Archiwum kategorii: Bez kategorii

Piłkarze są najważniejsi

Czasami trzeba po prostu bić brawo. Brawo, Chelsea. Brawo, jej piłkarze. Brawo, jej tymczasowy trener. Hmm… Czy w tym ostatnim przypadku naprawdę brawo? Pamiętacie tę scenę z 27. minuty dogrywki, w której ubrany już w kurtkę John Terry stojąc przy ławce rezerwowych wrzeszczał na kolegów, przypominając o ustawieniu i o tym, ile jeszcze czasu zostało do końca? Z drugiej strony trzeba Roberto di Matteo oddać przynajmniej to, że umiał się wycofać. Od wtorkowej konferencji prasowej, podczas której pierwsze skrzypce grał właśnie Terry, przez środową decyzję o wyborze pierwszej jedenastki, po kluczową zmianę już w trakcie spotkania (przejście z 4-2-3-1 na 4-4-2: zejście nieefektywnego Maty, wejście Maloudy i przenosiny Ramiresa na prawą stronę) – Włoch wiedział, co robi. Wiedział, że to jest dzień Starej Gwardii, dzień Grupy Trzymającej Władzę, dzień Układu, czy jak tam nazwać tych zawodników, którzy stanowili o obliczu drużyny jeszcze w czasach Jose Mourinho, a których próbował mniej lub bardziej ostrożnie wymieniać – ryzykując śmiertelny konflikt – Andre Villas-Boas. Wiedział, że dla Czecha, Terry’ego, Cole’a, Essiena, Lamparda i Drogby rok 2012 to ostatni dzwonek na wspólne podbijanie Ligi Mistrzów. Nie kombinował więc. Nie szukał innych rozwiązań (Meireles zamiast Lamparda? Torres zamiast Drogby? Bosingwa zamiast Cole’a? Cahill zamiast Terry’ego? Orieu zamiast Essiena?). Dał im możliwość podjęcia walki – nie tylko o przedłużenie nadziei na jakiś sukces w mocno nieudanym, jak dotąd, sezonie, ale także o własne dobre imię (to ostatnie mocno przecież ucierpiało podczas wojny z Villas-Boasem).

To był fantastyczny wieczór. Emocje od pierwszych chwil. Szanse Napoli przed przerwą. Gol Drogby po crossie Ramiresa (oj, słabo się bronili Włosi przed tymi dośrodkowaniami…). Kontuzja jednego z najlepszych w Napoli Maggio (dla mnie jeden z przełomowych momentów meczu). Bramka Terry’ego tuż po przerwie, czyli w najlepszym możliwym terminie, po rzucie rożnym Lamparda oczywiście (ile takich widzieliśmy?). Później gol Włochów, niebędący już jednak w stanie podciąć skrzydeł gospodarzy. Trybuny, witające owacją każdy wślizg, podanie czy strzał. Rzut karny Lamparda (ile takich widzieliśmy?). Pudło Torresa (ile takich widzieliśmy?). Teatrzyk Drogby, zwijającego się z bólu po rzekomym uderzeniu Cannavaro (ile takich widzieliśmy?). Atak za atak (Włosi bynajmniej nie bronili wyniku, kiedy dawał im awans). Bramka Ivanovicia w dogrywce (co on tam robił, skoro di Matteo chwilę wcześniej instruował go, żeby nie przekraczał połowy?). Tytaniczny wysiłek (kiedy ostatni raz widzieliście tak zażarcie walczącego – nie tylko w powietrzu, gdzie wygrywał wszystko – Drogbę?). Zasłużony awans, którego paręnaście dni temu nikt się nie spodziewał. Triumf ducha, którego paręnaście dni temu nie było.

Oczywiście można by w tym momencie gdybać, co by było, gdyby Roman Abramowicz pochopnie nie wyrzucił z pracy Carlo Ancelottiego (sprowadzeni za jego czasów Ramires i Luiz również zagrali świetne spotkanie – ten ostatni wreszcie przestał kombinować i zaczął zachowywać się, jak na odpowiedzialnego obrońcę przystało). Oczywiście można by przypominać, że taka Chelsea nie ma przed sobą przyszłości (średnia wieku strzelców bramek: prawie 32 lata, Drogba z kończącym się kontraktem, Essien i Terry z ciągle odnawiającymi się kontuzjami, Torres jako drugi Szewczenko) i że w tym sensie Villas-Boas musiał robić to, co robił. Oczywiście można by zwrócić uwagę na wizytę rosyjskiego właściciela, wraz z jego zdumiewającym zausznikiem Michaelem Emenalo, w szatni Chelsea po meczu (problem „ręcznego sterowania” nie znika…). Oczywiście można by pytać, dlaczego nie walczyli tak za Villas-Boasa?

Dajmy jednak spokój. Wczoraj piłkarzom Chelsea rzeczywiście udało się cofnąć czas. Doceńmy to, zanim czas znów zacznie biec.

