Archiwum kategorii: Bez kategorii

Blues dla Scolariego

Kiedy to się zaczęło psuć? Bo przecież w ogóle zaczęło się całkiem nieźle: efektownymi zwycięstwami nad Portsmouth, Middlesbrough czy Sunderlandem, dobrą grą Deco i „brazylijskim” ustawieniem z Bosingwą i Ashleyem Cole’m biegającymi jak Cafu i Roberto Carlos… Za mało mam czasu, żeby zacząć to teraz dogłębnie sprawdzać, ale zaryzykuję tezę, że początek kłopotów Scolariego to odejście Steve’a Clarke’a, naturalnego łącznika między trenerem z zagranicy (Brazylijczyk nie był przecież pierwszym obcokrajowcem w tej roli) a piłkarzami i klubem. To Clarke znał Premier League jak mało kto i to on zajmował się prowadzeniem treningów – w ostatnich miesiącach zastrzeżenia do ich intensywności, zwłaszcza jeśli idzie o pracę nad stałymi fragmentami gry, zgłaszali ponoć Frank Lampard i John Terry.

Podaję nazwisko obecnego asystenta Gianfranco Zoli już na początku tego wpisu, bo mam wrażenie, że jeden z najbardziej prawdopodobnych scenariuszy, jakie rysują się przed Chelsea, to triumfalny powrót obu panów na Stamford Bridge. Z punktu widzenia kibiców to zresztą scenariusz wymarzony (do klubu wracają ludzie związani z nim od lat, Zolę wybrano nawet najlepszym piłkarzem w historii Chelsea), z punktu widzenia Romana Abramowicza i Petera Kenyona zaś – bardzo sensowny, bo duet Zola-Clarke okaże się z pewnością tańszy niż panowie Hiddink, Rijkaard czy ten, no, jak mu tam, obecny trener Interu… Mimo kryzysu ekonomicznego, w jakim pogrążony jest West Ham, praca, jaką wykonują w tym klubie dawni koledzy z Chelsea przynosi nadspodziewanie dobre efekty (może umiejętność zarządzania w kryzysie będzie zresztą jeszcze jednym atutem dla również dotkniętego jego skutkami Abramowicza). Wczorajszy mecz z MU to kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że West Ham odbił się od dna. Zola w ciągu paru miesięcy oswoił się na nowo z ligą angielską, a trudno sobie wyobrazić, żeby cokolwiek było go w stanie zatrzymać, jeśli Chelsea zdecyduje się złożyć ofertę.

Mógłbym oczywiście popaść w rytualne narzekania na naturę współczesnej piłki (czy współczesnego świata w ogóle): że jest bezwzględny, żąda natychmiastowych wyników itp. Mógłbym powtarzać za Alexem Fergusonem krytykę mediów, zwłaszcza tabloidów, rywalizujących z portalami i telewizją, więc każdą porażkę opisujących w kategoriach trzęsienia ziemi, a dwie porażki z rzędu – trzęsienia ziemi i tsunami razem wziętych. O ile jednak przed ośmioma miesiącami broniłem Awrama Granta z przekonaniem, tym razem decyzję Romana Abramowicza przyjmuję bez zdziwienia (skądinąd: wciąż się zastanawiam, czy Izraelczyk musiałby odejść, gdyby John Terry nie spudłował w Moskwie?). Grant i Mourinho zdołali wygrać 67 proc. meczów, Scolari – 55 proc. To pierwsza z różnic między Brazylijczykiem a poprzednikami. Kolejną był upadek twierdzy Stamford Bridge (porażki z Arsenalem i Liverpoolem), a może najważniejszą: kompletne załamanie stylu gry zespołu w ciągu ostatniego miesiąca. Można, oczywiście, tłumaczyć wyrzuconego menedżera kontuzjami, ale bardziej zdziesiątkowany w tym sezonie MU radzi sobie o niebo lepiej.

„You don’t know what you’re doing” – śpiewali kibice podczas sobotniego meczu z Hull i rzeczywiście: Scolari często zdawał się nie wiedzieć, co robi (zwłaszcza jego zmiany rzadko odmieniały losy meczów…). Podobne opinie dochodziły z szatni Chelsea, co – jak twierdzi Phil McNulty – znajdowało odbicie w postawie piłkarzy na boisku. Ciekawe zresztą, kim byli sfrustrowani informatorzy mediów. Długo leczący kontuzję Drogba? A może właśnie Lampard i Terry, co czyniłoby sprawę poważniejszą? W każdym razie w takiej drużynie wzajemny szacunek między piłkarzami a trenerem to jeden z niezbędnych kluczy do sukcesu. Zwłaszcza po czasach Jose Mourinho.

Dziwne: kiedy zatrudniano Scolariego byłem przekonany, że skoro poradził sobie z wybujałym ego reprezentantów Brazylii czy Portugalii, nie będzie miał problemów z żadną drużyną na świecie. Z miesiąca na miesiąc jednak Brazylijczyk gasł. Może sam był przemęczony? Czymś innym jest bycie selekcjonerem kadry i prowadzenie zajęć z piłkarzami przez kilkanaście dni w roku, a czymś innym codzienna harówka w tak wymagającej lidze jak angielska i w klubie, który standardowo rozgrywa 50 meczów w sezonie. Przypominam sobie, jak wycofał się z wyścigu do posady trenera reprezentacji Anglii, przerażony piekłem, które media z Wysp urządziły pod jego domem natychmiast gdy pojawiły się pogłoski, że kandyduje. Nie wytrzymał obciążenia?

A może to piłkarze Chelsea nie wytrzymywali już obciążenia? Niewątpliwie ten zespół w tym składzie personalnym najlepsze lata ma już za sobą (patrz: średnia wieku) i wymaga przebudowy. Tu Brazylijczyk miał niewątpliwie pecha: kiedy przychodził Mourinho, mógł właściwie wydać na nowych piłkarzy każde pieniądze. A teraz mamy kryzys i Roman Abramowicz boleśnie odczuwa jego skutki. Właściwie to coraz boleśniej: zerwanie trzyletniego kontraktu ze Scolarim może kosztować Chelsea nawet 15 milionów funtów odszkodowania, co oznaczałoby że trzem zwolnionym w ciągu ostatnich półtora roku menedżerom Rosjanin zapłaci w sumie… 40 milionów.

Zostawmy jednak te wyliczenia. Czytam pierwsze komentarze prasy i kibiców, i odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nikt nie będzie tęsknił za Scolarim. Futbol jest okrutny. Kogo wypluje następnego?

