwanie wilczkowi zębów. Prędzej czy później będzie chyba musiał ustawić swoich piłkarzy w systemie 4-4-2 (patrz niedawny mecz z Fulham), ale chyba nie od pierwszej minuty. Spodziewam się raczej ostrożnego początku, zagęszczonej do granic możliwości drugiej linii, i może tego, co tak świetnie zadziałało w pierwszym meczu z Liverpoolem: czyhania na stały fragment gry. Obraz Hiddinka z zeszycikiem działa mi na wyobraźnię głównie w tej ostatniej kwestii: widzę Holendra, jak rozrysowuje sposób wykonania rzutu rożnego, jak przydziela piłkarzom zadania, zwłaszcza związane z uprzykrzaniem życia niedoświadczonemu Caceresowi (Pique, z jego angielskim epizodem w biografii, powinien sobie poradzić). Będzie ciasno, także w sensie całkowicie dosłownym: murawa na Stamford Bridge jest zdecydowanie mniejsza niż na Camp Nou.

Na razie pewne jest jedno: w ostatnich filmach Woody’ego Allena Londyn prezentuje się zdecydowanie ciekawiej niż Barcelona.

ŚRODA, 12.05

I jeszcze cytaty z Hiddinka, które przytaczam, jako że świetnie dają się zastosować również do wczorajszych przygód Arsenalu: „Przeciwko czołowej drużynie Europy musisz zagrać bardzo inteligentnie, bo twój najlżejszy błąd może zostać bezlitośnie ukarany. Z drugiej strony, nie możesz myśleć o rywalach zbyt wiele, dając się ponieść emocjom. Jeśli to zrobisz, będzie to miało wpływ na twoją grę – a masz myśleć o swojej grze, nie o grze rywali. Choć wyzbywając się emocji również naciskasz sobie na hamulec…”.

Oraz bardzo wiele mówiąca statystyka z „Timesa”: w pierwszym półfinale 23,5 proc. podań Chelsea było długimi podaniami. To angielski rekord, bo czołówka Premier League, jeśli idzie o grę długą piłką to Stoke (23,1 proc. wszystkich podań), Hull (20,1 proc.) i Bolton (19,8 proc.).

ŚRODA, 14.40

Jednym ze słów-kluczy do dzisiejszego meczu, a może do wszystkich meczów Barcelony pod Guardiolą (wyjąwszy, hmm…, rewanżowe spotkanie z Wisłą – warto pamiętać, że w drodze na Stamford Bridge było się i na Reymonta), powinno być „sexy futbol”. Jak pamiętacie, określenie to spopularyzował – i skompromitował niestety, niechże mi darują fani Chelsea – Ruud Gullit. Co dawny piłkarz i menedżer Chelsea myśli o dzisiejszym meczu? Otóż przywiązanie do drużyny okazuje się ważniejsze od przywiązania do stylu: z pasją broni taktyki Hiddinka na pierwsze spotkanie i przestrzega przed obraniem radykalnie odmiennej w rewanżu. „Tu nie chodzi o antyfutbol, tu chodzi o przetrwanie – mówi. – Czy naprawdę sądzicie, że lepiej zagrać jak Real? Przecież to bez sensu. Po co robić coś, czego Barcelona dokładnie oczekuje?”.

Gullit przypomina pojedynek Muhammada Alego z Georgem Foremanem z 1974 r. Najlepszy bokser w historii tego sportu przybrał wówczas strategię odmienną od normalnej: zamiast atakować, przez długi czas tylko się bronił, często opierając się o liny i wytrącając przeciwnika z równowagi. Gdyby poszedł na wymianę ciosów, poniósłby klęskę – jak Real w weekend.

Jeśli Gullit ma rację– a mówi również o wyższości ustawienia 4-3-3 (albo wręcz 4-5-1) nad 4-4-2, bo w środku pola Barcelona traci wówczas przewagę jednego zawodnika – trudno się spodziewać kaskady goli.

ŚRODA, 16.10

I jeszcze o stałych fragmentach gry: piłkarze Barcelony są dużo niżsi od przeciwników. Nie będzie im łatwo bronić się przy rzutach rożnych, kiedy w pole karne wejdą Terry, Alex, świetnie grający głową Ballack, o Drogbie nie wspominając (myślę jednak, że Anelka zostanie na ławce). Doświadczyliśmy oczywiście wczoraj, że „zawsze jest inaczej” i że jeden błąd – dziś np. błąd Petra Czecha, ale także sędziego – może wszystko zmienić, ale im bardziej próbuję wyobrazić sobie ten mecz b e z  b ł ę d ó w, tym silniej myślę o wyniku 1:0 i awansie Chelsea.

ŚRODA, 18.15

Najprzyjemniejsze w blogowaniu jest to, co wydarza się między gospodarzem i gośćmi; coś, co wytwarza nową jakość – tekst pisany przez wielu autorów. Pisze Mak: „Finał MU-Barca widzę ogromny (Messi vs Ronaldo itp.), ale póki co utyskiwanie na brzydką taktykę Hiddinka (Holendra, lecz jakie są losy pięknie grającej reprezentacji Holandii na mistrzostwach kontynentu lub planety – wiemy, i on też wie) przypomina narzekanie, że młotek nie jest śrubokrętem. A znowu to, że trzeba posłać ułanów (Xaviego z Iniestą) na czołgi (Ballacka i Essiena), nie jest przecież efektem jakichś ostatnich decyzji Hiddinka, ale całych lat i charakteru obu klubów (uparł się był Abramowicz na subtelnego liryka Szewczenkę, żeby mieć drużynę mniej epicką – i wyszła klapa). Jeżeli Barca (z Leo – młodym Skywalkerem – Messim) wykrzesa z siebie cały wirtuozerski potencjał, to niechże Chelsea (z Didierem – Terminatorem IV – Drogbą) w odpowiedzi robi, co zechce. Niech futbol grany przez przeciwnika będzie dziś – dla którejkolwiek z tych dwóch wspaniałych drużyn – okrutniejszy niż kiedykolwiek. Krwi!”.

Przytaczam ten głos w całości, bo pewnie poza kibicami Chelsea podobnie myśli cały świat (nawet jeśli nie potrafi tego tak ładnie sformułować). Cóż, serce chciałoby, rozum podpowiada zupełnie inny scenariusz – choć również, co pokazał wczorajszy sen Michała Zachodnego – niewolny od romantyzmu.

PS A propos blogowania: polecam nowego „Tygodnikowego” bloga, autorstwa najlepszego z nas wszystkich Michała Olszewskiego. Zasadniczo o low-tech i ekologii, ale pewnie i o piłce nieraz się zdarzy. Dodajcie do ulubionych.

ŚRODA, 20.15

Znamy składy:

Chelsea: Czech – Bosingwa, Alex, Terry, Cole – Essien, Ballack – Lampard, Malouda, Anelka – Drogba.

Barcelona: Valdes – Alves, Pique, Toure, Abidal – Xavi, Busquets, Keita – Messi, Eto’o, Iniesta.

Znamy, i jesteśmy trochę zaskoczeni. Chelsea w szyku 4-2-3-1, ale bez Mikela przed linią obrony, za to z Anelką ustawionym najprawdopodobniej na prawej stronie. Barcelona zapewne 4-3-3, z cofniętym do obrony Toure oraz Keitą i Busquetsem w drugiej linii. No właśnie: czy to jeszcze Barcelona? Nie mam na myśli tylko nieobecności kontuzjowanych i odsuniętych za kartki Puyola, Marqueza, a przede wszystkim Henry’ego (cóż za ogromna strata: Francuz był ostatnio w wielkiej formie, no i wie, jak grać przeciwko Anglikom…), ale także obecność w podstawowej jedenastce piłkarzy silniejszych fizycznie i umiejących się bronić: Busquetsa i Keity. Obawy, które formułowałem wcześniej – że niscy i niezbyt dobrze zbudowani piłkarze z Katalonii będą mieli kłopoty przy stałych fragmentach gry – zostały w ten sposób osłabione. Co jednak z ofensywą?

Chelsea, w każdym razie, nie przegrała na Stamford Bridge w 15 ostatnich spotkaniach Ligi Mistrzów.

ŚRODA, 21.05

Czy Chelsea sięgnęłaby po mistrzostwo Anglii gdyby Michael Essien nie opuścił prawie całego sezonu z powodu kontuzji? – pytałem mniej więcej przed miesiącem. Na mistrzostwo Anglii za późno, na Ligę Mistrzów bynajmniej…

Maraton z Ligą Mistrzów: blogujemy do upadłego

PONIEDZIAŁEK, 22.45

Za mniej więcej 24 godziny poznamy pierwszą odpowiedź, drugą – za mniej więcej 48 godzin (mniej więcej, bo przecież w obu przypadkach może być dogrywka i karne…). Fajnie być Londyńczykiem – to chyba pierwszy przypadek w historii, kiedy w tym samym mieście dzień po dniu odbywają się półfinały Ligi Mistrzów… Piłkarze Manchesteru United są już na miejscu, za kilkanaście godzin przyleci ekipa Barcelony: przed nimi męczące oczekiwanie, przerywane przez ostatnie treningi (także na murawie Stamford Bridge i Emirates), ostatnie narady w sztabach szkoleniowych i ostatnie, podejmowane po konsultacji z lekarzem, decyzje co do obsady poszczególnych miejsc na boisku – bo przecież nie co do taktyki; rozstrzygnięcia w sprawie tej ostatniej zapadły już dawno.