Manifa

1. Chciałbym poznać jakiegoś sędziego (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, co czuł, patrząc na taki błąd, jaki popełnił wczoraj Martin Atkinson (a może bardziej jeszcze jego asystent, Bob Pollock), który w meczu Bolton-QPR nie uznał prawidłowo strzelonej bramki przez Clinta Hilla. Czy jemu też zdarzyło się kiedyś nie zauważyć piłki, która o dobry metr przekroczyła linię bramkową? Jak później żyło mu się w poczuciu, że jego błąd kosztował jakiś zespół może tylko stratę punktów w jednym meczu, a może więcej: odpadnięcie z jakiegoś pucharu czy degradację z ligi? W przypadku QPR jest przecież niewykluczone, że pomyłka sędziów – skądinąd jedna z kilku we wczorajszym meczu, bo drugi liniowy, Jake Collin, puścił dwa gole ze spalonych – będzie warta jakieś 20 milionów funtów, czyli tyle, ile jest warte utrzymanie się w Premier League. Jak się żyje z taką świadomością? Czy marzy się o wsparciu technicznym (dziwnym zbiegiem okoliczności, Football Assotiation właśnie wczoraj wydała apel o jak najszybsze wprowadzenie urządzeń, analizujących czy piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową)? Czy szuka się spokoju wewnętrznego w (słusznym!) przekonaniu, że nieusuwalnym składnikiem piłkarskiego spektaklu są ludzkie błędy – w wykonaniu piłkarzy równie bolesne jak w wykonaniu sędziów? Czy przeklina się telewizję, bezlitośnie te błędy wyłapującą? Nienawidzi się linczujących arbitrów dziennikarzy, z których każdy – postawiony z chorągiewką przy linii, np. w ramach eksperymentu, organizowanego przez wychodzących naprzeciw mediom sędziowskich oficjeli – myliłby się tysiąc razy częściej? Mnożę pytania, unikając łatwych sądów, choć przecież i ja przeżyłem swoją traumę z sędziowaniem po nieuznanym golu Mendesa dla Tottenhamu na Old Trafford w 2005 r. Czy usłyszę od jakiegoś arbitra zdanie: „Tak, gdybym w słuchawce słyszał pisk przekraczającej linię piłki, miałbym o wiele łatwiejszą pracę”?

A może należałoby powiedzieć po prostu, że Martin Atkinson miał pecha, bo na linii zabrakło fachowca klasy Sian Massey? Pamiętacie zapewne (pisałem o tym tu i tu) burzę ze stycznia ubiegłego roku po tym, jak za obrażanie dziewczyny z chorągiewką pracę w Sky Sports stracili Andy Gray i Richard Keys. Wtedy Sian podjęła dobrą decyzję, puszczając grę podczas meczu Liverpoolu z Wolverhampton – dziś zachowała się fantastycznie w ostatniej minucie spotkania Swansea z MC, słusznie podnosząc chorągiewkę przy minimalnym spalonym Richardsa. Przyznam, że zawsze, kiedy ją widzę na linii, mocno jej kibicuję: wyobrażam sobie, że presja, która na niej ciąży w tym męskim świecie jest nieporównanie większa od tej ciążącej na facetach. Już nie mówię o tym, że jej dzisiejszy błąd również mógł być wart wiele milionów funtów – tych, które przypadną mistrzowi Anglii…

 

2. Chciałbym też poznać jakiegoś kibica Evertonu (jeśli jest wśród czytelników, ręka do góry!). Chciałbym wiedzieć, czy jego uczucie frustracji można porównać (Manifa się kłania…) z tym, czego doświadczają kobiety w zderzeniu ze szklanym sufitem. Jak się żyje, od dziesięciu lat patrząc, jak świetny trener stale i wciąż odbudowuje drużynę po kolejnych wymuszonych oszczędnościami wyprzedażach? Jak akceptuje się fakt, że zdolni piłkarze, wychowywani bądź sprowadzani za bezcen (Martyn – 250 tys., Cahill i Pienaar – 2 mln, Lescott – 2,5 mln, Arteta – 2,8 mln, Phil Neville – 3,6 mln, Jagielka – 4 mln, przy czym niejeden raz zaczynało się od wypożyczeń i czasu na sprawdzenie, czy dany transfer „wypali”), odchodzą do innych klubów, gdzie nie zawsze wiedzie im się lepiej (pouczający jest przypadek Pienaara, który już wrócił na Goodison Park, ale i Arteta czy Lescott wcale nie stali się lepszymi piłkarzami w Arsenalu czy MC). Czy kibic Evertonu wyobraża sobie czasem drużynę, której wciąż gra Wayne Rooney? Czy drży z powodu spodziewanego odejścia Jacka Rodwella, np. do Manchesteru United? Czy zna pojęcie „resale value”, kluczowe dla polityki klubowego zarządu? Czy często myśli o tamtym niewiarygodnym wieczorze z sierpnia 2005, w którym jego drużyna grała w eliminacjach Ligi Mistrzów z Villarealem, i po porażce u siebie 1:2, w rewanżu, przy stanie 1:1, zdobyła bramkę mogącą doprowadzić do dogrywki – bramkę, której nie uznał sędziujący swój ostatni mecz w międzynarodowej karierze Pierluigi Collina? Czy gdyby jego klub przedarł się wtedy do fazy grupowej Ligi Mistrzów, szklany sufit zostałby rozbity?

Idźmy dalej: czy kibic Evertonu jest dumny z faktu, że drużyny z czołówki nie znoszą przyjeżdżać na Goodison Park, bo zwykle spotyka je to, co wczoraj Tottenham (inna sprawa, że w tym przypadku zwycięstwo gospodarzy było szczęśliwe, a dominacja gości w drugiej połowie zdumiewająca, jak na normy tego stadionu)? Myśli o tym, że postawa jego piłkarzy jest ucieleśnieniem etosu angielskiej piłki: zawsze nieustępliwa, niebojąca się wślizgów, walcząca do upadłego? Lubi miano „klubu ludowego”? Cieszy się z faktu, że szkockiego szkoleniowca trzykrotnie wybierano menedżerem roku? A może ma tego wszystkiego serdecznie dość, skoro mimo tylu komplementów potencjał klubu pozwala jedynie na walkę o miejsca od szóstego do ósmego? Żeby zacytować samego menedżera Evertonu: „Gonimy ich, czują nasz oddech na plecach, ale nie jesteśmy w stanie mocno ich złapać, przytrzymać chwilę, a potem wyprzedzić” – otóż jak się żyje i kibicuje z taką świadomością?