Smutek stolicy

A w sobotni wieczór, kiedy wszystkie mecze są już za nami, sprawdzam, w jakiej kolejności powiedzą o nich w Match of the Day. Wiem, że są menedżerowie, którzy obrażali się na BBC, bo skróty z ich spotkań pokazywała na szarym końcu. W tym przypadku padło na mecz Wigan-Fulham i myślę, że ani Steve Bruce, ani Roy Hodgson nie mogą mieć pretensji do wydawców programu. Zastanowiło mnie natomiast, że jako przedostatni poszedł mecz Manchesteru City z Middlesbrough: ile po tym szalonym styczniu prowokował tematów do rozmowy… Przecież gdyby nie debiutujący w bramce Shay Given, gospodarze – jak wiadomo bez Kaki i z wianuszkiem piłkarzy mających kłopoty z prawem – mogli do przerwy stracić nawet trzy bramki. Nie powiem, ucieszyły mnie te interwencje: onegdaj nazwałem Givena najlepszym bramkarzem Premiership i generalnie chwaliłem zimowe transfery MC, więc teraz mam poczucie, że wyszło na moje. Wśród nienajlepiej prezentujących się gospodarzy oprócz bramkarza wyróżnił się przecież także Craig Bellamy, już drugi raz w ciągu ostatnich kilkunastu dni zapewniający swojej nowej drużynie trzy punkty. Biedny Gareth Southgate: nie jestem pewien, czy tym razem zasłużył na porażkę, a podobnie jak Tony Adams coraz częściej musi odpowiadać na pytanie o zagrożoną posadę.

Tony Adams… Mecz jego drużyny, co było do przewidzenia, rozpoczynał MotD. Emocji było co niemiara, ale odpowiedzi na interesujące nas pytanie – o rzeczywistą siłę Liverpoolu po transferze Robbiego Keane’a – nie poznaliśmy. Z jednej strony piłkarze Beniteza ten mecz wygrali, z drugiej jednak, dopóki na boisku nie pojawili się Kuyt i Torres, to Portsmouth prowadziło i wydawało się, że powinno prowadzenie dowieźć do końca. Cóż, błędy obrońców drużyny z Południa były komiczne, a jeśli zważyć, jakim stoperem był przed laty ich menedżer – tragikomiczne. Ale w pierwszej połowie żal było patrzeć przede wszystkim na pogubionych piłkarzy przedniej formacji Liverpoolu, biegających do tej samej piłki albo zostających przed polem karnym, gdy właśnie miało pójść dośrodkowanie. Jak będzie przez następne miesiące? Lepiej dbać o zdrowie Torresa, bo oglądani wczoraj Babel i Ngog nie wypadli najlepiej (Holendrowi, jeszcze przy stanie 0:0, wystarczyło tylko przyłożyć nogę do świetnego podania Kuyta…).

Ale dzisiejszy mecz Tottenhamu nie przyniósł odpowiedzi na pytanie o rzeczywistą formę Keane’a. Irlandczyk, owszem: starał się, owszem: kilka razy wyrobił sobie pozycję do strzału, raz groźnie główkował, a raz minimalnie chybił uderzając z powietrza, ale można było odnieść wrażenie, że trochę brakuje mu energii (a trochę zrozumienia z Pawliuczenką). Mimo tylu pieniędzy wydanych na napastników, Tottenham wciąż ma kłopoty ze strzelaniem bramek: Pawliuczenko zepsuł wyborną okazję na początku drugiej połowy, jego zmiennik Bent miał kłopoty z przyjęciem piłki, Modrić, którego nie sposób nie chwalić za serce do walki (te wślizgi, to zastawianie piłki przed dużo wyższym i silniejszym rywalem…) i maestrię podań (przez pół boiska do Lennona, wbiegającego przed obrońcę…), w ostatniej minucie miał najwyraźniej zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Kłopot w tym, że Jermain Defoe, któremu strzelanie przychodzi najłatwiej, nie zagra jeszcze przez 9 tygodni.

Po raz nie wiadomo który w ostatnich latach kibice Tottenhamu mówią więc, że szkoda straconej okazji. Tym razem szkoda zwłaszcza w świetle znakomitej gry w pierwszej połowie i całkiem dobrej w pierwszym kwadransie drugiej. Akcje Arsenalu przecież zaczęliśmy oglądać dopiero w końcówce, kiedy dążący do strzelenia zwycięskiego gola gospodarze pozwolili gościom na grę z kontry. Wcześniej, także przed czerwoną kartką, wszelkie próby Kanonierów były rozbijane przez agresywną (wreszcie!) drugą linię Tottenhamu, przede wszystkim przez wyróżniającego się Palaciosa. Co do czerwonej kartki (siedemdziesiątej szóstej w Arsenalu za kadencji Wengera!): była oczywistością, więc nie wiem, dlaczego menedżer gości ma pretensje do sędziego. Sfaulowany przez Modricia Eboue kopnął Chorwata podnosząc się z boiska i nawet kibice Arsenalu buczeli, kiedy piłkarz ich drużyny opuszczał boisko.

Jak już wiecie, wiele w ciągu ostatnich dni myślałem o Manchesterze United. Historycznie, symbolicznie, metafizycznie i z mnóstwa innych powodów cieszę się, że dziś trzy punkty zapewnił im Ryan Giggs i że zrobił to w taki sposób. Co kilka miesięcy padają pytania o termin przejścia Walijczyka na emeryturę, on sam mówi zaś, że będzie grał w piłkę tak długo, jak długo będzie go to cieszyć. No to dziś znalazł jeszcze jeden dobry powód, by zostać jeszcze trochę.

A poza tym wygrały Everton (świetny debiut niechcianego w MC Jo) i Aston Villa, nasze tegoroczne nadzieje na uczynienie świata mniej przewidywalnym (do reprezentacji Anglii na mecz z Hiszpanią powołano już sześciu piłkarzy Martina O’Neilla…). Remisu Chelsea z Hull (żadna z drużyn ze stolicy w ten weekend nie wygrała) nie komentuję z sympatii dla odwiedzających tego bloga bluesmanów. Tęsknicie, chłopaki, za Awramem Grantem? A może raczej za Zolą i Stevenem Clarkiem? Podobno na Stamford Bridge widziano już banner domagający się powrotu tej dwójki.

Nienapisany tekst

6 lutego 1958, Monachium… Na kilka dni przed 51. rocznicą tamtej katastrofy dostałem list od kolegów z Redloga, z prośbą o wypowiedź na temat jej wpływu na Manchester United i na piłkę nożną w ogóle. Ważniejszy od samej prośby wydał mi się jednak kontekst: oto jeden z redaktorów bloga przygotował monumentalną (ponad 10 tysięcy słów!) opowieść o tamtych wydarzeniach, a właściwie szerzej: o Manchesterze United i angielskiej piłce drugiej połowy lat pięćdziesiątych.

