Zdanie tytułowe, jakkolwiek wygląda ekscentrycznie, jest przecież prawdziwe, bo dzięki wyjazdowemu zwycięstwu Tottenhamu nad Aston Villą Arsenal odzyskał czwarte miejsce w tabeli i po raz pierwszy od grudnia wolno się spodziewać, że Wielka Czwórka i tym razem okaże się pierwszą czwórką. Ale przecież Koguty zagrały przede wszystkim dla siebie: kolejne w ciągu ostatnich tygodni trzy punkty praktycznie oddalają od nich groźbę spadku z ekstraklasy i pozwalają myśleć o… europejskich pucharach. Wszystko wskazuje na to, że wystarczy zająć siódme miejsce w tabeli, do siódmego miejsca zaś brakuje Tottenhamowi już tylko czterech punktów.
Na renesans zespołu z White Hart Lane składa się kilka czynników. Wyliczmy je, zanim przeniesiemy się na drugi koniec dzielnicy.
Po pierwsze: powrót Robbiego Keane’a, czyli pojawienie się w klubie piłkarza o mentalności zwycięzcy i umiejętnościach przywódcy. Tu nie chodzi jedynie o to, jak Irlandczyk umie znaleźć sobie miejsce na boisku, jak widzi kolegów i jak celnie im podaje (a także jak celnie strzela…), ale również o to, że – Harry Redknapp świadkiem – Keane załatwia połowę pracy w szatni, bo motywuje kolegów lepiej niż menedżer i wszyscy jego asystenci.
Po drugie: życiowa forma Aarona Lennona. Nie widzę dziś wśród Anglików lepszego prawoskrzydłowego (co oznacza, że stawiam go wyżej od Beckhama, Wrighta-Philipsa i Walcotta). Lennon jest nie tylko piekielnie szybki (taki był zawsze), ale także piekielnie skuteczny: strzela bramki i coraz częściej asystuje. Najlepsi obrońcy ligi (vide Evra w finale Pucharu Ligi) są bezradni wobec jego rajdów, najlepsi bramkarze (vide Friedel dziś) przyznają, że dawny jeździec bez głowy poprawił jedyny właściwie element gry, do którego można było mieć zastrzeżenia: dośrodkowania.
Po trzecie: Luka Modrić. Tu nie ma sensu rozwijać, wystarczy popatrzeć na wizytówkę piłkarskich umiejętności Chorwata wybraną z jednego tylko meczu. Tym, co zaskakuje najbardziej, jest waleczność – maleńki pomocnik potrafi odebrać piłkę zawodnikom cięższym o kilkanaście kilogramów i wyższym o kilkanaście centymetrów. No i kto powiedział, że prawdziwi rozgrywający odeszli do lamusa?
Po czwarte: solidny środek pola. Po sprowadzeniu z Wigan Palaciosa i przyznaniu Jenasowi większej niż dotąd liczby zadań defensywnych druga linia Tottenhamu wreszcie odpowiada wślizgiem na wślizg i przechwytem na przechwyt. Odrobina agresji (co nie znaczy brutalności): oto, czego zawsze tej drużynie brakowało.
Po piąte: Ledley King, choć nie może trenować, może grać. Nie żartuję: kłopoty tego piłkarza z kolanem są na tyle poważne, że po każdym meczu natychmiast trafia pod opiekę rehabilitantów i następnych kilka dni spędza na zmianę w basenie, siłowni i gabinecie lekarskim. O uczestnictwie w zajęciach z resztą drużyny mowy nie ma – ale przychodzi weekend i po lekkim rozruchu King wychodzi w pierwszym składzie, by stać się jednym z najlepszych piłkarzy na boisku. Świetny technicznie, szybki, skoczny, niemal nie faulujący (pisałem już kiedyś, że w ciągu kilkuset meczów rozegranych w życiu otrzymał może 10 żółtych kartek – niewiarygodna statystyka, jak na obrońcę); jaka szkoda, że stan zdrowia nie pozwolił mu zostać najlepszym stoperem Europy.
Po szóste: Tony Parks, nowy trener bramkarzy, zrobił porządek z Heurelho Gomesem. Brazylijczykowi od miesięcy nie zdarzyło się zawalić meczu. O zasługach Harry’ego Redknappa nie mówię, bo ten elokwentny dżentelmen zawsze znajdzie sposób, żeby je podkreślić. Niechże mu zresztą będzie: kto po ośmiu kolejkach myślałby, że w tym sezonie realne jest nie tylko utrzymanie się w lidze, ale walka o europejskie puchary?
A propos elokwencji: Arsene Wenger po meczu z Blackburn był nieco bardziej rozmowny niż ostatnio, i miał swoje powody. Tylko znakomita postawa Paula Robinsona (patrz blogowa winieta) w bramce gości i fatalna Nicklasa Bendntera w ataku gospodarzy tłumaczy stosunkowo skromne rozmiary zwycięstwa Kanonierów. Arszawin był (Piotrek znów ma rację) świetny i jeśli po jego transferze do Arsenalu robiłem sobie nadzieje, że stanie się dla tej drużyny kimś na podobieństwo Dennisa Bergkampa, dziś zobaczyłem pierwsze zwiastuny ich spełnienia. Jakże on potrafi wyrobić sobie okazję do strzelenia bramki, jakże potrafi dograć do lepiej ustawionego kolegi – a wszystko niby przypadkiem czy od niechcenia, w stylu „nielatającego Holendra”.
Ale menedżer Arsenalu miał wiele tematów do rozmów z dziennikarzami także z przyczyn mniej przyjemnych. Widzieliście faul Dioufa na Almunii, po którym piłkarz Blackburn powinien wylecieć z boiska? To jeszcze jeden argument za ubiegłotygodniowym postulatem Wengera, by najgroźniejsze faule karać odsunięciem winowajcy nie na trzy, ale nawet na dziesięć spotkań. A czy to przypadek, że Kevin Nolan, którego wejście w nogi Anichebe sprowokowało tamtą wypowiedź Wengera, był wieloletnim podopiecznym obecnego menedżera Blackburn? Przyznawałem się już wiele razy, że nie lubię drużyn trenowanych przez Sama Allardyce’a. Nie mam wątpliwości, że znów zdoła się on utrzymać w Premiership, ale myślę bez przyjemności o tym, jakim to odbędzie się kosztem. Oprócz koszmarnego faulu Dioufa obejrzeliśmy również koszmarną próbę wymuszenia rzutu karnego przez Pedersena…
Nie chcę kończyć ponuro, więc powtórzę mantrę o najlepszym sezonie w historii Premiership. Do końca dziewięć kolejek, trzy drużyny walczą o mistrzostwo, sześć o Ligę Mistrzów, jedenaście o grę w pucharach w ogóle i pewnie tyle samo o utrzymanie. Tematów nie zabraknie.