 

3. Kibica Swansea poznawać nie muszę – sam nim zostałem.

Klaskaniem mając obrzękłe prawice

Z mojej perspektywy najpiękniejsze we wczorajszym wieczorze na Emirates było to, że znów stałem się jak tamten mały chłopiec sprzed trzydziestu lat, siedzący przed telewizorem u stóp dziadka. Tak jak wtedy patrzyłem na bramki Włodzimierza Smolarka w meczu z NRD, szalejąc z niepokoju o awans Polaków na mundial w Hiszpanii, tak wczoraj patrzyłem na pogoń Arsenalu za Milanem. Właściwie bez świadomości, że któraś z drużyn realizuje jakieś założenia taktyczne, że w przerwie trener Allegri próbuje coś pozmieniać, że z minuty na minutę pozbawieni odwodów Kanonierzy z wyjściowej jedenastki opadają z sił: od momentu, w którym Kościelny strzelił pierwszą bramkę, poddałem się nastrojowi, zaciskałem kciuki i pięści, wrzeszczałem, a w 58. minucie, gdy Abiatti zatrzymał van Persiego, byłem bliski rozwalenia ekranu. To była czysta emocja i czysta piłka – taka, którą kochamy najbardziej i w której rzeczy, wydawałoby się, niemożliwe, nagle znajdują się na wyciągnięcie ręki.

Oczywiście teraz, gdy ta czysta emocja opadła, zacząłem sobie przypominać mnóstwo kwestii. Fenomenalny pressing Arsenalu. Odważną grę skrzydłami, z użyciem bocznych obrońców, której zabrakło na San Siro. Koncentrację i dyscyplinę w defensywie. Fakt, że piłkarze Wengera nie zagrali w najsilniejszym składzie, a na ławce brakowało wartościowych zmienników – zapewne mający największe znaczenie, bo faktycznie Kanonierom zabrakło sił na pełne 90 minut (o wiszącej w powietrzu dogrywce nie wspominając). Tu od razu zastrzeżenie: każdemu by zabrakło, przy tej intensywności biegania za gośćmi: już kiedy schodzili na przerwę, mimo owacji z trybun i fantastycznego wyniku, gospodarze ciężko oddychali i mieli spuszczone głowy…

Trzej piłkarze zasługują na szczególne uznanie: Rosicky, który sprawia wrażenie dopiero co sprowadzonego w zimowym okienku transferowym, głodnego sukcesu młodego wilczka, a nie wypalonej eks-gwiazdy z długą historią (także historią kontuzji, niestety…). Rzeczywisty „wilczek”, Oxlade-Chamberlin, który znakomicie sobie poradził ustawiony bliżej środka pola – nie tylko jako szybki drybler, ale odbierający piłkę i podający z wyobraźnią rozgrywający. I Song, ustawiony za wspomnianą dwójką, naprawiający jej rzadkie błędy i asekurujący czwórkę obrońców. Choć właściwie należałoby pochwalić całą drużynę, która – co nie jest przecież w przypadku podopiecznych Arsene’a Wengera normą – funkcjonowała w myśl reguły „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Od dawna nie widzieliśmy takiego Arsenalu, jak w trzech ostatnich spotkaniach – nawet najbardziej zaprzysięgli kibice Kanonierów przyznają chyba, że na San Siro, a później w meczu z Sunderlandem, ich ulubieńcy wyglądali jak drużyna bez charakteru. Co się zmieniło, od czasu meczu z Tottenhamem?

Nie, nie popełnię grzechu głównego angielskich mediów: tak jak nie ogłaszałem nigdy ostatecznego końca projektu Wengera, nie będę teraz ogłaszał jego cudownego odrodzenia. Problemy piętrzące się przed Arsenalem pozostają te same, co zawsze – do znudzenia wyliczane na tym i innych blogach. „Klaskaniem mając obrzękłe prawice” po wczorajszej owacji na stojąco, zostawiam bez odpowiedzi pytanie, czy podmiot liryczny wiersza Norwida można zestawiać z Arsenem Wengerem. Ale nie potrafię nie klaskać i nie cieszyć się tym, że wciąż zdarzają się mecze, które tak przeżywam.

Idy marcowe

Owszem, losy Andre Villas-Boasa zostały przesądzone wczoraj, ale nie na The Hawthorns, gdzie jego piłkarze odnieśli dziesiątą porażkę w sezonie (na 40 meczów pod wodzą młodego Portugalczyka – stanowczo zbyt wiele, jeśli doliczymy jeszcze 11 remisów…), tylko na Anfield Road, gdzie Arsenal wydarł zwycięstwo gospodarzom i przeskoczył Chelsea w tabeli. W takich momentach, przy ewidentnym rozpędzie rywala (6 punktów Kanonierów w meczach z Tottenhamem i Liverpoolem), trudno o dalsze cierpliwe mówienie o przebudowie, na którą potrzeba czasu: trzeba działać natychmiast, ratując, co się da, czyli szanse na przyszłoroczne występy w Lidze Mistrzów. Jestem, jak wiadomo, zwolennikiem dawania menedżerom czasu, nawet kiedy wydaje się, że pierwsze wyniki mają poniżej oczekiwań (ileż to razy przywoływałem argument z Fergusona, a raczej z jego trzeciego sezonu w MU, kiedy przed pucharowym meczem z Nottingham Forest był ponoć o włos od zwolnienia), ale do licha: w rozsądnych granicach. Trudno być cierpliwym wobec szkoleniowca, skoro gołym okiem widać np., że za kilka miesięcy spuści cię z ekstraklasy…