Po tym, jak ją przeczytałem, i jak obejrzałem towarzyszące jej filmy, dodawanie czegokolwiek wydało mi się niestosowne. Zastanawiam się od tamtej pory, czym właściwie jest kibicowanie i jakie pokłady wrażliwości zdolne jest uruchomić. Kilka razy narzekałem w swoim pisaniu na płynącą z trybun nienawiść (wszystko jedno, czy w Anglii, czy w Polsce), a teraz mam poczucie, że spotkałem prawdziwego kibica. Chylę czoło przed robotą Wiktora Marczyka i zachęcam Was, żebyście przeczytali jego tekst. Jak sam pisze, „wiedza i pamięć to jedyne, co możemy dać wszystkim, którzy ucierpieli wskutek tragedii”.

PS O wydarzeniach weekendu jutro, dobrze? Obejrzyjmy najpierw wiadome derby.

Mebel

Sewkowi

Mówiłem już kiedyś, jak zaczyna się ta historia. Jest rok 1987, pewien licealista usiłuje rozłożyć w zatłoczonym tramwaju poniedziałkowy numer „Tempa”, by dotrzeć do relacji z meczu Cracovii. W ścisku nie udaje mu się, czyta więc stronę ostatnią, a na niej sprawozdanie z meczu IV rundy Pucharu Anglii między Crystal Palace a Tottenhamem. Chłopcu podoba się samo brzmienie nazwy „Tottenham” i ma wrażenie, że nazwiska kilku piłkarzy obiły mu się już o uszy.

Jest rok 1987, nie ma internetu i nie ma telewizji, dzięki którym przez cały weekend można oglądać angielską piłkę. Licealista jest skazany na tę jedną stronę gazety i garść przypadkowych informacji: czasem suchy wynik, czasem uzupełniony o strzelców bramek, z rzadka skład, prawie nigdy opis meczu. Słowem: nic nie wie i nie ma jak się dowiedzieć.

Dlaczego piszę o tym wszystkim teraz, w 20. rocznicę rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu? Przecież nie tylko dlatego, że w życiu tamtego licealisty oprócz „Tempa” był również kolportowany w szkole „Tygodnik Mazowsze”. Może z poczucia wdzięczności dla siedzących przy tym monstrualnym meblu ludzi; wdzięczności za wszystko, co wydarzyło się potem – nawet za ten internet, za te telewizje, za możliwość kupienia biletu na samolot do Anglii i obejrzenia na żywo derbów północnego Londynu? Blog jest piłkarski, więc piłkarskie są uzasadnienia, ale przecież tak naprawdę mają być one figurą uzasadnień o niebo poważniejszych.

„Może po upływie dwudziestu lat Polacy wreszcie się uwolnią od masochistycznej pasji niszczenia pamięci o jednym z najważniejszych wydarzeń swojej najnowszej historii, jeśli nie jednego z ważniejszych w historii Europy: Okrągłego Stołu?” – zastanawia się w nowym numerze „Tygodnika Powszechnego” mój Naczelny, ks. Adam Boniecki. A ja przypominam sobie jeszcze dzień zamknięcia obrad Okrągłego Stołu: wielogodzinną przerwę w obradach z powodu żądań OPZZ, by jego przedstawiciel również mógł wygłosić przemówienie. O tym, co jest powodem przerwy oczywiście wtedy nie wiedziałem; jak wszyscy widzowie zachodziłem w głowę, co się do cholery dzieje.

Właściwie miałem jeszcze jeden powód do zdenerwowania: tego wieczora telewizja miała pokazać półfinał Pucharu Europy między Milanem i Realem Madryt, i wyglądało na to, że jeśli przerwa się przedłuży, transmisji z meczu nie będzie. Pamiętam to dziwne uczucie, kiedy uświadomiłem sobie, że w ogóle mnie to nie martwi i że nawet w życiu kibica są rzeczy ważniejsze niż piłka nożna. Wyobrażacie sobie? Milan z Van Bastenem, Gullitem i Rijkaardem, o Maldinim nie wspominając, okazywał się mniej ważny niż drużyna „Solidarności” z Wałęsą, Mazowieckim, Kuroniem, o Jerzym Turowiczu nie wspominając.

Inna sprawa, że niecałe dwa miesiące później zwycięstwo Rossonerich nad Steauą było równie imponujące, co wygrana z komuną.

Rosyjska ruletka

A teraz wyobraźcie sobie, że transfer Arszawina zostanie anulowany. Rosjanin twierdzi wprawdzie, że podpisał kontrakt dwie minuty przed wyznaczonym przez Premier League deadlinem, ale rzecz całą ostatecznie potwierdzono niemal 24 godziny później. Niby okienko transferowe przedłużono w związku z fatalną pogodą, ale z myślą o ułatwieniu życia piłkarzom podróżującym z jednego końca kraju na drugi i pod warunkiem dostarczenia przez zainteresowane kluby prowizorycznego porozumienia w wyznaczonym wcześniej terminie. Arszawin był w Londynie od niedzieli i żadne śnieżyce mu nie przeszkadzały. Ba, o ile sam piłkarz twierdzi, że podpisał kontrakt o 16:57, to sześć minut później rzecznik Zenitu mówił rosyjskiej telewizji, że transfer nie wypalił, a trzydzieści sześć minut później potwierdzała to agencja AP.

Dzisiaj ma się odbyć spotkanie klubów Premier League, na którym wyjaśnień w tej sprawie zażądają działacze Aston Villi (klub z Birmingham walczy z Kanonierami o Ligę Mistrzów). Co się działo między poniedziałkowym a wtorkowym popołudniem? Było porozumienie, czy nie? I co najważniejsze: jakie dokumenty przesłały Arsenal i Zenit do Premier League przed deadlinem? „The Sun” twierdzi, że niewystarczające…

Oczywiście nie sądzę, żeby mogło z tego wyniknąć coś więcej niż jednodniowe zamieszanie, choć wyobrażam sobie, że sam piłkarz oraz działacze i kibice Arsenalu z niepokojem obgryzają paznokcie. Żaden z rywalizujących z Kanonierami klubów nie ma powodu ułatwiać im życia, więc na dzisiejszym spotkaniu przyjemnie nie będzie. W interesie samej Ligi leży jednak to, by Arszawin grał w Arsenalu: piłkarz tej klasy ożywi rywalizację o czwarte miejsce (a może o coś więcej…), zwiększy się zainteresowanie angielską piłką na wielkim rosyjskim rynku itd.