Idąc śladami najlepszych, choć przecież po swojemu, postanowiłem w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin blogować do upadłego – z niewielkimi przerwami na sen, posiłki, kolegium redakcyjne i redagowanie tekstów do kolejnego numeru „Tygodnika Powszechnego”. Obiecuję nasłuch i przegląd prasy oraz porcję spekulacji, komentarzy i prognoz, które tym razem zostaną zweryfikowane w sposób boleśnie szybki. Alex Ferguson mówił dziś na konferencji prasowej, że wie o Arsenalu wszystko, podobnie jak Arsene Wenger wie wszystko o Manchesterze: grają przeciwko sobie od tylu lat, obserwują kolejne mecze, mają tak rozbudowane zaplecze informatyczne, że – inaczej niż w przypadku rywalizacji Chelsea z Barceloną – trudno o jakiekolwiek zaskoczenia. Szkot odkrył już zresztą karty: Manchester ma zagrać z kontrataku, zależy mu na strzeleniu bramki, ale nie zamierza dążyć do jej zdobycia atakując większą liczbą zawodników. Wiadomo, że zagrają Rio Ferdinand i Vidić, do pierwszego składu wrócą także odpoczywający w sobotę van der Sar, Ronaldo czy Carrick. W Arsenalu może wystąpić – choć nie wiadomo, czy od pierwszej minuty – Robin van Persie, składy więc mogą wyglądać np. tak:

Arsenal: Almunia – Sagna, Toure, Silvestre, Gibbs – Walcott, Diaby, Fabregas, Nasri – van Persie, Adebayor.

Manchester United: van der Sar – O’Shea, Ferdinand, Vidić, Evra – Fletcher, Carrick, Anderson – Ronaldo, Tevez, Rooney.

Jak wiadomo takie mecze w ogromnej mierze odbywają się pomiędzy menedżerami, próbującymi trafić do głów piłkarzy, przekonać ich, że niemożliwe jest, owszem, prawdopodobne. Tu pierwszy punkt Arsene Wenger zdobył, deklarując dziś, że zamierza pozostać w Arsenalu („moim klubie, jedynym klubie”) na dobre i złe: że nie czuje się wypalony, ma ogromną ochotę na wygranie Ligi Mistrzów i kolejne sukcesy w lidze. Takie zdania należy wygłaszać przez wielkimi meczami, dając piłkarzom niezbędny spokój i oparcie. W listopadzie na tym stadionie wygrał Arsenal, choć gdyby jutrzejszy mecz zakończył się podobnym wynikiem co tamto spotkanie, do Rzymu pojechałyby Czerwone Diabły.

Wtedy, w listopadzie, stawiałem tezę, że czas Wengera dopiero nadchodzi: Arsenal uporał się z budową stadionu, wpływy z biletów pozwalają stopniowo spłacać długi, kolejni młodziankowie zaczynają spełniać pokładane w nich nadzieje, no i doszedł Arszawin. Problemem pozostaje defensywa: w dniu jutrzejszym, jak przed tygodniem, najsłabsze ogniwo, zwłaszcza jeśli idzie o obsadzenie pozycji drugiego, obok Toure, środkowego obrońcy (do Gibbsa przekonuję się z meczu na mecz, Sagna przekonał mnie już w poprzednim sezonie). Oczywiście za ich plecami stoi „Hiszpan też Anglik”

Ale uwagi o obronie pozostają niejako na marginesie. Jutro trzeba będzie przede wszystkim strzelać bramki: coś, co w kontekście pojedynku na Old Trafford wydaje się kompletnie nierealne. Wtedy MU zagrał futbol absolutny: widać, że kryzys, jaki przez kilka tygodni trapił mistrzów Anglii, przeszedł do historii w drugiej połowie meczu z Tottenhamem.

Tyle że – darujcie banał – teraz wszystko zaczyna się od nowa. Ci, którzy mówią, że wiedzą o sobie nawzajem wszystko, równie dobrze mogą powiedzieć, że nic nie wiedzą. Ostateczną odpowiedź mamy poznać mniej więcej za 24 godziny, ale kolejne przymiarki do niej: już wkrótce. Blogujemy do upadłego.

PONIEDZIAŁEK, 23.50

Pięć sposobów na zatrzymanie Arsenalu, zdaniem „Timesa” (pod tym linkiem znajdziecie stosowną grafikę):

Wyłączyć z gry Fabregasa, zostawiając w drugiej linii MU trójkę środkowych pomocników – ze statystyk wynika, że na Old Trafford rozgrywający Kanonierów tylko raz miał piłkę w polu karnym gospodarzy (uwaga o tyle do weryfikacji, że tam Fabregas miał grać za plecami Adebayora; tu Adebayora w ataku ma wspierać van Persie, a Fabregas będzie operował w środku pola).

Umożliwić Ronaldo strzały z dystansu (pamiętamy piekielnie groźne próby z meczów z Tottenhamem, Arsenalem i, oczywiście, Porto).

Podwoić krycie Walcotta (świetny manewr z przesunięciem na lewe skrzydło Rooneya, który wsparł Evrę, praktycznie wyłączył młodego Anglika z gry w pierwszym meczu).

Skorzystać z Berbatowa (wbrew stereotypowi „leniucha”, kiedy wszedł za Teveza, biegał równie dużo, a wygrywał więcej pojedynków jeden na jeden).

Nie odpuszczać (statystyki z przegranego w listopadzie meczu na Emirates pokazują, że Manchester miał przewagę zarówno w liczbie strzałów, jak w rzutach rożnych i w posiadaniu piłki).

Jeden ze sposobów na przetrwanie maratonu z Ligą Mistrzów, zdaniem autora bloga: jeść szparagi, póki są (pamiętam, że podczas ubiegłorocznych półfinałów były). Np. skropione oliwą i białym octem winnym, posypane parmezanem i świeżo zmielonym białym pieprzem.

WTOREK, 7.15

Aż sześciu piłkarzy MU wybrano do jedenastki roku, ale wśród tej szóstki zabrakło Wayne’a Rooneya i Michaela Carricka. Zbyteczne dodawać, że w jedenastce roku nie ma ani jednego piłkarza Arsenalu. To jeden z licznych przesłanek tego, że przewaga Czerwonych Diabłów powinna być w tym meczu miażdżąca. A zarazem przestroga, że wszystkie papierowe wyliczenia, statystyki, porównania poszczególnych piłkarzy itd., biorą w końcu w łeb…

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.  Chociaż przed takimi meczami dobry sen bywa kluczowy. Nick Littlehales, trener snu, pracował już dla obu drużyn, a Ryanowi Giggsowi kazał zmienić stare, odziedziczone jeszcze po siostrze łóżko. Ciekawe, czy ma dziś poczucie, że tytuł piłkarza roku jest także jego zasługą…

WTOREK, 10.30

Taktyka taktyką, a kibic romantyczny, który przecież siedzi w każdym z nas, swoje wie. Wizja Michała Zachodnego, w której po wyeliminowaniu Barcelony i Arsenalu Chelsea i Manchester powtarzają scenariusz sprzed roku do chwili, gdy John Terry znów wykonuje rzut karny i… trafia, ujęła mnie właśnie romantyzmem. Przypomniałem sobie Stuarta Pearce’a i traumę trwającą w jego przypadku znacznie dłużej – krótki film powie o tym wszystko.

Kibic każdego z półfinalistów pieści w sobie podobną narrację: w Manchesterze Berbatow zmazuje winę z półfinału Pucharu Anglii, w Arsenalu mecz życia rozgrywa Nicklas Bendtner, często wyśmiewany przez kibiców na Wyspach za swoją nieskuteczność albo o wyniku przesądza niechciany w Manchesterze Silvestre. Każdemu wolno marzyć.

WTOREK, 12.15

Jeszcze o taktyce, a właściwie o Carricku. Jeśli United ma kontratakować, jego (jak by powiedział przedstawiciel polskiej myśli szkoleniowej) przegląd sytuacji, umiejętność uruchomienia długim podaniem wychodzącego na pozycję napastnika albo skrzydłowego, będą bezcenne. Czy zagra lepiej niż we środę, kiedy wiele jego wizjonerskich podań nie docierało do celu?

I drugi wątek: czy gwiazdorzy MU są zmęczeni? Rafał Stec podaje, że ludzie Aleksa Fergusona rozegrają dziś 60. oficjalny mecz w sezonie, a jeśli awansują, uzbierają tych meczów 65 – absolutny rekord czołowych lig europejskich („Żaden klub nie przeżył dotąd tak pracochłonnego roku” – pisze autor „A jednak się kręci”). Statystyki pokazują jednak, że w rzeczywistości piłkarze MU rozegrali tych spotkań znacznie mniej: Vidić 47 plus 3 jako rezerwowy, van der Sar 44, Ronaldo 43 plus 5 z ławki, Ferdinand 41, Rooney 35 + 9, Berbatow 34 + 5… Owszem, sir Alex wyjątkowo umiejętnie gospodaruje ich siłami – to jedno, ale teraz, kiedy koniec jest już tak blisko i adrenalina buzuje we wszystkich głowach, o zmęczeniu chyba nie może być mowy – a przynajmniej nie było go widać w ciągu ostatnich trzech spotkań.