Całkiem niewykluczone, że Andre Villas-Boas był właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Przebudowanie starzejącego się składu wiązało się przecież z naruszeniem interesów nietykalnych dotąd, mających wyjątkowo mocną pozycję w oczach właściciela i zarządu supergwiazd. Co oznacza, że wiązało się także z radykalnym pogorszeniem atmosfery w szatni, z konfliktami i podziałami, pielgrzymowaniem do właściciela ponad głową menedżera itd., itp. Gdyby jeszcze Villas-Boas miał wyniki, łatwiej byłoby przejść nad tym wszystkim do porządku dziennego. Wspomniane supergwiazdy – Czech, Lampard, Terry, Drogba, Essien – być może podporządkowałyby się nieuniknionemu, gdyby porządki robił ktoś rangi Hiddinka czy Ancelottiego wspieranego przez Wilkinsa, ale młokos, którego część z nich pamiętała jako jednego z mniej ważnych pomocników uwielbianego przez nich (to też ważne, bo ponoć wciąż wymieniali esemesy) Jose Mourinho?

Daję te wszystkie mało odkrywcze zdania z żalem, bo podobało mi się CV tego chłopaka i długo (no, długo jak na standardy Chelsea, oczywiście) miałem poczucie, że wie, co robi – także zmieniając taktykę czy piłkarzy podczas meczów. Trudno go winić za kontuzję Essiena albo kontuzję i pozaboiskowe kłopoty Johna Terry’ego. Trudno się też dziwić, że w przekonaniu, iż Drogba lub Anelka wkrótce odejdą i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać dwóch pierwszych na ławce. Trudno nie irytować się sytuacją, w której cała odpowiedzialność spada na barki menedżera, a kiepsko grający piłkarze schodzą z linii strzału (i de facto wychodzą na zwycięzców konfliktu ze szkoleniowcem!). Minione tygodnie jednak – zwłaszcza po porażce z Evertonem i osławionym spotkaniu z drużyną, które zamiast oczyścić atmosferę zaogniło konflikt, bo menedżer posadził na ławce podczas meczu Ligi Mistrzów najostrzej krytykującego go Ashleya Cole’a – przyniosły przekroczenie punktu krytycznego: nawet jeśli w Chelsea byli piłkarze, którzy chcieli walczyć za klub, to nie wyobrażali sobie dalszej pracy z tym trenerem, a i on zaczął pokazywać, że nie wytrzymuje presji, dokonując chaotycznych roszad w składzie. Co w ostatnich spotkaniach robił na boisku beznadziejny Raul Meireles, doprawdy nie potrafię wyjaśnić niczym poza zbieżnością narodowości piłkarza i menedżera – z pewnością nie wydawał się lepszy od Lamparda. Oczywiście nigdy nie jest tak (powtórzę zdanie sprzed kilkumastu dni), że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – „rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić”.

W całej tej sprawie pieniądze, którymi epatują nas media, a które Roman Abramowicz wydał na zastąpienie Ancelottiego Villas-Boasem, wydają mi się nieistotne: na biednego nie trafiło. Istotne jest pytanie, czy podejmując decyzję o zwolnieniu Portugalczyka właściciel klubu ma jakiś inny pomysł, poza powierzeniem prowadzenia drużyny (czy naprawdę aż do końca sezonu?) Roberto di Matteo? Przypominam sobie niejasno, że także Włoch był przypadkiem człowieka, którego zwolnienie z pracy przez West Bromwich przyjmowałem z żalem, ale równocześnie z poczuciem, że bez tego zdecydowanego kroku klub zmierza prostą drogą do Championship. Naprawdę on, stojący przez ostatnie miesięce ramię w ramię z Villas-Boasem, ma teraz prześcignąć Arsenal i Tottenham w tabeli? Przecież braliśmy taki scenariusz niezliczoną ilość razy: żeby naprawdę coś się zmieniło powinna przyjść naprawdę nowa miotła, musi zadziałać Efekt Nowego Menedżera… Czy nową miotłą będzie ten, za którym tak tęsknią w Cobham, czyli Jose Mourinho? Na niego z pewnością trzeba będzie poczekać do końca sezonu, ale, po pierwsze, on także będzie musiał powiedzieć dawnym ulubieńcom: „Chłopaki, wasz czas dobiega końca”, a po drugie – do końca sezonu trzeba jeszcze odwojować to miejsce w Lidze Mistrzów.