Tak czy inaczej, Rosjanin prawie na pewno nie wystąpi w niedzielnych derbach z Tottenhamem: liga rosyjska nie grała od listopada, przygotowania do rozgrywek wiosennych dopiero się tam zaczęły, więc zanim Arszawin osiągnie formę meczową minie pewnie jeszcze kilka tygodni. Pozostaje więc porozmawiać o tym, jak po całym tym zgiełku Arsene Wenger wkomponuje go w zespół (zaczęliśmy zresztą już wczoraj, wspólnie z taichungiem): czy już wkrótce na Emirates zobaczymy nowego Bergkampa?

PS Niech mi ktoś jeszcze raz będzie narzekał na polską telewizję. Transmitująca wczorajsze derby Liverpoolu stacja ITV nie przewidziała najwyraźniej, że może dojść do dogrywki i przerwała transmisję reklamami w taki sposób, że widzowie nie zobaczyli bramki Dana Goslinga na żywo. Zobaczcie sami.

Życie i zadziwiające przypadki Robbiego Keane’a, piłkarza

„Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce” – to fragment wiersza Kawafisa, powracającego do mnie w rozmaitych momentach i kontekstach, ale nigdy jeszcze w kontekście fubolowym. Okazało się, że Robbie Keane nie znalazł „lepszego miejsca” i po niecałych sześciu miesiącach w Liverpoolu wrócił do Tottenhamu.

W tej historii zadziwia mnóstwo rzeczy – właściwie jedyne, co nie dziwi, to sama decyzja sprzed pół roku, o przenosinach do Liverpoolu. Keane kibicował temu klubowi od dziecka, wiedział też, że nieuniknione jest odejście z Tottenhamu Dymitara Berbatowa, z którym tworzył najgroźniejszy może duet napastników w Premier League. Czy Tottenham mógł go wtedy zatrzymać, jak to zrobiła Aston Villa z Garethem Barry’m? Z całą pewnością kiepsko mówiący po angielsku Juande Ramos nie miał zdolności perswazyjnych Martina O’Neilla.

Zadziwia więc przede wszystkim klęska, jaką Robbie Keane poniósł w Liverpoolu. Jak mogło do niej dojść? Czy Irlandczyk padł ofiarą klubowych wojen na górze, jak sugeruje część mediów? Może Benitez tak naprawdę go nie chciał albo chciał przede wszystkim Barry’ego, tylko Rick Parry zdecydował inaczej? Wiadomo, że w tle całej sprawy są negocjacje o przedłużeniu kontraktu Beniteza i zwiększeniu jego kompetencji w stosunku do dyrektora wykonawczego…

Nie wchodząc zbyt głęboko za kulisy trzeba jednak powiedzieć, że poza sporadycznymi w sumie przypadkami Keane w czerwonej koszulce nie prezentował się dobrze. Owszem, były pierwsze derby z Evertonem, na Goodison Park, a potem niezły mecz z PSV Eindhoven. Owszem, był pojedynek z Arsenalem, a potem dwie bramki z Boltonem. Za każdym razem jednak seria błyskawicznie się kończyła: Keane zaczynał mecz na ławce rezerwowych albo trafiał na nią po godzinie gry.

To mogła być oczywiście jedna z przyczyn: zakłócenie rytmu meczowego, osłabiające poczucie własnej wartości przekonanie, że trener ci nie ufa, i stracone okazje na poprawienie statystyki dzięki golom strzelanym w ostatnich minutach, kiedy krycie nie jest już tak ścisłe. Zresztą gdzie tu sens (pyta w tych dniach wielu wypowiadających się na ten temat ekspertów): najpierw idzie ci tak sobie, ale potem w dwóch meczach strzelasz trzy gole i wydaje się, że jesteś po przełomie, tylko że właśnie wtedy menedżer znów sadza cię na ławce?

Inna przyczyna: Liverpool rzadko występował w najbardziej odpowiadającym przybyszowi z Londynu ustawieniu 4-4-2. Przez wiele tygodni brakowało kontuzjowanego Torresa, Keane wychodził więc na boisko albo jako jedyny napastnik, albo jako ofensywny pomocnik lub skrzydłowy. Tu jednak lepiej radzili sobie inni, choćby Kuyt: na biegającego bezradnie gdzieś przy linii bocznej Irlandczyka żal było patrzeć, a sytuacji bramkowych – co oczywiste – nie miał zbyt wiele.

Tym, co zadziwia mnie najbardziej, jest szybkość, z jaką menedżer Liverpoolu doszedł do wniosku, że Keane nie pasuje do jego koncepcji. Irlandczyk nie jest tu zresztą jedyną ofiarą: na ławkę rezerwowych szybko trafiali również Fowler (podczas drugiej bytności na Anfield), Woronin, Morientes czy Bellamy, do pierwszego składu wciąż nie może przebić się Babel… Hiszpan mówi brutalnie, że Keane nie wytrzymał presji bycia w wielkim klubie i że musiał sprzedać go teraz, żeby zminimalizować straty (latem wartość rynkowa piłkarza niemieszczącego się nawet w kadrze meczowej byłaby znacznie mniejsza). Ale właśnie takie wypowiedzi budzą wątpliwości bardziej co do umiejętności menedżerskich Hiszpana niż umiejętności piłkarskich napastnika, który mając na koncie 107 goli dla Tottenhamu (a wcześniej 19 dla Leeds, 12 dla Coventry i 29 dla Wolves) naprawdę nie musi niczego udowadniać. Ciekawe skądinąd, jak przyjmie to odejście szatnia Liverpoolu: wiadomo, że najważniejsi w niej Steven Gerrard i Jamie Carragher bardzo Keane’a lubili.