WTOREK, 15.20

Im bliżej meczu, tym więcej spekulacji, wypowiedzi i liczb. Cesc Fabregas mówi, że świat futbolu jest w pewnym sensie winien Arsenalowi (a zwłaszcza Arsene’owi Wengerowi) triumf w Champions League. Piękna idea nagrody za całokształt, nie do zrealizowania w tej postaci, ale słowa o Wengerze warte zacytowania: „Wierzy w młodych piłkarzy i widowiskowy futbol – już samo to zasługuje na wdzięczność. Byłoby nie fair, gdyby w historii futbolu zabrakło triumfu Arsenalu w Lidze Mistrzów, zwłaszcza że jesteśmy już tak blisko i zwłaszcza jak się porówna naszą siłę z potęgą MU, Chelsea, Barcelony, Realu, Milanu czy Liverpoolu. Przecież to my zawsze graliśmy otwarty, oparty na technice futbol, i nigdy nie baliśmy się ryzyka”. Przy okazji pada jeszcze jedna informacja o pierwszym meczu: w jego trakcie Fabregas przebiegł 13,5 kilometra. Imponujące, choć przecież niewiele z tego biegania wynikło, bo Hiszpan rzadko kiedy miał piłkę przy nodze.

Przed nami 39. starcie między Fergusonem i Wengerem – do tej pory obaj godni siebie rywale zwyciężali po 15 razy. Sky Sports prezentuje przy okazji antologię cytatów, a jest co prezentować, bo obaj panowie nieraz ostro się ścierali. Czy dziś dojdzie do kolejnego zwarcia? Z jednej strony w kończącym się powoli sezonie obserwujemy uprzejme zawieszenie broni: Ferguson wojuje przede wszystkim z Benitezem, a Arsenalu – przynajmniej w lidze – nie zalicza do najgroźniejszych rywali, więc łatwiej o kurtuazję. Z drugiej strony i Szkot, i Francuz kompletnie nie umieją przegrywać – to Wenger powiedział kiedyś, że ci, którzy potrafią pięknie przegrać, przeważnie tracą pracę: „Show me a good loser and I’ll show you a loser”… A dziś ktoś przegrać przecież musi.

WTOREK, 18.05

I jeszcze o taktyce: ciekawostka z zaprzyjaźnionego Redloga. Zobaczcie, jak wyglądało ustawienie kwartetu ofensywnego Manchesteru United w drugiej połowie meczu z Tottenhamem, kiedy na boisku byli razem Rooney, Ronaldo, Berbatow i Tevez. Na reprodukowanym obrazku widać, jak wyglądała „średnia pozycja” wspomnianej czwórki: Berbatow cofnięty, jako łącznik z drugą linią, Ronaldo najbardziej z przodu, Tevez i Rooney ciężko pracujący na skrzydłach. Tysiąc pierwszy powód, dla którego tak trudno gra się przeciwko tej drużynie: tu każdy zawodnik przednich formacji potrafi grać jako skrzydłowy, ofensywny pomocnik albo snajper, i każdy – tak, tak, z Berbatowem włącznie (patrz wczorajszy wpis z 23.50) potrafi ciężko pracować dla drużyny.

WTOREK, 20.05

W treningu Barcelony na Stamford Bridge bierze udział Thierry Henry. Przyspieszamy blogowanie, zwłaszcza, że mamy już składy z Emirates.

Arsenal: Almunia – Sagna, Toure, Djourou, Gibbs – Nasri, Song, Fabregas, Walcott – Van Persie, Adebayor

Manchester United: Van der Sar – O’Shea, Vidić, Ferdinand, Evra – Anderson, Carrick, Fletcher, Park – Rooney, Ronaldo

Czyli niespodzianki, zwłaszcza w przypadku Manchesteru, gdzie na ławce posadzono Teveza i Berbatowa… Przynajmniej na początku Ferguson stawia na ludzi ciężkiej pracy: do trójki, która tak nadzwyczajnie pracowała w pierwszym półfinale dokłada jeszcze Parka. Zobaczymy za pół godziny, jak to będzie wyglądało, ale wydaje się, że najbardziej wysunięty i najmniej obciążony zadaniem przeszkadzania rywalowi będzie Ronaldo, a Rooney i tym razem może schodzić na boki. Do kamery Szkot mówi, że Ronaldo wykonał świetną robotę w meczu wyjazdowym z Porto i że liczy na powtórkę, a Park ma dodać nieco energii i balansu w drugiej linii. Cokolwiek to znaczy… W Arsenalu zdrowy van Persie, Silvestre tylko na ławce.

W dyskusji poniżej kilka osób zastanawia się, jak to jest z żółtymi i czerwonymi kartkami. Wedle mojej wiedzy druga żółta kartka otrzymana podczas tego spotkania eliminuje z gry w finale. Lista zagrożonych wcale pokaźna: van Persie, Nasri, Song i Diaby z jednej strony, Rooney, Tevez i Evra z drugiej.

WTOREK, 20.48
No to mamy jasność: Ronaldo sam z przodu, Rooney jak ostatnio po lewej, Park z prawej. Przynajmniej na razie.

I Arsenal rusza z kopyta.

WTOREK, 21.25

A jednak, jak mawiał niezapomniany ks. Andrzej Bardecki, którego miałem szczęście spotykać w redakcji „Tygodnika Powszechnego”, „zawsze jest inaczej”. Arsenal, owszem, zaczął z kopyta, ale skończył po ośmiu minutach: tym razem w roli Carricka, prostopadle podającego do Ronaldo, wystąpił Anderson, potem pomylił się Gibbs, tak udanie prezentujący się w ostatnich meczach Arsenalu (a przy drugim golu nie popisał się Almunia…). Zawsze jest inaczej, bo wszystkie prognozy natychmiast biorą w łeb, tezy o kryzysie czy zmęczeniu Manchesteru trzeba odłożyć do lamusa, podobnie jak zapowiedzi Arsene’a Wengera o „wielkim meczu” jego drużyny. Żal patrzeć na Francuza: realizatorzy transmisji są doprawdy okrutni. Ale o ileż spokojniej ogląda się taki mecz będąc kibicem niezaangażowanym. Wiem, że została jeszcze druga połowa, ale Manchester United nie jest jednak Tottenhamem, nie da sobie wbić czterech goli. Porozmawiamy o Barcelonie i Chelsea?

WTOREK, 23.05

Spróbujmy uporządkować:

Manchester United w świetnej formie, zwłaszcza (mówię to z pełnym przekonaniem chyba pierwszy raz w tym sezonie) Cristiano Ronaldo i (mówię to po raz nie wiadomo który w tym sezonie, z niedowierzaniem, że nie zmieścił się wśród nominowanych do piłkarza roku) Wayne Rooney. Decyzja o wstawieniu do składu Parka uzasadniła się sama.

O formie Arsenalu trudno cokolwiek powiedzieć odpowiedzialnie. Tak, wiem: nie istnieli, ale była to konsekwencja trzech fatalnych minut po siedmiu bardzo dobrych. Wiadomo: piłka nożna jest grą błędów, ale po niektórych błędach nie sposób się już podnieść. Biedny Gibbs…

Zabawne, jak różne i jak podobne okazały się oba półfinały. Różne, bo tam Manchester ciężko się napracował, żeby strzelić zaledwie jedną bramkę, a tu błyskawicznie zdobył dwie i na tym nie poprzestał. Podobne, bo wyższość piłkarzy Fergusona okazała się nie do zakwestionowania.

Dużo mówiło się o żółtych kartkach i groźbie odsunięcia od gry w finale. Przeżyli to swego czasu Roy Keane i Paul Scholes, będzie musiał przeżyć Darren Fletcher – UEFA już powiedziała, że o żadnym odwołaniu i zmianie decyzji sędziego nie może być mowy.

Dużo mówiło się również o grze z kontry Manchesteru i obejrzeliśmy ją w wydaniu zabójczym. Gol numer trzy, po akcji rozpoczętej piętą Ronaldo, stanowił wisienkę na torcie.

Polecam lekturę tekstu Henry’ego Wintera. Jak on to, do cholery, robi? Dziesięć minut po meczu publikuje literacko nienaganne, a zarazem piłkarsko kompetentne sprawozdanie.

O tym, czy Thierry Henry wystąpi w meczu z Chelsea, decyzja zapadnie jutro rano. A my blogujemy dalej.

ŚRODA, 00.40

Powiada Bartek S.: „Szanuję bardziej umiejętne murowanie Chelsea niż naiwne ataki kończone szybkimi kontrami przeciwnika. To, co dziś pokazał Manchester, jest niemal ideałem – spokojnie poczekali, aż się dzieciaki wyszumią i zrobili swoje. I chyba o to w piłce chodzi”. Czyli mamy wielki, niekończący się temat mankamentów koncepcji Wengera, przedstawionej we wpisie z 15.20 przez Fabregasa. Ale co by było, gdyby mógł wystąpić Arszawin i gdyby na obronie zagrali Clichy i Gallas? Co będzie w przyszłym sezonie, kiedy rozwiną się Vela i Ramsey, tak jak w sezonie minionym dojrzeli Walcott i Denilson, a w poprzednim Fabregas? Czytam, co piszą inni, ale mimo wszystko wierzę, że projekt Wengera ma szanse realizacji i nie sądzę, żeby jego nowi chłopcy byli gorsi od poprzednich. W ćwierćfinale z Romą nie można im było odmówić charakteru i dojrzałości. Problem w tym, że tym razem wpadli na Manchester United…

Manchester United, który teraz przez kilkanaście dni może skoncentrować się na lidze i który w kolejnym meczu znów przebuduje gruntownie skład, zostawiając pewnie ze trzech obrońców, dwóch pomocników i napastnika, pozostałym zaś dając odpocząć. Koniec końców – wracam do swojej ulubionej tezy – to szerokość kadry MU i uniwersalność tworzących ją piłkarzy powoduje, że dotarli oni tu, gdzie dotarli. Dziś komplementujemy Rooneya czy Ronaldo, ale zwycięstwo Czerwonych Diabłów, podobnie jak w pierwszym półfinale, oparte jest na bardzo solidnym kręgosłupie, tworzonym przez piłkarzy mniejszego formatu (marketingowego przynajmniej). Fletcher, Park, O’Shea, Anderson wchodzą do pierwszej jedenastki na mecz-dwa, potem z niej wypadają. Nie pisze się o nich wielkich tekstów, nie drukuje ich podobizn w kolorowych gazetach, nie proponuje występów w reklamach, nie spekuluje na temat zainteresowania Milanu czy Realu. W pierwszej jedenastce Arsenalu z pewnością by się nie zmieścili. Może szkoda.