Zostawmy jednak kłopoty Romana: zajmijmy się przez chwilę tymi, którzy mu ich przysporzyli, czyli zawodnikami Liverpoolu i Arsenalu. A kibicom tych ostatnich zaproponujmy myślowy eksperyment: które miejsce zajmowałaby ich drużyna w tabeli, gdyby jesienią jakiś uraz wyłączył z gry Robina van Persiego, tak jak to miało miejsce z Jackiem Wilsherem? Albo, dla równowagi: które miejsce zajmowałby Arsenal, gdyby latem nie odeszli Nasri z Fabregasem i to oni obsługiwaliby będącego w niewiarygodnej formie Holendra? Śledzę angielską ektraklasę ładnych parę lat, ale nie przypominam sobie drugiego przypadku piłkarza aż tak bardzo wyrastającego formą ponad kolegów z drużyny. Nie odbierając nic Wojciechowi Szczęsnemu (wczoraj pomagał mu niejaki słupek…), w tym sezonie van Persie ciągnie zespół w górę niemal samodzielnie: wystarczy zobaczyć, jaki procent bramek strzelonych przez Arsenal, to właśnie jego bramki. Ech, gdyby Liverpool miał zawodnika z podobną skutecznością: dwie okazje, dwa gole… Ech, gdyby piękne akcje Suareza nie kończyły się na Szczęsnym bądź słupku, gdyby lepiej uderzali Kuyt czy Martin Kelly… Paradoksalnie przecież Liverpool rozegrał może najlepszy mecz w sezonie, częściej utrzymywał się przy piłce (zwłaszcza na połowie rywala), miał więcej sytuacji i dośrodkowań, zmuszał piłkarzy Arsenalu do błędów – tylko goli nie strzelał, w odróżnieniu od rywali, pardon: van Rywala.

A Tottenham? Zapłacił srogą cenę za proste błędy. Świetna w wykonaniu pomocników gospodarzy (Sandro i Livermore niemal kompletnie wyłączyli Carricka i Scholesa) pierwsza połowa dobiegała końca, gdy Walker odpuścił krycie Rooneya przy rzucie rożnym i zrobiło się 0:1. Mimo gola do szatni piłkarze Redknappa zerwali się do kolejnego szturmu, by po kwadransie zawalić krycie przy wyrzucie piłki z autu, i w zasadzie było po meczu. O czym tu gadać, co tu analizować? Chwalić pracowitość, cierpliwość w konstruowaniu akcji, nieustępliwość w walce o piłkę, czy z irytacją wzruszać ramionami, że to wszystko na marne? Manchesterowi United gratulujemy skuteczności Younga i waleczności Rooneya – w sumie to z nim pomocnicy Tottenhamu mieli najwięcej roboty (lekcja Tottenhamu i Liverpoolu jest w tym sensie wspólna: jak powiedział kiedyś Thierry Henry, w piłce nożnej czasami musisz strzelić bramkę). A sami z niepokojem patrzymy na listę kolejnych spotkań: pomijając Puchar Anglii, jeszcze w marcu przyjdzie grać z Evertonem na wyjeździe, Stoke u siebie, a wreszcie z Chelsea na Stamford Bridge. Strzeżcie się id marcowych.

Arsene for England

Czy przyznawałem się już do posiadania wideo „Arsenal Classic Victories Over Spurs”? Z pewnością dzisiejszy mecz znajdzie się na jednym z wydań poprawionych – z mnóstwa powodów. Nie tylko dlatego, że chodzi o w pełni zasłużone, przekonujące zwycięstwo Kanonierów nad największymi rywalami, odniesione w rozmiarach kojarzących się raczej z wczesną, nie zaś schyłkową erą Wengera. I nie tylko dlatego, że ewentualna porażka Arsenalu miała być potwierdzeniem tezy o trwałej zmianie układu sił w północnym Londynie. Także, a może przede wszystkim dlatego, że ten mecz odbył się w najważniejszym momencie sezonu – na 12 kolejek przed końcem, po serii upokarzających klęsk, pieczętujących odpadnięcie Arsenalu z Pucharu Anglii i (niemal na pewno) z Ligi Mistrzów. Dokładnie rok temu Kanonierzy przegrali finał Pucharu Ligi, rozpoczynając długą serię wpadek na wszystkich frontach. Czy dziś coś podobnego czeka Tottenham, a Arsenal przeciwnie: z każdym kolejnym meczem zacznie udowadniać, że pogłoski o końcu ery Wengera były przedwczesne?

Nie wykluczałbym takiego scenariusza przede wszystkim dlatego, że to zwycięstwo – odniesione w takich rozmiarach i w takim stylu – było jednak niespodziewane. Trochę przed tym meczem czytałem: wiem, jak obawiali się kibice Kanonierów i z jaką niepewnością wychodzili na Emirates piłkarze tej drużyny. Arsene Wenger przyznał to zresztą na pomeczowej konferencji, ale nawet gdyby twierdził, że było inaczej, błąd z 4. minuty, po którym Tottenham wyszedł na prowadzenie, przeczyłby jego słowom.

Mógłbym w tym miejscu rozpocząć łatwe psychologizowanie, że zbyt szybko objęte prowadzenie uśpiło gości, a karny z kapelusza (mam doprawdy dość nurkującego Bale’a…) dał im fałszywe poczucie, że oto worek z bramkami się rozwiązał i za chwilę każdy z nich wpisze się na listę strzelców. Nic z tych rzeczy. Nawet jeśli przed meczem myślałem, że jego losy rozstrzygną się w głowach piłkarzy Arsenalu, po meczu widzę, że rozstrzygnęły się w głowie menedżera rywali, Harry’ego Redknappa. Coś mi się zdaje, że on również psychologizował: mając poczucie, że Arsenal jest w kryzysie, postanowił zagrać o pełną pulę, wystawiając dwóch napastników, a na prawej pomocy nieprzesadnie angażującego się  grę obronną Krajnczara. Rozumiem oczywiście, że Chorwat miał schodzić do środka, gdzie w ten sposób miało dochodzić do konfrontacji trzech na trzech (teoretycznie Arsenal miał w centrum o jednego piłkarza więcej), myślę jednak, że ten efekt łatwiej byłoby osiągnąć cofającym się van der Vaartem – który skądinąd biegałby więcej i częściej próbowałby wślizgów niż mało aktywny Saha, a na prawym skrzydle mógłby wówczas hasać Lennon. Problem w tym, że mecz rozstrzygnął się właśnie przy bocznych liniach: tam, gdzie Tottenham zwykle bywał zabójczy, a gdzie dziś szaleli nieniepokojeni Gibbs i Sagna – zwłaszcza ten ostatni, do spółki z Walcottem, nękał osamotnionego Assou-Ekotto.