  

Źródło: Daily Mail

Ale, żeby być szczerym do końca, zadziwia również decyzja o zakupie Irlandczyka przez Tottenham, jeśli próbować zrozumieć ją w perspektywie dłuższej niż 10 tygodni nieobecności kontuzjowanego Jermaina Defoe. I Jol, i Ramos nie mieli wątpliwości, że Defoe i Keane są zbyt niscy, by stworzyć naprawdę groźny duet napastników (w ogóle, zwłaszcza w kontekście niezdolności drużyny do bronienia się przy stałych fragmentach gry: czy nie za dużo tych konusów, bo w pierwszej jedenastce wychodzą również Modrić i Lennon?). Redknapp mówi wprawdzie, że dobrzy piłkarze zawsze potrafią ze sobą grać, ale sam – podobnie jak wcześniej Ramos – jakoś nie kwapi się do wystawiania duetu Pawliuczenko-Bent. A najwięcej mówi o cechach charakteru Irlandczyka: waleczności, zadziorności, zaangażowaniu, umiejętności mobilizowania kolegów… „Ta szatnia jest zbyt cicha” – podsumowuje decyzję o natychmiastowym uczynieniu syna marnotrawnego kapitanem drużyny. A ten w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin w starym/nowym klubie nie wygląda na kogoś, kto poniósł w ostatnich miesiącach jakąkolwiek porażkę. Przeciwnie: wnosi ze sobą tyle energii i entuzjazmu, że jego menedżer określa pierwszy trening z udziałem Robbiego jako najlepszy w ciągu całego swojego pobytu w Tottenhamie.

Patrząc z perspektywy Keane’a zadziwia nie tyle decyzja o powrocie w miejsce, gdzie odnosił największe sukcesy (choć z drugiej strony pomyślcie: zostałby i w maju mógłby może dopisać do c.v. tytuł mistrza Anglii albo zwycięzcy Ligi Mistrzów…), co fakt, że w ciągu minionego półrocza nie sprzedał domu w pobliżu ośrodka treningowego Tottenhamu. Fajnie, że potrafił odejść z klasą: był na trybunach w meczu z Chelsea, potem pojawił się w szatni, żeby pogratulować kolegom zwycięstwa, w pierwszych wypowiedziach po transferze nie krytykował Beniteza.

Kawafis pisze: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”. Robbie Keane już wie, gdzie leży jego miasto. Nie ja jeden w tych dniach wyobrażam sobie ostatni mecz sezonu, Liverpool-Tottenham na Anfield Road. Gospodarze wciąż mają szansę na mistrzostwo, ale muszą wygrać. Prowadzą 1:0, jest 91. minuta i po znakomitym podaniu Modricia Robbie Keane znajduje się sam na sam z Reiną…

PS Witz pyta o umiejętności negocjacyjne Daniela Levy’ego: moim zdaniem są całkiem dobre. Postawiony pod ścianą przez chcących odejść Berbatowa i Keane’a wycisnął za nich ponad 50 milionów funtów. Ile zarobił sprowadzając Keane’a z powrotem, obliczyć niełatwo, bo – jak pisałem – mówimy o kwotach w dużej mierze wirtualnych. Polecam w tym kontekście tekst na Squarefootball, próbujący to wszystko podsumować i pokazujący zasadę płacenia za transfery w Anglii; zasadę, którą tak trudno było zrozumieć sprzedającym Arszawina Rosjanom…

Dziesięć tez na zamknięcie okienka transferowego

Teza pierwsza: w zimowym okienku kupują desperaci. Drużyny, którym idzie, drużyny poukładane albo takie, które nie zmieniły w trakcie sezonu trenera, zachowują spokój. Ferguson, Scolari, Benitez i Wenger nie szaleją na rynku transferowym, podobnie David Moyes (choć jemu akurat przydałby się chociaż jeden zdrowy napastnik…) i Martin O’Neill. Spokój zachowuje również większość piłkarzy, będących obiektem tak zwanego zainteresowania. Zima nie jest dobrą porą na przeprowadzkę, zmianę mieszkania czy domu, szukanie mebli, nie mówiąc już o zgrywaniu się z nowymi kolegami. Lepiej zaczekać do wakacji: a nuż zresztą trafi się jakaś lepsza propozycja.

Teza druga: sumy, o których mówimy przy tej okazji, są w dużej mierze wirtualne (inna rzecz, że mało który klub je upublicznia). Kupuje się przede wszystkim w systemie ratalnym, rozkładając spłaty nawet na kilka lat i uzależniając ostateczną cenę od ilości występów, strzelonych bramek, awansu do Ligi Mistrzów itp. To zresztą główna przeszkoda przy przejściu Arszawina do Arsenalu: Zenit wbrew zwyczajom panującym na Wyspach domaga się pieniędzy w jednej transzy.

Teza trzecia: obecny system transferowy wymaga reformy. Chodzi głównie o relacje kluby-agenci-dziennikarze i zasadę, że o zainteresowaniu piłkarzem z drużyny rywala nie mówimy publicznie do czasu złożenia oficjalnej oferty. Co sprytniejsi menedżerowie mówią po prostu: „Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie podziwiam Iksa. To świetny piłkarz i fantastyczny facet, chciałbym mieć kogoś takiego w swojej drużynie, ale cóż… wiąże go kontrakt z klubem Igrek, więc nie ma tematu”. Nie ma tematu? Gazety się już postarają, żeby był, a piłkarz Iks czyta przecież gazety. Mistrzem tego typu aluzji jest, niestety, Harry Redknapp, a oskarżenia o próbę zawrócenia głowy nieswoim piłkarzom spotkały go w ciągu ostatnich tygodni m.in. ze strony Middlesbrough (chodziło o Stewarta Downinga), Sunderlandu (chodziło o Kewlyne’a Jonesa) i Liverpoolu (wiadomo, o kogo chodziło).

Największą sensację zza kulis zaserwowali nam jednak działacze Wigan, którzy po tym, jak ostatecznie sprzedali Palaciosa do Tottenhamu oskarżyli o instrumentalne wykorzystanie tego piłkarza przedstawicieli Manchesteru City. Twierdzili bowiem, że ci z Manchesteru złożyli ofertę za reprezentanta Hondurasu mimo iż… wcale nie chcieli go kupić – chodziło im jedynie o to, by Tottenham wycofał swoją ofertę za Bellamy’ego, który wolał ponoć pozostać w Londynie i grać dla Harry’ego Redknappa. Palacios nie palił się do przeprowadzki, ale kiedy usłyszał o ofercie MC zaczął zmieniać zdanie, tymczasem Tottenham dogadał się z Manchesterem, kto kogo ostatecznie kupuje.

A tak w ogóle: czy to nie Arsene Wenger mówił, że skoro piłkarz nie może wystąpić w jednym sezonie pucharowym w barwach dwóch różnych klubów, to powinien mieć podobny zakaz w jednym sezonie ligowym?