Hiszpan też Anglik

Ostrzegam: to może być długi wpis, ale chciałbym połączyć w nim sprawy piłki angielskiej i hiszpańskiej. Zresztą czy w taki weekend – w sobotę zaraz po zakończeniu spotkań Premier League przełączaliśmy się na transmisję z Santiago Bernabeu – w ogóle może być inaczej?

Powodów, dla których należy pisać o sprawach kastylijsko-katalońskich na blogu poświęconym angielskiej piłce, widzę mnóstwo: najważniejszym jest oczywiście ośmiobramkowy standard, w którym Real i Barcelona dorównały drużynom z Wysp, choć w nieco innej proporcji (wiele spotkań dwóch ostatnich sezonów w Anglii kończyło się wynikiem 4:4). Jest Thierry Henry i jego renesans formy z czasów londyńskich. Jest Juande Ramos, który chyba jednak nie zadomowi się w Madrycie. Jest pytanie o lekcje, jakie z Gran Derbi Europa może wynieść Chelsea (o czym może zdążymy porozmawiać osobno). Jest wreszcie okazja do porównania rywalizacji w dwóch ligach: w Anglii bardziej wyrównanej, w Hiszpanii – sprowadzonej w gruncie rzeczy do wyścigu dwóch koni. Siedemnaście zwycięstw w osiemnastu meczach? W Anglii niemożliwe.

Mnie jednak od kilku dni frapuje ewentualność nadania Manuelowi Almunii brytyjskiego obywatelstwa: temat pojawiał się od czasu do czasu już wcześniej, ale teraz, po meczu MU-Arsenal w Lidze Mistrzów, wybuchł z pełną siłą, a w debacie na ten temat zabrali udział prawie wszyscy ważni i nieważni obserwatorzy angielskiej piłki. W zasadzie trudno się dziwić, kiedy spojrzy się na tych, z którymi Hiszpan mógłby konkurować. David James, przez lata nazywany „James Katastrofa”, po utracie miejsca w reprezentacji odrodził się wprawdzie jako piłkarz Portsmouth i wrócił do angielskiej bramki, ale wciąż świetne interwencje przeplata kiksami (najświeższy przykład z wczoraj: pierwszy gol Arsenalu). Paul Robinson, po pierwszej chorwackiej katastrofie i rozstaniu z Tottenhamem, wciąż daleki od formy sprzed lat – zresztą tak naprawdę nigdy nie bronił rewelacyjnie. Scott Carson, po drugiej chorwackiej katastrofie, właśnie spada z Premiership (a wczoraj również popełnił błąd, po którym Pawliuczenko powinien strzelić bramkę). Media stawiają na Bena Fostera, który jednak gra niewiele, podobnie jak Joe Hart po sprowadzeniu do MC Shaya Givena. Chris Kirkland? Robert Green? Joe Lewis? To już najlepszy z nich wszystkich jest Given właśnie – problem w tym, że to Irlandczyk.

Ze statystyk, cytowanych przeze mnie wkrótce po zakończeniu poprzedniego sezonu, wynikało, że tylko 170 z 498 piłkarzy, którzy wychodzili w pierwszych jedenastkach drużyn Premiership, było Anglikami. Trudno się dziwić: kluby nie sprawdzają paszportów, sprawdzają umiejętności – więc wystawiają najlepszych. Anglika kupić trudniej (z definicji jest droższy niż zawodnik sprowadzany zza granicy; więcej kosztuje jego wieloletnie szkolenie). Do grzejących ławę bramkarzy można dodać zawodników z pola: przykład Davida Bentleya, którego użyłem w tamtym tekście, nie tylko nie stracił aktualności, ale stał się bardziej wyrazisty (w Arsenalu prawie nie występował, po przejściu do słabszego Blackburn zaczął grać i przebił się do reprezentacji, po czym zmienił klub na nieco lepszy i znów stracił miejsce w składzie – a na ławce Tottenhamu siedzą obok niego inne nadzieje angielskiej piłki, Huddlestone i O’Hara).
Widzę jednak, że próbuję ominąć rafę, której ominąć się nie da: właściwie co za problem, skoro Anglicy chcieliby, żeby Almunia grał w koszulce z trzema lwami, i skoro Almunia nie mówi „nie”? Przecież cieszyliśmy się, jak bramki dla Polski strzelał Olisadebe, ba: mieliśmy nadzieję, że jego obecność w naszej reprezentacji skomplikuje rzeczywistość rodzimym nacjonalistom. Czyżbyśmy teraz sami ześlizgiwali się na pozycje narodowe?

Zdaję sobie sprawę, że jest to zgodne z prawem i że robią tak wszyscy: Brazylijczycy grają dla Chorwacji i Polski, ba: nawet dla Hiszpanii (Marcos Senna), Francuzi dla wielu reprezentacji afrykańskich itd. Nie dziwię się też piłkarzom, którzy świadomi konkurencji we własnym podwórku, decydują się na starania o kolejny paszport, żeby móc pokazać się na jakiejś wielkiej imprezie. Roger i Olisadebe (żeby pozostać przy polskich przykładach), wystąpili na Euro i Mundialu – podobny zaszczyt nie spotkał nigdy Ryana Giggsa…

Zastrzegam: nie bronię wspólnoty krwi, raczej nie podoba mi się pragmatyzm, z którym próbuje się budować reprezentację na skróty. Mogę złośliwie chichotać, że to kolejna gorzka pigułka z całej serii tych, które przyszło łykać Anglikom od czasu upadku imperium, ale przede wszystkim jakoś mi żal Fostera i Jamesa, którzy – podobnie jak ja – czytali przecież w tych dniach gazety. Gdybyż jeszcze Almunia był najlepszym bramkarzem świata…

PS A skoro o żalu, dwa słowa o ostatniej kolejce: żal mi West Bromwich, które najprawdopodobniej spadnie, a które do końca usiłuje grać ładną dla oka, kombinacyjną piłkę. I żal, że Joey Barton niczego się nie nauczył. O ścigających go demonach pisałem zaraz po odejściu z Newcastle Kevina Keegana, który postanowił dać Bartonowi szansę: wygląda na to, że od Alana Shearera następnej nie dostanie.

Najpiękniejszy futbol świata

Przyłapałem się na tym, że jeśli używam czasem tytułowego sformułowania, to zawsze w jednym kontekście: Arsenalu Arsene’a Wengera. A przecież, według zgodnej opinii fachowców, najpiękniejszy futbol świata gra obecnie Barcelona Josepa Guardioli. We wtorek i środę była okazja zobaczyć oba zespoły w walce o finał Ligi Mistrzów. Niezależnie zaś od tego, czy i jakie mają szanse na bezpośrednią konfrontację w tym finale, i niezależnie od tego, że najpiękniejszy futbol świata Arsenal grał w czasach Henry’ego i Bergkampa (choć i dziś Fabregas i Arszawin potrafią zaczarować jak tamta dwójka…), warto zastanowić się nad użytecznością samego pojęcia.

Czym bowiem okazał się najpiękniejszy futbol świata Barcelony w zderzeniu z ekonomicznym futbolem Chelsea? W jakimś sensie jestem zdziwiony, że ludziom Hiddinka wystarczyło tak niewiele, żeby zatrzymać zespół Guardioli. Owszem, Czech kilkakrotnie interweniował, owszem: w polu karnym bezapelacyjnie rządził John Terry (od razu widać, jak go brakowało w meczu z Liverpoolem…), ale przecież największe problemy mieli mieć w  tym meczu boczni obrońcy – grający nie na swojej pozycji Bosingwa ustawiony na przeciwko Leo Messiego i wciąż mało ograny Ivanović. Formacja 4-2-3-1, z powodzeniem zastosowana przez Liverpool w konfrontacji z kastylijskim gigantem, posłużyła i w rywalizacji z gigantem katalońskim. Zachwyty nad Michaelem Essienem wygłaszałem już mnóstwo razy – tu udanie wspierał go Mikel, ale w defensywie ciężko pracował też Ballack… Poza organizacją gry obronnej niewiele można w Chelsea pochwalić, a przecież do remisu wystarczyło.

A czym okazał się najpiękniejszy futbol świata Arsenalu w zderzeniu z… tu warto chwilę pomyśleć nad doborem przymiotnika; futbol totalny pozostaje zarezerwowany, może więc: w zderzeniu z absolutnym futbolem Manchesteru? Pierwsze 45 minut to była przecież miazga: gdyby nie Almunia mogło być 4:0, zamiast tysiąca podań Arsenalowi z trudem udawało się wymienić dwa-trzy. Futbol absolutny, bo w Manchesterze funkcjonowało absolutnie wszystko. Evra, który w sobotę miał (nie pierwszy raz w tym sezonie) gigantyczne problemy z Aaronem Lennonem, z Theo Walcottem radził sobie znakomicie. Na Adebayora wystarczył jeden stoper: drugi rozpoczynał akcje, a nawet przekraczał linię środkową. Trójka pomocników niemal nie pozwoliła Cescowi Fabregasowi dotknąć piłki, trójka piłkarzy ofensywnych z kolei (Rooney znów na lewym skrzydle, Tevez jak rzadko kiedy w pierwszym składzie…) zmuszała naprędce skleconą obronę Arsenalu do popełniania kolejnych błędów. Świetnie zagrał Fletcher, bardzo dobrze O’Shea… Dobrze, że duński sędzia sędziował ten angielski półfinał po angielsku: pozwalał grać, nie gwizdał bez potrzeby, no i nie dał się nabrać na teatralny upadek Ronaldo.