To punkt pierwszy, który zobaczyć trzeba zanim się zacznie podnosić klasę van Persiego, dostrzegać cudownie odzyskaną skuteczność Walcotta (co zrobił ten człowiek w pierwszej połowie, kiedy zamiast – nieobstawiony – popędzić na bramkę, postanowił oddać piłkę pilnowanemu przez obrońców van Persiemu?) albo pracowitość Rosickiego. Punkt drugi zaś, to frustracja Redknappowym entuzjazmem: wydawałoby się, że mając 10 minut do przerwy i prowadząc dwiema bramkami, powinien przypomnieć piłkarzom o bezcennej umiejętności  utrzymywania się przy piłce, zamiast dalej przyglądać się tej radosnej jeździe bez trzymanki. Owszem, kiedy w 36. minucie Gareth Bale złamał po raz kolejny wysoko ustawioną obronę gospodarzy i zdecydował się na strzał zza pola karnego zamiast podania do biegnącego po prawej stronie niepilnowanego napastnika, mogło być 3:0 – rzecz w tym, że 3 minuty później zrobiło się 1:2. I że nie da się powiedzieć, iż dopiero wtedy Arsenal złapał wiatr w żagle: on go miał cały czas, bo w tamtym okresie cały czas miał piłkę, którą jego pomocnicy operowali tak dobrze, jak nienajlepiej tym tazem robił to Luka Modrić. A myśmy się spodziewali, że futbolówka będzie krążyć od nogi do nogi piłkarzy Tottenhamu aż do końca pierwszej połowy… z van der Vaartem krążyłaby.

Reszta jest sztuką kontrataku. Sztuką asekuracji (której zabrakło, gdy Sandro i Parker zapędzili się zbyt daleko do przodu chwilę przed bramką Rosickiego), sztuką szybkości (której zabrakło również, choćby wówczas, gdy Parker usiłował dogonić pędzącego na bramkę Walcotta), i sztuką zastawiania pułapek ofsajdowych (gapiostwo Kaboula przy drugim golu Walcotta). Co musi martwić kibica Tottenhamu przede wszystkim, to poczucie, że przy każdej z tych sytuacji był czas na przerwanie akcji Kanonierów – i że nie potrafił tego zrobić Ledley King. Nasz bohater, nasza ikona, nasz Człowiek Bez Kolana, spóźnił się w 93. minucie meczu z MC i spóźniał się dzisiaj.

Za tydzień z dziesięciopunktowej przewagi może być czteropunktowa: na White Hart Lane przyjeżdża mistrz Anglii, o którego dzisiejszym zwycięstwie nad Norwich – to w zasadzie powinien być temat osobnego wpisu – przesądziły gole Paula Scholesa i rozgrywającego swój DZIEWIĘĆSETNY mecz w barwach MU Ryan Giggs. Sezon bynajmniej nie ma się ku końcowi, a z punktu widzenia Tottenhamu przerwa na kadrę wypada w fatalnym momencie. Harry for England? Na miejscu FA zadzwoniłbym najpierw do Arsene’a.

Przyszłość Projektu

Dwa tematy niedzieli i, w gruncie rzeczy, dwa tematy sezonu: przyszłość Arsene’a Wengera i przyszłość Andre Villas-Boasa. Oraz przyszłość kierowanych przez obu menedżerów drużyn. Przyszłość dwóch „projektów”, jednego zaledwie siedmiomiesięcznego, drugiego już szesnastoletniego. Z różnych być może powodów: w pierwszym przypadku wygląda na to, że szkoleniowiec Arsenalu nie ma piłkarzy z charakterem, w drugim – że piłkarze Chelsea nie mają szkoleniowca z charakterem. Nieważne, jaka jest prawda: media w Anglii wydały już wyroki, puszczając w obieg nawet kompromitującą dla szatni Chelsea pogłoskę, że w przerwie meczu z Birmingham do swoich kolegów z drużyny przemawiał Didier Drogba, odbierając głos Villas-Boasowi. Pogłoskę nieprawdziwą, bo napastnik z Wybrzeża Kości Słoniowej, owszem, mobilizował kolegów do lepszej gry w drugiej połowie, ale w dopiero w tunelu prowadzącym na boisko. Dodajmy, że takiej właśnie postawy dramatycznie brakuje w zespole Arsenalu. Ech, zaczynam się już powtarzać…