Teza czwarta: największym wygranym tegorocznego okienka jest Aston Villa. Bo nie dała się osłabić. Jak pamiętamy, przez całe lato mówiło się o odejściu z klubu Garetha Barry’ego. Tymczasem nie dość, że Barry został na kolejne pół roku, to podobne decyzje podjęli Gabriel Agbonglahor i Ashley Young (a jeszcze kilka tygodni temu w kontekście przejścia Younga do Realu Madryt padały jakieś astronomiczne kwoty). Ba, zespół wzmocnił jeszcze doświadczony Heskey – zresztą piłkarz o podobnych cechach, co występujący już na Villa Park Carew. Jest dobry trener, jest stabilizacja i jest konkurencja w składzie… Liga Mistrzów w Birmingham coraz bardziej realna.

Teza piąta: najlepszych zakupów dokonał Manchester City. Z tą tezą wiąże się zresztą hipoteza: a może całe to zamieszanie z Kaką było wyłącznie psychologiczną zagrywką, rodzajem zasłony dymnej, mającej przykryć prawdziwe zamiary Marka Hughesa? Obawialiśmy się przecież fantazyjnego kupowania piłkarskich celebrytów, a tymczasem do Manchesteru przeprowadzili się bezdyskusyjnie najlepszy bramkarz Premiership (wybaczcie: wiem, że van der Sar pobił wczoraj wielki rekord, ale gdyby nie Shay Given Newcastle spadłoby z ekstraklasy już w poprzednim sezonie), jeden z najlepszych lewych obrońców tej ligi oraz Craig Bellamy i Nigel de Jong. Przy dwóch ostatnich nazwiskach warto się na chwilę zatrzymać, bo pierwszy nie od dziś budzi kontrowersje swoim agresywnym stylem gry, a drugi wypadł fatalnie we wczorajszym meczu ze Stoke. Tyle że de Jong to rutyniarz, który zdąży jeszcze wpasować się w drużynę, a Bellamy wpasował się w nią już w debiucie. Manchester City przed styczniem robił wrażenie zespołu kiepsko zbalansowanego, gdzie błyskotliwym technikom nie miał kto zabezpieczyć tyłów – teraz wygląda to zupełnie inaczej, a jeśli jeszcze jutro uda się kupić naprawdę dobrego obrońcę i świetnego napastnika (Roque Santa Cruza?), to sny o potędze Manchesteru City mogą stać się rzeczywistością.

Teza szósta: zakupy Tottenhamu nie są szalone. Media angielskie, a w ślad za nimi także polskie, epatują sumami, które Londyńczycy wydali w ostatnich sezonach, nie zapewniając sobie bynajmniej awansu do Ligi Mistrzów. Zgoda: sumy są ogromne, podobnie jak liczba piłkarzy, którzy przewinęli się przez klub. Tyle że Tottenham wciąż pozostaje instytucją dochodową: Daniel Levy jest najbardziej znienawidzonym prezesem klubu Premiership właśnie dlatego, że choć kupuje drogo, to… sprzedaje jeszcze drożej i wychodzi na swoje.

Wyjaśnijmy przy okazji nieporozumienia wokół transferu Jermaina Defoe. Zeszłej zimy do końca jego kontraktu w Tottenhamie pozostawało półtora roku, a jako wieczny rezerwowy Anglik nie był zainteresowany podpisaniem nowego. Nikt się wtedy nie spodziewał, że za parę miesięcy z klubu odejdzie Robbie Keane. Kiedy więc Defoe’a sprzedawano do Portsmouth (za 7,5 miliona funtów), można to było uznać za dobry interes. Jego cena wzrosła oczywiście przez 12 miesięcy, ale nie drastycznie: odkupując go Londyńczycy anulowali długi Portsmouth za innych sprzedanych wcześniej piłkarzy, a teraz mają jednego z najlepszych napastników w Anglii u szczytu formy, na wieloletnim kontrakcie.

Mają, a raczej mieli: Defoe odniósł na piątkowym treningu poważną kontuzję stopy i wszystko wskazuje na to, że nie zagra do końca sezonu. Klub nie mówi o tym oficjalnie, żeby nie osłabiać swojej pozycji negocjacyjnej podczas poszukiwania zastępcy. I właściwie dopiero w tym punkcie zaczyna się cyrk: żeby załatać dziurę po Jermainie Defoe Harry Redknapp stara się o Robbiego Keane’a. Patrz teza pierwsza o zakupach desperatów: kiedy Defoe wyzdrowieje któryś z nich znów będzie musiał trafić na ławkę, bo na to, żeby grać razem, brakuje im ze 20 centymetrów wzrostu.

Teza siódma: Real Madryt jest dwudziestą pierwszą drużyną Premiership, przynajmniej podczas tego okienka. Juande Ramos, który w ciągu ostatniego roku całkiem dobrze spenetrował rynek, kupił już Diarrę z Portsmouth i wypożyczył Flauberta z West Hamu, a interesował się także Valencią z Wigan, Zokorą i Lennonem z Tottenhamu, no i przede wszystkim wspomnianym Youngiem z Aston Villi.

Teza ósma: mimo wszelkich zastrzeżeń, kilku znakomitych piłkarzy zmieniło jednak kluby w zimie. Wymieńmy kilka nazwisk, zwłaszcza tych nieco mniej medialnych. Jimmy Bullard przeszedł do Hull, Kevin Nolan zasilił Newcastle (od razu widać, że lubię pomocników-twardzieli…), Jermaine Pennant trafił do Portsmouth, w Wigan pojawił się Hugo Rodallega…

Teza dziewiąta: kilku znakomitych piłkarzy może zmienić kluby w ostatniej chwili. Wymieńmy i tu kilka nazwisk: Andriej Arszawin, Robbie Keane, Roque Santa Cruz, Scott Parker, Matthew Upson, Charles N’Zogbia, Giovani Dos Santos…

Teza dziesiąta: przed nami jeden z dwóch najgorszych dni w roku. Kiedyś już tę sytuację opisywałem: w firmie spada wydajność, bo pracownicy markują siedzenie nad papierami, ale duchem są zupełnie gdzie indziej – bez przerwy odświeżają strony z najnowszymi wiadomościami, telefonują, esemesują i wieszają posty na forach dyskusyjnych. Atmosfera zagęszcza się z każdą, nawet kompletnie niewiarygodną informacją. Agenci piłkarzy kolportują plotki, w tabloidach normą jest drukowanie zmyślonych wywiadów, powielanych potem w nieskończoność w internecie: kto chce przyjść, kto ma dość siedzenia na ławce, a kto cierpliwie czeka na swoją szansę. Wszyscy wiemy, że to gra pozorów i wszyscy jej ulegamy.

O powyższych tezach, dyskusyjnych, rzecz jasna, i o wszystkich innych tematach transferowych zapraszam do rozmowy online, praktycznie przez cały dzień.