Po pierwszych półfinałach trudno się było spodziewać gry bardziej otwartej; kto zagra pięknie, ekonomicznie czy absolutnie w rewanżu – zobaczymy. Zanim do tego dojdzie, dorzucę tylko jeden wątek: zawieszenia broni między menedżerami MU i Arsenalu. Tym razem nikt nie wracał do awantur sprzed kilku sezonów, kiedy van Niestelrooy nie wykorzystał karnego, Alex Ferguson został trafiony kawałkiem pizzy, a Roy Keane i Patrick Viera szarpali się w tunelu. Obawiam się, że powód jest prosty: Wenger przestał być rozdającym karty; groźniejszymi przeciwnikami Szkota okazują się Rafa Benitez i kolejni trenerzy Chelsea, więc wobec menedżera Arsenalu może pozwolić sobie na uprzejmość. A może Ferguson i Wenger czują się już jak ostatni Mohikanie: po rezygnacji Grahama Turnera z kierowania Hereford United to oni dwaj pozostają najdłużej pracującymi w jednym miejscu menedżerami angielskich klubów?

Niezwyciężeni niezwyciężeni

„Prosimy nie drażnić rekina” – napis takiej albo podobnej treści można byłoby umieścić przy drzwiach szatni gospodarzy na stadionie Old Trafford. Widzę choćby po komentarzach umieszczonych na tym blogu w ciągu ostatnich kilku godzin, że mecz MU-Tottenham naprawdę Was poruszył – nie tylko kibiców obu drużyn, co jasne, i fanów Liverpoolu, co zrozumiałe, ale również tzw. niezaangażowanych. Układa się to przecież w fantastyczny schemat narracyjny: najpierw wydaje się, że będzie supersensacja, bo kopciuszek pobije mistrza, później mistrz w wielkim stylu odrabia straty, a pośrodku jest zmieniająca wszystko decyzja sędziego.

Powiem od razu: nauczony wieloletnim doświadczeniem ani przez moment nie wierzyłem w zwycięstwo Tottenhamu. Owszem, z przyjemnością patrzyłem, jak w ciągu długich fragmentów pierwszej połowy wybijali drugą linię MU z uderzenia i jak nie wpuszczali napastników w pole karne, ale – to pierwsza z gruntu banalnych prawd, które przyszły mi do głowy po tym spotkaniu – 90 minut to cholernie dużo czasu. Przeciwko drużynie tej klasy i tej mentalności nawet Liverpool nie osiągnąłby pewnie tak dobrego wyniku, gdyby nie czerwona kartka dla Vidicia. A cóż dopiero Tottenham, który przed ośmioma laty zdołał roztrwonić jeszcze większą przewagę – prowadząc do przerwy 3:0, uległ 3:5…

Banalna prawda numer dwa: w piłce nożnej strasznie dużo zależy od głów. Jak tylko Cristiano Ronaldo wykorzystał karnego, oglądaliśmy zupełnie inny Manchester (choć kluczowa zmiana – Tevez za Naniego i Rooney przesunięty na lewe skrzydło – dokonała się już wcześniej), i zupełnie inny Tottenham: zgraja wygłodniałych wilków przeciw zbitym w garstkę owieczkom. Kwestii, jak bardzo Howard Webb skrzywdził gości dyktując jedenastkę, nie zamierzam jednak podejmować: nawet jeśli skrzywdził, to przecież nie był to powód, żeby załamać ręce i popełnić szereg prostych błędów przy kolejnych bramkach. Banalna prawda numer trzy: nie oglądaj się na sędziego, kibiców, dziennikarzy, na boisku zależysz tylko od siebie.

W tym sensie futbol nie jest okrutny. Futbol jest racjonalny, przewidywalny i obliczalny. W futbolu wygrywają lepsi. A o zwycięstwie lepszych przesądzają nie okoliczności zewnętrzne, jak pomyłka sędziego, ale trafne decyzje menedżera, podejmowane kiedy nic nie jest jeszcze przesądzone. Zamienia Aaron Lennon (wspierany jeszcze przez Vedrana Corlukę) popołudnie Patrice’a Evry w piekło? Proszę bardzo: dołóżmy Francuzowi do pomocy Wayne’a Rooneya, który poświęci się dla drużyny, harując pod obiema bramkami, a zarazem stworzy wolną przestrzeń na boisku dla pozostałych trzech przedstawicieli najlepszego kwartetu ofensywnego świata: Ronaldo, Teveza i Berbatowa. Ale, ale: czy tylko ja odniosłem wrażenie, że Bułgar rozegrał tym razem całkiem dobry mecz?

PS Kwestia nieobecności w kadrze MU Ryana Giggsa powinna wyjaśnić się w ciągu kilku godzin. To w ten weekend, jeśli się nie mylę, ma się obdyć gala związana z wyboren Piłkarza roku.

Dość marudzenia

Zastanawiam się, co myśli teraz Alex Ferguson. Wiem oczywiście, że za kilkanaście godzin czeka go mecz z Portsmouth i że powinien ostatni raz przeanalizować, powiedzmy, ustawienie piłkarzy tego zespołu przy rzutach rożnych, ale nie wierzę że odpuścił sobie oglądanie transmisji z Anfield Road. Czuje wstyd, bo nie dalej niż wczoraj kwestionował mobilizację Arsenalu na ten mecz po demoralizującej porażce z Chelsea? Czuje niedosyt, bo jednak gospodarze nie przegrali? Czuje ulgę, bo do ostatniej chwili mogli nawet wygrać? Czuje i to, i to, i to? A może zmienia skład na środowe spotkanie, żeby tych najlepszych i najbardziej wypoczętych piłkarzy zachować na półfinał Ligi Mistrzów (uwaga: z Arsenalem)? Do końca ligi ma siedem meczów – Liverpool pięć, a oba kluby mają tyle samo punktów…

Tydzień po tygodniu najlepsze angielskie zespoły oferują nam piłkarskie superhity. Tydzień po tygodniu jednak eksperci muszą kręcić nosami: i w meczu Chelsea-Liverpool sprzed tygodnia, i w pojedynku Liverpoolu z Arsenalem z dziś roiło się od błędów, które tak doświadczeni szkoleniowcy jak Wenger i Benitez powinni odchorowywać. Tempo tempem, kunszt napastników – kunsztem napastników, ale przecież przez ogromne fragmenty tego spotkania zawodnicy Arsenalu uprawiali, jak by to określił przedstawiciel Polskiej Myśli Szkoleniowej, „krycie na radar”. Jak można było zostawiać Liverpoolczykom tyle swobody, jak można było dopuścić do tylu strzałów (gdyby po pierwszych 30 minutach wynik brzmiał 3:0, nikt nie miałby pretensji do Fabiańskiego), no i jak do cholery można było prowadząc w 93. minucie jednym golem zostawić we własnym polu karnym czterech tylko piłkarzy, gdy przeciwników było w nim ośmiu?!

Fantastyczny, niewiarygodny Arszawin (ostatni piłkarz, który zdołał strzelić cztery gole Liverpoolowi na jego stadionie, zrobił to w 1946 roku…). Ale też świetni Torres i Benayoun – ten ostatni zwłaszcza (brawo Benitez!) po wymianie pozycji z Kuytem. Wciąż nieprzekonujący – mimo dobrej gry na linii w ciągu pierwszych 45 minut – Fabiański (refleks to jedno, umiejętność ustawiania się, niewychodzenia bez potrzeby, bezpiecznego wykopywania zamiast niebezpiecznego odgrywania do kolegi – drugie). Współwinny utraty pierwszej bramki, niezawodny zazwyczaj Mascherano. Kuriozalny Fabio Aurelio (ale też i Bacary Sagna – w ogóle nie był to mecz bocznych obrońców…). Kontrowersyjny Howard Webb.

Tak, eksperci muszą kręcić nosami. Weźmy momenty, w których padały bramki: czy Wenger nie przestrzegał, żeby pilnować się zwłaszcza w ciągu pierwszych 10 minut po przerwie? Dlaczego prowadząc 2:3 i 3:4 jego podopieczni nie potrafili przetrzymać piłki dłużej niż kilkanaście sekund? Czemu tak licznie pędzili do przodu? Stawiając te pytania nie chcę przecież umniejszać klasy Liverpoolu, tyle razy odrabiającego straty. Gdybyż jeszcze i oni potrafili się lepiej bronić: Arsenal nie miał w tym meczu ani jednego rzutu rożnego, a celnych strzałów na bramkę poza golami Arszawina nie było…

Dobra, dość marudzenia. Alex Ferguson jako człowiek nie pierwszej młodości widział takich meczów mnóstwo (choćby ten z 1989 r., kiedy gol Michaela Thomasa strzelony właśnie tutaj, na Anfield, odebrał mistrzostwo Liverpoolowi), więc pewnie nie podpala się tak łatwo jak my, ale my jesteśmy podpaleni. Najlepszy mecz najlepszego sezonu Premier League?