Trudno się wszakże nie powtarzać, skoro tyle już napisano i powiedziano. Zaczynając od Arsenalu: o tym, że kolejna drużyna, z którą przychodzi potykać się Kanonierom (w tym przypadku Sunderland), bardziej chce, mocniej wierzy i więcej biega. O fatalnej organizacji gry obronnej i o tym, dlaczego klub nie chciał zatrudnić Steve’a Boulda na trenera-koordynatora pracy z defensorami. O tym, że druga linia nie raczy obrońców asekurować. O obniżce formy tych, którzy czarowali w ofensywie jeszcze kilka lat temu (jak Arszawin) albo kilka miesięcy temu (jak Walcott), ale też o tych, którzy nigdy czarować nie potrafili (Chamakh). O poczuciu, że dokonywane w ostatnim dniu letniego okienka transferowego zakupy nie były trafione (owszem, Mertseacker, Arteta, Benayoyn są nieźli, ale czy „niezły” oznacza w tym przypadku „wystarczająco dobry”?; o Santosie nie wspomnę – zbyt dobrze pamiętam katastrofalny epizod w Tottenhamie reprezentacyjnego lewego obrońcy Brazylii, Gilberto). O wszystkich niepotrzebnych błędach, od których zaczynały się kolejne nieszczęścia (weźmy za krótki wykop Szczęsnego przed fantastycznym golem Boatenga we środę, weźmy faul Djorou, po którym Larsson bił wczoraj wolnego w 40. minucie). O nieuczeniu się na tych błędach (weźmy drugi gol Sunderlandu, po szybkiej kontrze – czy nie wystarczy podmienić nazwiska Robinho na Sessignon, by otrzymać fragment relacji z meczu z Milanem?). Brzemiennej w skutkach kontuzji Wilshere’a (wyobraźcie sobie, że Tottenham ma grać cały rok bez Modricia, MC bez Davida Silvy, MU bez Rooneya…) i zbyt dużej odpowiedzialności ciążącej na barkach van Persiego dodawać  do tej listy nie chcę, bo to akurat niepowodzenia Wengera tłumaczy. Nie tłumaczy go fakt, że – używając jego własnych słów z przedmeczowej konferencji prasowej – jeżeli spotkania takie jak z Sunderlandem są testem charakteru dla piłkarzy, próbujących podnieść się po kompromitującej porażce w środku tygodnia, to oglądaliśmy drużynę bez charakteru. Roy Keane, który po meczu powiedział, że mamy do czynienia z najgorszym składem Arsenalu od lat, zauważył też coś innego: że więcej niż połowa piłkarzy grających z Sunderlandem założyła rękawiczki. „Od chwili, kiedy to zobaczyłem, wiedziałem, że będą kłopoty” – zgryźliwie zauważył człowiek, któremu charakteru nigdy nie było można odmówić. Bo można ten obrazek interpretować nie tylko w taki sposób, że oto delikatni chłopcy (delikatność nie jest skądinąd najwłaściwszą kwalifikacją w sporcie zawodowym) nie chcą zmarznąć, ale także, że umywają ręce – że nie chcą walczyć za ten klub i tego menedżera, że kiedy coś nie idzie po prostu spuszczają głowy i myślą o tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Pomyśleć, że jeszcze parę miesięcy temu coś podobnego można było mówić o niemal wszystkich piłkarzach Sunderlandu…

W Chelsea są zawodnicy, którzy chcą walczyć za klub. Problem w tym, że mają już swoje lata i młody menedżer rozpoczął przebudowę składu, idąc z nimi na wojnę. Pewnie nie miał wyjścia: przekonany, że taki Drogba wkrótce odejdzie i mając do dyspozycji kupionego za 50 milionów Torresa, próbował sadzać napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej na ławce. Podobnie robił z Lampardem i z innymi, narażając się rzecz jasna, a nie udowadniając przy tym, że nowi zawodnicy, np. beznadziejny wczoraj Raul Meireles, pasują lepiej do wyjściowej jedenastki. To, że zmieniony w meczu z Birmingham John Obi Mikel nie chciał podać ręki menedżerowi samo w sobie nie musi być powodem do niepokoju – w końcu akurat na jego pozycję ma Villas-Boas kilku lepszych – choć można też myśleć, że Mikel pozwolił sobie na taki gest, bo czuł, że zostanie za niego pochwalony przez starszych kolegów (inny przykład złych relacji to fakt, że po zmianie w przerwie Fernando Torres nie usiadł w drugiej połowie na ławce, wraz z resztą drużyny). Media angielskie, specjalizujące się w polowaniu na głowy menedżerów, donosiły w ubiegłym tygodniu nie tylko o spotkaniu między piłkarzami a Villas-Boasem po porażce z Evertonem – spotkaniu, podczas którego leciały ponoć wióry i które nie przyniosło, jak widać, oczyszczenia, ale także o esemesach, wymienianych między niektórymi zawodnikami a Jose Mourinho. Przeglądam swoje zapiski z początku sezonu i oczom nie wierzę, jak to szybko poszło: ta utrata zaufania piłkarzy do menedżera przełożyła się chyba na utratę zaufania menedżera do siebie samego. Inaczej nie potrafię wytłumaczyć np. zdjęcia z boiska Maty i pozostawienia na nim Meirelesa; przykłady nieudanych zmian z ostatnich tygodni mógłbym mnożyć. Na Stamford Bridge był, owszem, menedżer, który wiedział, co robi, szybko reagował na zmieniające się wydarzenia, dostosowywał do nich strategię drużyny, motywował piłkarzy itd. – nazywał się Chris Hughton. Menedżer, który z pewnością mógłby podpowiedzieć Villas-Boasowi jedną prostą prawdę: że oprócz właściwej taktyki jest odpowiedzialny także za właściwe morale i ducha drużyny. I który nigdy nie wypowiedziałby zdania, na które pozwolił sobie Portugalczyk: że tak długo, jak ma poparcie Romana Abramowicza (na razie ma – z akcentem na „na razie”), nie potrzebuje poparcia najstarszych piłkarzy. Oczywiście nigdy nie jest tak, że piłkarze rozmyślnie grają przeciwko szkoleniowcowi – rzecz w tym, że to oni, nie właściciel klubu wychodzą na boisko. I że jeśli nie mają zaufania do szkoleniowca, ich gra może wyglądać właśnie tak, jak gra Chelsea w sobotę. Ślamazarnie, bez energii, bez przekonania, że odmiana niekorzystnego wyniku pójdzie jak z płatka, bo menedżer powie im, jak to zrobić.