Sny o potędze, sny na potęgę, sny do potęgi

Noc z soboty na niedzielę: blogerzy, jak widać, blogują, piłkarze tymczasem… Nie, nie zamierzam pisać o bijatykach wywoływanych przez nietrzeźwe gwiazdy Premiership w nocnych klubach. Przeciwnie. Zamierzam pisać o tych, którzy o tej porze śpią już w najlepsze. Dzięki pomocy wynajętego przez klub eksperta od zdrowego snu.

Zaskoczeni? A przecież nie dziwi Was już fakt, że w świecie piłki znajdują zatrudnienie dietetycy, osteopaci czy specjaliści od akupresury. O MilanLabie słyszeliście legendy. Dlaczego jeszcze jeden medyk na klubowym etacie miałby być czymś zaskakującym? Wyobrażacie sobie tę dawkę niepokoju i adrenaliny, jaka towarzyszy piłkarzowi po skończonym meczu? Jak wypadłem? Co powiedzieli o mnie w Match of the Day? Jak naprawdę wyglądała ta sytuacja z 78. minuty, w której tak fatalnie spudłowałem? Czy przy rzucie rożnym nie mogliśmy ustawić się lepiej? Był karny, czy nie było? Ależ mi pięknie siadła: kiedy przymykam oczy, wciąż widzę, jak leci w samo okienko…

Pamiętam z czasów, kiedy Kevin Nolan prowadził bloga na stronie BBC, wpis o tym, jak kiepsko radzi sobie z wyciszeniem po meczu, i wyznanie, że nieraz siedzi przed telewizorem do czwartej rano, oglądając stare filmy. Michael Dawson po którymś z niezliczonych thrillerów z udziałem Tottenhamu (przegrywali trzema bramkami, żeby w ostatnich sekundach wyrównać albo coś w tym stylu) opowiadał, że natychmiast po powrocie do domu musiał obejrzeć ten mecz w całości i że również przyprawiło go to o bezsenność. Rozładowywanie adrenaliny to zresztą jedna kwestia – drugą są wszystkie te utrudniające zaśnięcie stłuczenia i siniaki.

Dlaczego o tym wszystkim mówię? Bo przeczytałem właśnie w „Daily Telegraph” rozmowę z Nickiem Littlehalesem, który jest, hm… trenerem snu. Przeczytałem i dzielę się z Wami rewelacjami o poduszkach z podłączeniem do iPoda, wyposażonych w głośniczki i serwujących przez całą noc rozmaite uspokajające dźwięki (Wayne Rooney lubi zasypiać przy… szumie odkurzacza). O materacach zaprojektowanych z uwzględnieniem wzrostu, wagi i historii kontuzji piłkarza. O kolorze ścian i pościeli w sypalni (najlepszy biały, odsyłający do bezkresu śnieżnej równiny). O zakazie picia kawy, odpowiedniej temperaturze otoczenia itd., itp.

Littlehales od kilkunastu lat pracuje dla Manchesteru United (Ryanowi Giggsowi kazał zrezygnować z łóżka odziedziczonego po siostrze), a od niedawna także dla Arsenalu i Chelsea. Mówi, że jednym z najbardziej stresujących okresów w życiu piłkarzy jest właśnie zima: w grudniu, styczniu i lutym rozgrywki ligowe przeplatają się z pucharowymi i mecze odbywają się nawet trzy razy w tygodniu. Więcej adrenaliny to więcej kłopotów ze snem, a do urazów odniesionych na boisku dochodzą te wywołane przez niewygodny fotel w autokarze czy samolocie.

Nie zwariowałem. Sam pamiętam wieczorne spotkania z kolegami z „Tygodnika Powszechnego” na hali Hutnika, i późniejsze sny, że piłka kopnięta z nadludzką siłą przez Piotra Mucharskiego leci prosto w moją twarz. Nie budziłem się wypoczęty i pełen ochoty do pracy…

Littlehales mówi wprawdzie o dystansie, jaki musi zazwyczaj pokonać w dotarciu do facetów starannie kreujących swój wizerunek macho („Jestem mocnym gościem, na boisku nikt mi nie podskoczy, a tu przychodzi jakiś koleś z poduchą”), ale dodaje, że kiedy już uda się ten dystans skrócić, wygodny materac staje się najważniejszym elementem wyposażenia domu kandydata na mistrza Anglii. Dobranoc.

PS Yzerman napisał pod ostatnim tekstem, że dzisiejsze mecze były typową ligową „młócką” – i może dlatego ten wpis jest o czymś zupełnie innym. Inna sprawa, że wydarzenie kolejki ma mieć miejsce jutro. A w poniedziałek – przypominam – kończy się okienko i rozmawiamy o transferach.

Długa ławka. Tematów.

Człowiek poświęca parę dni na pracę i od razu lista tematów zaczyna go przytłaczać. Choćby rzekome forowanie Manchesteru United przez władze angielskiej piłki (patrz: zarzuty Rafy Beniteza): jak się ma do tego wiadomość o przesunięciu meczu z Evertonem z poniedziałku na sobotę? Dwunastu (!) w momencie ogłoszenia tej decyzji kontuzjowanych piłkarzy MU traci dwa dni rehabilitacji.

To otwiera inny temat. Albo nawet trzy tematy. Pierwszy: przyszłość Robbiego Keane’a w Liverpoolu. Napastnik, który pół roku temu kosztował 20 milionów funtów, w meczu derbowym z weekendu nie zmieścił się nawet na ławce rezerwowych, a Benitez powiedział, że chciałby móc mieć do dyspozycji dziewiętnastu piłkarzy, ale niestety mógł zgłosić tylko osiemnastu. Trudno powiedzieć jaśniej „temu panu już dziękujemy”: być dziewiętnastym, skoro osiemnastym jest David Ngog… Niech mnie jakiś kibic Liverpoolu przekona, że Francuz jest lepszy niż Irlandczyk. Albo niech wytłumaczy strategię z wczorajszego meczu z Wigan, w którym Keane wszedł na boisko dopiero gdy gospodarze zdobyli wyrównującą bramkę, w dodatku zmieniając… Stevena Gerrarda. Jeszcze niedawno mówiło się o szansach Liverpoolu na mistrzostwo – dziś w tabeli przeskoczył ich nie tylko MU, ale także Chelsea. A Rafa Benitez sprawia wrażenie zagubionego.