Statystycznie rzecz biorąc

Tak już teraz będzie, i to przez prawie dwa miesiące: niezbyt pięknie, w napięciu zwiększającym się z tygodnia na tydzień, z wielkim mozołem, z zabezpieczeniem tyłów, z szukaniem wytłumaczeń w błędach sędziego, w zmęczeniu zbyt długim sezonem, w kontuzjach, w braku wiary w siebie… Za nami wyjątkowo nudna kolejka, podczas której przecież nikt się nie nudził – i to mimo iż poza meczem Manchesteru City z WBA niemal nie padały bramki.

Rzecz w tym, że teraz już nie ma meczów bez znaczenia – i to dla wszystkich drużyn, bo te, które nie mają już szans na europejskie puchary, muszą walczyć o utrzymanie. No może Stoke po zwycięstwie nad Blackburn nie musi się już obawiać spadku, a strata do miejsca siódmego wydaje się zbyt wielka, ale to jeden zespół na dwadzieścia, i to bezpieczny zaledwie od wczoraj.

Zastanawiam się, na ile w tej sytuacji głównymi bohaterami naszych rozmów o mistrzostwie Anglii będą teraz nie piłkarze czy menedżerowie (chociaż ci ostatni robią wiele, by nie przestano o nich pisać: tym razem Alex Ferguson zaczął krytykować Rafę Beniteza…), ale lekarze i trenerzy odnowy. Przed Manchesterem United morderczy finisz: przez najbliższy miesiąc, aż do przedostatniej kolejki, będą grać w systemie środa-sobota (lub niedziela), później będą mieli tydzień oddechu zanim rozegrają ostatni ligowy mecz, ale po kolejnych trzech dniach odbędzie się finał Ligi Mistrzów (oczywiście wcześniej trzeba do niego awansować…). Trudno się dziwić Fergusonowi, że postanowił ulgowo potraktować Puchar Anglii – i wystawił w dzisiejszym meczu z Evertonem skład w zasadzie rezerwowy. Owszem, stracił w ten sposób szansę na słynne pięć trofeów, którymi epatowały media całego świata, ale od zawsze było wiadomo, że tak naprawdę dla Szkota liczą się te dwa: mistrzostwo kraju i wygrana w Lidze Mistrzów.

Kalendarz Liverpoolu wygląda oczywiście o niebo lepiej, a przynajmniej o trzy lub cztery mecze mniej do rozegrania. Jeśli mówimy o przestrzeni sześciu lub siedmiu tygodni, to naprawdę robi wielką różnicę. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy kapitan i podpora drużyny coraz wyraźniej nie wytrzymuje trudów sezonu. Wszyscy fani The Reds mówią dziś o zdrowiu Stevena Gerrarda: wiadomo już, że na wtorkowy mecz z Arsenalem nie będzie gotowy…

Sytuacja w dole tabeli zaczyna się natomiast klarować: dzielne West Bromwich powoli żegna się z ekstraklasą, w dramatycznej sytuacji jest również Middlesbrough. Garethowi Southgate’owi zostały arcytrudne mecze wyjazdowe z notującym zwyżkę formy Arsenalem, mającym również nóż na gardle Newcastle i wciąż walczącym o miejsce w Europa League West Hamem, na Riverside Stadium przyjadą zaś MU i Aston Villa. Jakkolwiek przykro to mówić, menedżer Middlesbrough będzie zapewne kolejnym w serii młodych trenerów, którym się w tym roku nie powiodło…

Alan Shearer, mimo fatalnego początku (jeden punkt w trzech meczach: kiepsko jak na aurę cudotwórcy…), wciąż ma szansę. Wprawdzie przez pierwszą połowę meczu z Tottenhamem jego piłkarze kompletnie nie wiedzieli, jak grać, ale w drugich 45 minutach, a zwłaszcza po wejściu na boisko rekonwalescentów Viduki i Martinsa, wyglądało to jednak lepiej. Sroki mają przed sobą trzy mecze u siebie (Portsmouth, wspomniane Boro i Fulham) – wszystkie do wygrania. Tych dziewięć punktów może już wystarczyć: w tym sezonie barierą bezpieczeństwa będzie właśnie 39-40 punktów, a Newcastle zgromadziło dotąd 30).

O Tottenhamie jakiś czas nie pisałem, więc pozwolę sobie na dwa akapity. Pierwszy na temat Toma Huddlestone’a, który w dzisiejszym meczu z Newcastle był najlepszy na boisku. Uważajcie, bo o młodego rozgrywającego Kogutów może się odbyć jedna z najgorętszych wojen transferowych zbliżającego się lata: sam nie chce wprawdzie odchodzić, ale wie, że być może będzie musiał, zwłaszcza po tym, jak Fabio Capello wymienił go obok Theo Walcotta i Joe Harta jako jednego z najbardziej obiecujących piłkarzy młodego pokolenia. Jego przegląd sytuacji i umiejętność celnego kilkudziesięciometrowego podania z pierwszej piłki porównuje się z Glennem Hoddlem, strzał z dystansu ma bodaj lepszy (a na pewno silniejszy) od Gerrarda – kłopot w tym, że do ubiegłego tygodnia prawie nie grał, bo miejsca w środku pola należały do Palaciosa i Jenasa. Teraz pomogły mu zawieszenie za czerwoną kartkę pierwszego i kontuzja drugiego – Huddlestone nie zawiódł, ale nie jest powiedziane, czy Harry Redknapp nie wróci do poprzedniego ustawienia…

Drugi akapit będzie o Redknappie właśnie, nazywanym przez angielskich dziennikarzy „dwa punkty w ośmiu meczach”, bo nie ma tygodnia, żeby menedżer Tottenhamu nie wypominał Juande Ramosowi fatalnego początku sezonu. Oczywiście trudno przypisywać odrodzenie drużyny jednemu człowiekowi – na rynku transferowym np. Redknapp otrzymał wyjątkowo silne wsparcie prezesa, w klubie świetnie odnaleźli się „synowie marnotrawni” Defoe i Keane, King grał częściej niż się spodziewano, życiową formę osiągnął Lennon, a Palacios z jego agresywną walką o piłkę okazał się pomocnikiem, którego od zawsze tu brakowało – ale z drugiej strony gdyby podzielić pozostałe 42 punkty przez 25 kolejek, dałoby to mocne szóste miejsce.

Nudna kolejka, jak widać po wpisie: statystyki dominują nad zachwytami. Szczęśliwie wydarzył się jeszcze półfinał Pucharu Anglii między Arsenalem a Chelsea. Może sobie Arsene Wenger narzekać na jakość murawy (zawsze to lepsze niż narzekanie na własnego bramkarza…), ale przede wszystkim powinien oddać sprawiedliwość Didierowi Drogbie: pomyśleć, że człowiek, który parę miesięcy temu grzał ławę i był niemal pewnym kandydatem do odejścia, w dziewięciu meczach strzelił osiem goli. I to jak ważnych…

A skoro o napastnikach z nazwiskami mowa: moment jest równie dobry jak każdy inny (a może nawet lepszy niż inny, zważywszy, że człowiek, o którym mówię, nie wykorzystał dziś karnego), żeby powiedzieć, że Dymitar Berbatow nie potwierdza, iż wart jest sumy, jaką za niego zapłacono… O co się chętnie pospieram.

Dyscyplina taktyczna. I jej brak

Kibiców Arsenalu z góry przepraszam, że o klubie z Emirates będzie tu najmniej: mieli awansować, więc awansowali w okolicznościach, jak czytam, niekontrowersyjnych. Kibiców Manchesteru United przepraszam również, bo jakkolwiek doceniam kolejny krok w marszu po pięć trofeów, to oglądając Czerwone Diabły umęczyłem się jak chyba nigdy w tym roku. Owszem, w zasadzie przez cały mecz kontrolowali grę, a kluczem do ich sukcesu były asekuracja z tyłu (przy rzutach rożnych w pole karne Porto wchodziło pięciu zaledwie piłkarzy MU; Rio Ferdinand nie pojawił się w nim ani razu) i długie utrzymywanie się przy piłce z przodu, ale jakież to było nudne, mój Boże…

Poza Cristiano Ronaldo, który – choć przez długie minuty niewidoczny – strzelił fenomenalną bramkę, trudno kogokolwiek wyróżnić. Myślałem, że pochwalę środkowych obrońców za pierwsze od ponad miesiąca czyste konto, ale przecież kilka razy dopuścili piłkarzy Porto do główki w polu karnym. Van der Sar? Minął się z piłką na parę minut przed końcem, co mogło skończyć się tragicznie. Evra? Zwłaszcza po wejściu Tomasa Costy pozwolił na zbyt wiele dośrodkowań. Anderson, Carrick i Giggs? Dużo strat. Rooney? Walczył w defensywie, ale brakowało mu dynamiki i strzałów z pierwszej piłki. Mógłbym tak ciągnąć, ale może wystarczy.

Zaciekawiło mnie ustawienie, z wysuniętym Ronaldo i cofniętym niemal do drugiej linii Berbatowem. Jak rozumiem, Alex Ferguson liczył na umiejętność przetrzymania i niebanalnego rozegrania piłki przez Bułgara – tyle że udawało się to tak sobie, także z winy Rooneya i Giggsa, którzy wielu podań kolegi nie zdołali opanować. Innymi słowy znów, po raz nie wiadomo który w ciągu ostatnich tygodni, wypada poprzestać na konstatacji, że mistrza poznaje się po tym, iż jest w stanie osiągnąć swoje nawet będąc bez formy (choć optymista doda pewnie, że widać symptomy wychodzenia z kryzysu: wspomniane czyste konto, powrót piłkarzy kontuzjowanych, błysk Ronaldo…).

Trudno o większy kontrast niż ten między środowym meczem z Estadio do Dragao i wtorkowym ze Stamford Bridge. Tu dyscyplina taktyczna, tam niemal całkowity brak dyscypliny. Tu nudy, tam emocje, grad bramek i sytuacja zmieniająca się jak w kalejdoskopie, co skłoniło komentatorów do nadużywania wykrzykników, mówienia o „Matce wszystkich meczów” czy „Meczu meczów”… Nie poświęciłem temu spotkaniu notki na gorąco, więc łatwiej mi złapać dystans, choć w komentarzu pod jednym z poprzednich wpisów pisałem już o kuriozalnych błędach (w pierwszym rzędzie bramkarzy) i lekceważeniu trenerskich przykazań. Trochę mi to popsuło frajdę i w ogóle mam poczucie, że tyle goli w jednym spotkaniu oznacza, iż piłkarze zapomnieli o tym, gdzie są i kim są. Ogląda się to fajnie, ale prowadzić drużynę w takim meczu… nie zazdroszczę ani Benitezowi, ani Hiddinkowi (dziennikarz „Timesa” przypomina w tym kontekście Jose Mourinho i jego lapidarny komentarz „żenada” po meczu Arsenal-Tottenham, zakończonego wynikiem 5:4; Portugalczyk nienawidził, jak jego piłkarze pędzili na bramkę rywala zapominając o założeniach taktycznych) . Holender zareagował wprawdzie na zagrożenie stwarzane przez gości, jeszcze przed przerwą wprowadzając Anelkę za Kalou, ale w drugiej połowie był bodaj równie bezradny jak jego hiszpański adwersarz.

Wejście Anelki to osobny temat. Robert Błaszczak uważa wprawdzie, że Francuz nie wniósł tak wiele, jak można się było spodziewać, ale przecież zaliczył asystę, a nade wszystko: w krytycznym momencie odciążył defensywę, bardziej absorbując obrońców Liverpoolu bieganiem dookoła ich pola karnego niż mógł to zrobić Kalou. Zdecydowanie punkt dla Hiddinka.

Czy losy tego dwumeczu mogły potoczyć się inaczej? Co by było, gdyby w pierwszym meczu grał Mascherano, ten „Essien Liverpoolu”, a w drugim Gerrard? Argentyńczyka brakowało przy Lampardzie podczas spotkania na Anfield Road, choć przecież jego obecność w Londynie nie zapobiegła golom pomocnika Chelsea. Nieobecność Gerrarda z kolei równoważyła absencja Johna Terry’ego, a zastępcy obu gwiazd, Lucas i Alex, nie byli w tym meczu jedynie statystami…

Z pytań na przyszłość zostają więc trzy: kto będzie grał na lewej obronie Chelsea w meczu z Messim, pardon: Barceloną (odpowiadam od razu: nie zdziwiłbym się, gdyby był to Essien), kto będzie pierwszym bramkarzem klubu w przyszłym sezonie (ba: nawet w sobotnim półfinale Pucharu Anglii z Arsenalem…) i czy odpadnięcie z Ligi Mistrzów okaże się dla Liverpoolu błogosławieństwem w kontekście walki o mistrzostwo kraju. Na pewno grając tylko jeden mecz w tygodniu łatwiej będzie dbać o zdrowie Stevena Gerrarda.

I jeszcze jedno (Robert Błaszczak pewnie zaświadczy): doping na Stamford Bridge był niewiarygodny. Rav, który poruszył tę kwestię w komentarzu pod tekstem o tragedii na Hillsborough, nie musi się martwić: zniknięcie miejsc stojących nie zniszczyło atmosfery na angielskich stadionach.

Minuta ciszy

Ostatni raz taką ciszę w telewizji słyszałem podczas pielgrzymki Jana Pawła II w 2002 r., kiedy Papież nieoczekiwanie dla wszystkich zatrzymał się na modlitwę w Katedrze Wawelskiej, a dziennikarze sprawozdający jego podróż zrobili coś, co powinni, choć w telewizyjnych standardach wydaje się to niedopuszczalne: milczeli tak długo, jak długo on klęczał z brewiarzem przed Konfesją św. Stanisława, czyli bodaj pół godziny. W sobotnim Match of the Day milczenia było wyjątkowo dużo: program otworzyło „You’ll Never Walk Alone”, któremu towarzyszyły obrazy z Anfield Road, relację z meczu Liverpool-Blackburn rozpoczęto od pełnej minuty ciszy przed pierwszym gwizdkiem (zajęła 10 procent całego skrótu), a i późniejsza rozmowa Raya Stubbsa z Alanem Hansenem i Markiem Lawrensonem pełna była pauz i odbywała się ściszonym głosem. Hansen i Lawrenson są dawnymi piłkarzami Liverpoolu. Pierwszy z nich był kapitanem drużyny, której przed dwudziestu laty przyszło rozgrywać tamten mecz w Sheffield. Przed mikrofonem na Hillsborough zasiadał dzisiejszy sprawozdawca spotkania z Blackburn, John Motson. Wśród ofiar znalazł się m.in. kuzyn Stevena Gerrarda, Jon-Paul.

Myślę, że nie ma powodu rozpisywać się szczegółowo na temat samej tragedii: jej szczegółowy (choć może nadmiernie idealizujący kibiców) opis znajdziecie choćby na stronie fcliverpool.pl, pisze też o niej Tomasz Kalemba, a wnioski, jakie z niej wyciągnięto, odmieniły brytyjski futbol. Faktem jest, że zawiniła policja, która – nieświadoma ścisku, panującego już w sektorach przeznaczonych dla Liverpoolu – zdecydowała o otwarciu bramy i wpuszczeniu kolejnych setek fanów tłoczących się przed stadionem, a nerwową atmosferę zwiększyło jeszcze rozpoczęcie meczu w terminie (dziś, kiedy na ulicach otaczających obiekt wciąż znajdują się rzesze kibiców, po prostu opóźnia się pierwszy gwizdek). Mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny przypominały więzienny wybieg: ci, którzy weszli wcześniej, nie mieli dokąd uciec przed napierającym tłumem. Dusili się w ścisku. Umierali zadeptani. Na miejscu i w szpitalu zmarło 96 osób.

 

***

Czytam autobiografię Alana Hansena. „W ciągu pierwszych kilku minut półfinału Pucharu Anglii między Liverpoolem a Nottingham Forest na stadionie Hillsborough, w sobotę 15 kwietnia 1989 roku czułem się szczęśliwszy niż mogłem przypuszczać” – pisze dzisiejszy ekspert Match of the Day. Po kontuzji kolana nie grał przez dziewięć miesięcy i zaledwie cztery dni wcześniej wystąpił po raz pierwszy w meczu rezerw. Nie spodziewał się nawet, że pojedzie do Sheffield (myślał raczej o partii golfa), a jeśli już, to w celu dodania kolegom otuchy. Na rozgrzewce zdenerwowany, w ciągu pierwszych minut zaliczył jednak kilka udanych zagrań, a po jednym z nich Peter Beardsley trafił w poprzeczkę bramki Nottingham Forest. Na to, co dzieje się dookoła, nie zwracał uwagi aż do momentu, kiedy na boisko wbiegło pierwszych kilku kibiców – co zresztą przywitał z irytacją. „Tam ludzie umierają, Al” – krzyknął jeden z nich. „Pamiętam, jak pomyślałem: ‘Doprawdy?’” – pisze Hansen, w kolejnych akapitach dając wgląd w całą dwuznaczność sytuacji zawodowego piłkarza, dla którego podczas ważnego meczu traci znaczenie absolutnie wszystko.

W szóstej minucie sędzia przerwał spotkanie, a obie drużyny zeszły do szatni. Hansen jest szczery: „Wiedzieliśmy, że tam, na zewnątrz, wydarzyło się coś okropnego, ale wciąż buzowała w nas adrenalina i myśleliśmy o tym, żeby grać dalej”. Rozmiary katastrofy uświadomił sobie dopiero następnego dnia, kiedy zobaczył niezliczone ilości kwiatów składane w hołdzie na Anfield Road, a prawdziwa refleksja przyszła jeszcze później: gdy jako kapitan Liverpoolu zaczął odwiedzać szpitale i uczestniczyć w pogrzebach.

Hansen wspomina m.in. wizytę w szpitalu w Sheffield, gdzie stał przy ciele czternastolatka, podłączonego do maszyny podtrzymującej życie. Nie było żadnej nadziei, ale matka chłopca chciała, żeby aparatury nie odłączano do chwili, w której znajdą się przy nim jego ukochani piłkarze. „Chociaż był nieprzytomny, siedzieliśmy tam i mówiliśmy do niego przez dobrych parę minut. Potem ktoś powiedział, że on nie żyje i zaczął zasłaniać łóżko parawanem. Kompletnie się wtedy rozsypałem. Płakałem, próbując pocieszyć tę jego matkę, ale skończyło się na tym, że to ona pocieszała mnie: dziękowała za przyjazd, mówiła, jak syn kochał nasz klub – siła, jaką miała ta kobieta, była dla mnie czymś niewiarygodnym”.

W następnej sali obrońca Liverpoolu natrafił na mężczyznę, który dopiero co odzyskał przytomność: „Rozpoznał mnie natychmiast i od razu zapytał, czy jeśli wejdziemy do finału, załatwię mu bilet”… Alan Hansen przyznaje, że dopiero po Hillsborough zaczął rozumieć, co futbol może znaczyć dla innych ludzi. Sam był po prostu zawodowym piłkarzem – nieźle zarabiał, dobrze się bawił, odczuwał dumę z kolejnych trofeów, ale działo się to jakby w oddzieleniu od zwykłych kibiców.