Drugi temat to oczywiście Everton i jego mistrzowska gra defensywna. Wiem, że to mniej efektowne niż rozważania transferowe (wrócimy zresztą do nich), ale Davidowi Moyesowi komplementy należą się nieustannie. Drugi raz w ciągu ostatnich tygodni nie przegrać z Liverpoolem na jego boisku, a potem nie dać się Arsenalowi na swoim, grając w dodatku – podkreślmy to jeszcze raz – bez napastników… Lescott i Jagielka, zwłaszcza po meczu pucharowym, oglądanym przez Fabio Capello, powinni doczekać się powołania do kadry (co piszę wbrew sobie, bo życzę go Woodgate’owi i Dawsonowi), podobnie jak Leighton Baines. Pomysł z ustawieniem Phila Neville’a w roli defensywnego pomocnika, Tony’ego Hibberta na prawej obronie i stworzenia Cahillowi nieograniczonej swobody z przodu, omawia na swoim blogu Phil McNulty. Australijczyk strzelił wczoraj setnego gola w karierze, a w weekend stał się jedynym obok Dixiego Deana piłkarzem Evertonu, który strzelił trzy gole w derbach na Anfield. Ale Dixie zrobił to przed wojną…

Trzeci temat – i może najważniejszy: długość ławki rezerwowych. Powiedział ktoś, że w ubiegłym sezonie Chelsea straciła mistrzostwo Anglii przede wszystkim z powodu długiej nieobecności Terry’ego i Cecha, którzy – jak widać – okazali się nie do zastąpienia. Cóż w takim razie powiedzieć o United? Na początku sezonu bez Ronaldo, potem m.in. bez Rio Ferdinanda i Rooneya (lista kontuzjowanych jest, jak wspomniałem, dłuższa), a przecież wciąż wygrywa i wciąż nie traci bramek. Pamiętam, jak Rafał Stec wróżył, że wyjazd na klubowe mistrzostwa świata zaszkodzi drużynie. Na razie ta wróżba się nie spełnia (choć można się zastanawiać, czy plaga kontuzji nie jest także efektem podróży do Japonii); wygląda nawet na to, że w kluczowym punkcie sezonu, kiedy inni zdają się tracić rozpęd, piłkarze MU dochodzą do szczytu formy. W każdym razie ani Berbatow, ani Ronaldo nie grali dotąd tak dobrze, nie mówiąc o mniej rzucających się w oczy Vidiciu czy Parku (przy okazji polecam użyteczny link: ligowa tabela ułożona według kontuzji).

Ze sprawą kontuzji wiąże się temat czwarty: okienko transferowe, źródło frustracji, cierpień i generalnie niezdrowych emocji każdego z nas, a kibiców Manchesteru City w szczególności. Tak jak przy zamykaniu letniego okienka, czyli już tradycyjnie, zapraszam na poniedziałkowe popołudnie, na rozmowę. Okienko zamyka się o osiemnastej naszego czasu – nie wierzę, że nie będziecie czuwać do końca, czekając na wiadomości, kto jeszcze przyszedł lub odszedł, i że nie będziecie chcieli o tym podyskutować.

PS Jest jeszcze temat piąty: kupowanie klubu przez fanów. Poświęciłem tej sprawie jeden z wczesnych wpisów, zaglądam też na stronę kupimyklub.pl. Członkowie angielskiego pierwowzoru tejże zdecydowali właśnie o wydaniu 25 tysięcy funtów na 21-letniego obrońcę Brentford Dariusa Charlesa. Po wrześniowej sprzedaży Johna Akinde do Bristol to kolejna decyzja podejmowana wspólnie przez wirtualnych właścicieli. Jak widać, można. Tylko czy ma to sens?

Cierpliwości!

Temat transferu, który nie doszedł skutku, zdaje się wygasać. Emocje opadają i w mediach, i na blogach, a nawet wśród kibiców Milanu i Manchesteru City. Tylko działacze tego ostatniego klubu wciąż nie mogą ostudzić głów: oskarżają działaczy Milanu i ojca Kaki o nie wiem jakie grzechy, co nie tylko ośmiesza ich w oczach futbolowego świata, ale może zniechęcać przyszłych partnerów biznesowych (wyobraźmy sobie, że w lecie wrócą do Mediolanu po Pato…).

A przecież sprawa zasługuje na chwilę refleksji. Czy nie jest tak, że niepowodzenie tego transferu jest w gruncie rzeczy błogosławieństwem City, wskazując inną, mniej spektakularną, ale pewniejszą drogę budowania silnego zespołu? Henry Winter (naprawdę, czytajcie jego teksty…) otwarcie doradza zranionym szejkom wzięcie przykładu z Aston Villi, gdzie z sezonu na sezon, stopniowo i bez wielkich rewolucji, powstaje świetna mieszanka głodnych angielskich wilków (Young, Agbonglahor, Milner, Shorey, Barry…) z rutyniarzami typu Laursen, Carew czy Friedel, gdzie nie ulega się galaktycznym obsesjom i gdzie – jak wiele na to wskazuje – w przyszłym roku zawitają rozgrywki Champions League.

Teoretycznie City ma przecież wszystko, co potrzeba: dobrego menedżera, fantastyczny stadion, niewiarygodnie bogatego właściciela i – co nie mniej istotne – jedną z najlepszych w kraju akademię piłkarską, wychowującą coraz to nowe talenty. Pytanie tylko, czy ma fachowców od zarządzania klubem z dużymi pieniędzmi, którzy nie tracą kontaktu z rzeczywistością kuszeni perspektywą transferowego „megahitu”.

Problem na dziś brzmi bowiem: czy warto burzyć zdrową strukturę, sprowadzając – jeśli nie udało się z Kaką – innego równie galaktycznego gwiazdora? A może lepiej zamiast jednego stumilionowca kupić dwóch-trzech kilkunastomilionowców na pozycje, które naprawdę wymagają wzmocnień? Pisałem poprzednio o spadku formy środkowych obrońców, Richardsa (co wciąż mnie zdumiewa, bo pamiętam jego świetną grę w sezonie 07/08) i Dunne’a, a także o konieczności wzmocnienia środka pola o piłkarza z większym niż Kaka zębem do walki. Tu lekcja wydaje się odrobiona: klub rozmawia z Nigelem de Jongiem z HSV, a kupił już Craiga Bellamy’ego.

To banał, że na przebudowę potrzebny jest czas. Poprzedni właściciel MC nie dał go Erikssonowi, właściciel Blackburn natomiast dał go Hughesowi, który choć nie miał natychmiastowych wyników, ostatecznie stworzył zespół będący jednym z najtwardszych orzechów do zgryzienia w Premiership. Dziś tamten scenariusz może się powtórzyć w Manchesterze. Może. Cierpliwość, takie nudne słowo w tym najszybszym ze światów…