Co nie znaczy, że teraz jego pogląd na świat się uprościł. Im dalej od Hillsborough, im więcej rocznic, uroczystości, odsłoniętych pomników itd., tym częściej myśli o tym, jak zmieniłoby się jego życie, gdyby w katastrofie zginął ktoś z jego bliskich. „Adam [syn piłkarza – MO] miał wtedy 8 lat, ale gdyby miał 15 czy 16, mógłbym załatwić mu bilet – i to właśnie na miejsce stojące. Wyobrażam sobie siebie mówiącego: ‘Nie idź na sektor VIP-owski, na stojących jest lepsza atmosfera…”.

Alan Hansen jest przekonany, że po czymś takim futbol przestałby dla niego istnieć. W autobiografii stawia nawet kwestię, czy Liverpool powinien kończyć tamten sezon, choć zdaje sobie sprawę, że ogromna większość kibiców – także związanych z ofiarami – chciała, by grali dalej. Wiele razy słyszał, że wygrana nad Evertonem w finale Pucharu Anglii była najlepszą formą pociechy, ale sam biegnąc z pucharem przez Wembley, nie przestawał czuć się winny. W sobotnim Match of the Day mówił: „Piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia. Cokolwiek przeżyliśmy, to nic w porównaniu z tym, co codziennie przeżywają osamotnieni po śmierci bliskich”.

Słuchałem tych zdań, zestawiając je z gorzką puentą tekstu o Hillsborough, umieszczonego przez Nicka Hornby’ego w „Futbolowej gorączce”: „Namiętności związane z grą pochłaniają wszystko inne, łącznie z taktem i zdrowym rozsądkiem. Jeśli możliwe jest pójście na mecz w 16 dni po tym, jak niemal 100 osób zginęło w jednej chwili – a jest to możliwe, sam to zrobiłem pomimo nowej świadomości nabytej po Hillsborough – wówczas chyba nieco łatwiej zrozumieć kulturę i okoliczności, które doprowadziły do takiej hekatomby. Nic nie ma znaczenia poza piłką nożną”.

 

***

Zatytułowałem ten tekst „Minuta ciszy”, a pisałem go w trakcie żałoby narodowej po pożarze w Kamieniu Pomorskim. Czym jest minuta ciszy? Niezbędną dawką hipokryzji w świecie, gdzie „show must go on”? Jak pogodzić cierpienie jednostek i „żałobę narodową”? Tadeusz Sławek bronił kiedyś w „Tygodniku Powszechnym” koncertu „Rolling Stonesów”, odbywającego się mimo żałoby po wypadku polskiego autokaru we Francji: „Kto był na rzeczonym koncercie i doświadczył przejmującej ciszy trzydziestotysięcznej publiczności, honorującej w imieniu wykonawców i organizatorów pamięć ofiar, przyzna, że obecność na Służewcu przysłużyła się sprawie pomocy cierpiącym co najmniej tak samo dobrze, jak medytacja w domowym zaciszu. W tym momencie, w którym wszystko zastygło w milczeniu, a ciemniejący późny zmierzch przecinały jedynie włączone wirujące światła ambulansów i samochodów straży pożarnej, każdy z nas zbliżał się w jakimś sensie do owej samotności opłakiwania”.

Zanim rozpoczął się mecz Liverpool-Blackburn piłkarz gości (wcześniej grający też w Liverpoolu) Stephen Warnock złożył przed trybuną The Kop wieniec kwiatów. BBC, która przez cały tydzień nadaje programy wspomnieniowe, 15 kwietnia przeprowadzi transmisję centralnych uroczystości żałobnych, odbywających się na Anfield Road. Zakończony dopiero co zdumiewający mecz Chelsea-Liverpool – choć tak bardzo chciałbym napisać na jego temat – powinien zejść na dalszy plan. Jak mówi Alan Hansen, piłka nożna w ogóle nie ma znaczenia.

Nieangielskie nadzieje angielskiej piłki

Nie trafiają na okładki kolorowych magazynów, to nie o nich w pierwszym rzędzie mówią dziennikarze telewizyjni, a może po prostu jest tak, że przeciętny kibic spoza Wysp niewiele o nich słyszał. I może trudno się dziwić: nie prowadzą (przynajmniej do tej pory) klubów Wielkiej Czwórki, nie stoją za nimi pieniądze arabskich szejków, jako piłkarze nie stali się nigdy gwiazdami wielkiego formatu, choć jeden z nich był przecież kapitanem reprezentacji swojego małego kraju na mundialu w Hiszpanii i to w meczu, który zakończył się sensacyjną porażką gospodarzy. Szkot David Moyes i Martin O’Neill z Irlandii Północnej: nieangielskie nadzieje angielskiej piłki.

Napisałem wyżej, że nie prowadzą klubów Wielkiej Czwórki, zastrzegając: przynajmniej do tej pory. Mam bowiem silne poczucie, że to spomiędzy tej dwójki będzie się wybierać następnego menedżera Manchesteru United, oczywiście jeśli wcześniej nie skusi ich bajeczna oferta Manchesteru City albo nie okaże się, że Fabio Capello poniósł klęskę na mistrzostwach świata i angielska federacja szuka kolejnego selekcjonera. To dobry moment, żeby poświęcić im parę słów, tym bardziej, że w środowisku docenia się ich klasę nie od dziś: O’Neilla już sześciokrotnie wybierano menedżerem miesiąca (w Premier League, do tego trzeba doliczyć 9 podobnych wyróżnień w szkockiej ekstraklasie), Moyesa czterokrotnie, ale dwa razy był także menedżerem roku.

Niedzielny mecz między prowadzonymi przez nich drużynami, choć toczony bez udziału celebrytów rangi Gerrarda czy Ronaldo, mógł stanowić najlepszą reklamę Premier League. Gospodarze przegrywający już dwiema bramkami, a przecież podnoszący się i do końca walczący o zwycięstwo, rzut karny i pytania o kolejne (sędziował Howard Webb), cudowny gol z wolnego, fantastyczne rajdy lewoskrzydłowych (Ashleya Younga i Stevena Piennaara), parady bramkarzy i błędy obrońców, pasja żyjących przy linii menedżerów, sześć goli… Ten mecz miał wszystko z wyjątkiem zwycięzcy (chyba że za zwycięzcę uznać stale zwiększający przewagę w tabeli Arsenal).

A może za wcześnie na rozważania o przyszłości O’Neilla i Moyesa, skoro obaj nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa jako menedżerowie Aston Villi i Evertonu? Może w przyszłym roku nie powtórzy się znany aż za dobrze scenariusz: może po najlepszych piłkarzy obu klubów nie zgłoszą się kupcy, ich właściciele zaś, zachęceni udanym sezonem 2008/09 sami zdecydują się odważniej sięgnąć do portfela? A może nie będą musieli sięgać głęboko: kunszt menedżerski Davida Moyesa polega m.in. na niezwykle tanim wynajdywaniu piłkarzy, którzy wkrótce stają się objawieniem (przykłady: Cahill, Arteta, Lescott), i podpisywaniu z nimi niezwykle tanich kontraktów (w ubiegłym sezonie piąty w tabeli Everton był trzynasty w statystyce średnich pensji piłkarzy), zaś Martin O’Neill opiera drużynę na zawodnikach zdobywających dopiero doświadczenia w wielkiej piłce (przykłady: Young, Agbonglahor, Davies, Knight)?

Jeśli nawet kibice obu zespołów są dziś rozczarowani, jeśli po cichu liczyli na więcej, obiektywnie muszą przyznać: kończący się powoli sezon przyniósł im więcej fantastycznych momentów niż poprzedni, a o piątym i szóstym miejscu fani klubów teoretycznie większych mogą tylko marzyć. W Birmingham żałują wprawdzie, że podczas daremnej walki o awans do Ligi Mistrzów Martin O’Neill zdecydował się poświęcić Puchar UEFA. Muszą jednak przyznać, że menedżer AV przeprosił z wielką klasą za wystawienie w meczu z CSKA rezerwowego składu: fundując uroczysty obiad prawie trzystu kibicom, którzy pojechali ona pucharowy mecz do Moskwy.

A propos uroczysty: piszę tych kilka zdań, otumaniony nieco świątecznym jedzeniem i zamykaniem poświątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego”, samemu czując się w gruncie rzeczy dość odświętnie. Minął rok, od czasu kiedy zadebiutowałem w roli blogera, i muszę powiedzieć, że był to dla mnie rok arcyciekawy. Jako dziennikarz nigdy nie doświadczałem tak bliskiego kontaktu z odbiorcami, nigdy nie musiałem tak szybko tłumaczyć się ze zdań zbyt okrągłych albo poprawiać sformułowania niejasne (ale też nigdy nie byłem tak komplementowany…). Wspominam szaleństwo Eurodziennika i wieczorów, podczas których zamykało się okienko transferowe, przeglądam pospieszne zapiski po meczach reprezentacji albo finale Ligi Mistrzów, i przeżywam jeszcze raz nadzwyczaj kłopotliwą sytuację oglądania w rodzinnym mieście Tottenhamu. Najlepiej pamiętam jednak długie dyskusje na tematy pozornie od sportu odległe, zatrącające np. o kwestie politycznej poprawności, w których do tablicy wywoływali mnie stali Czytelnicy: nth, Robert Błaszczak, Michał Zachodny, mewstg.blox.pl, Bartek S., Rafał Stec i tylu innych. Dziękuję i proszę o jeszcze, bo bynajmniej nie zamierzam przestawać.