Nie podejmuję się spekulować, jak długo to jeszcze potrwa. W przypadku Arsene’a Wengera z pewnością do końca sezonu, no chyba że mecz z Tottenhamem również zakończy się katastrofą (w co tradycyjnie nie wierzę). W przypadku Villas-Boasa zapewne także, choć wtorkowy mecz z Napoli może zmienić to przekonanie. W każdym razie obu menedżerom pali się grunt pod nogami: jest bardzo realne, że co najmniej jedna z drużyn, którymi kierują, nie zagra w przyszłym roku w Lidze Mistrzów. Co to oznacza dla obu Projektów, pisać nie potrzebuję.

Zawsze jest następny mecz

Nie ma co się rozgadywać, jak sądzę. To był nie tylko najgorszy mecz Arsenalu Arsene’a Wengera w Europie: dawno nie widziałem tak słabego występu angielskiej drużyny w Lidze Mistrzów, a po jego obejrzeniu myślę, że szanse Chelsea w rywalizacji z Napoli wcale nie muszą wyglądać lepiej i że dystans Wyspiarzy do europejskiej czołówki dramatycznie się powiększył. Arsenalowi do 66. minuty, kiedy to Henry kapitalnie zgrał piłkę do van Persiego, nie udawało się literalnie nic: ani wykopy Szczęsnego, ani współpraca środkowych obrońców (dziura między Vermaelenem a Koscielnym czy Djorou liczyła momentami kilkanaście metrów), ani asekuracja środkowych pomocników, ani utrzymywanie się przy piłce (te straty!), ani gra skrzydłami, która przed meczem wydawała się najlepszym sposobem na poradzenie sobie z Milanem (dlaczego, ach dlaczego, Arsene Wenger zdecydował się na Rosicky’ego, zamiast na Oxlade-Chamberlina?). Zbyt wielu piłkarzy przeszło koło tego meczu, żeby Kanonierzy mogli liczyć na dobry wynik: tracący piłkę Arteta, przewracający się Vermaelen (czy aby na pewno nie grał z gorączką? – jakoś muszę sobie wytłumaczyć najsłabszy występ Belga w koszulce Arsenalu…), zagubiony Walcott, niedostający piłek van Persie (zobaczcie porównanie: 48 podań do Ibrahomovicia i 19 do van Persiego), nietrafiający z wślizgami Djorou… To jednak, co wydawało mi się najbardziej dojmujące, wiązało się z poczuciem, że gospodarze nie grają na sto procent możliwości, że wystarczy im czekać na błędy gości, a potem te błędy bezlitośnie punktować – błędy z gatunku elementarnych.

Kiedy w drugiej połowie na boisko wchodził Henry, współczułem mu. Żegna się w końcu z Ligą Mistrzów, myślałem sobie, zasłużył na to, żeby walczyć o wynik wraz z mężczyznami pokroju Parloura czy Lljunberga, a nie z tą gromadką uciekających przed odpowiedzialnością chłopców typu Ramseya czy Songa. Kolejny raz pojąć nie mogę, dlaczego Arsene Wenger nie zdecydował się w lecie na sprowadzenie do klubu Scotta Parkera – przecież to właśnie takich osobowości najbardziej brakuje francuskiemu menedżerowi (dla równowagi dodam, że również decyzja Harry’ego Redknappa o sprzedaniu Kevina Prince Boatenga nie wydaje się najrozsądniejsza – czy w tamtym czasie nie było lepiej pozwolić odejść np. Jenasowi?). Zdania Wojciecha Szczęsnego, że skoro Tottenham wyeliminował Milan, to Arsenal go rozwali, aż się nie chce przywoływać. Popastwiłbym się jeszcze trochę, gdyby nie fakt, że w Premier League ostatnio szło Kanonierom dobrze i że następny mecz ligowy przyjdzie im grać właśnie w derbach północnego Londynu. Gdzie szukać okazji do wyjścia z dołka, jak nie w takim spotkaniu?

Lekcje dla AVB

Tym, którzy prawdziwie kochają piłkę nożną, wczorajszy mecz Tottenhamu z Newcastle musiał spaść z nieba. Sportowy triumf drużyny Harry’ego Redknappa, wraz z wcześniejszym o kilkadziesiąt minut zwycięstwem Arsenalu nad Sunderlandem, podczas którego udany pościg przegrywających Kanonierów przypieczętował Thierry Henry, pozwoliły przecież zapomnieć o wczesnopopołudniowych zajściach na Old Trafford. Dzięki Bogu, sobotni wieczór spędziliśmy na rozmowach o piłce nożnej, a jeśli pojawiały się w nich jakieś nazwiska, to menedżera Tottenhamu, kończącego najbardziej niezwykłe kilkadziesiąt godzin w swoim 64-letnim życiu, menedżera Arsenalu, odwracającego za pomocą udanych zmian losy przegranego, wydawałoby się, pojedynku, a także nazwiska ich podopiecznych, Emanuela Adebayora i Thierry’ego Henry’ego.

Jak widzicie udało mi się napisać cały pierwszy akapit bez wspominania o haniebnym zachowaniu Luisa Suareza przed meczem i skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniu Patrice’a Evry po jego zakończeniu. A skoro już poświęciłem dwóm panom to jedno zdanie, nie zamierzam go rozwijać – zwłaszcza, że i w spotkaniu MU-Liverpool znalazłoby się paru bohaterów pozytywnych, np. Rooney, Evans i Valencia po jednej stronie oraz wracający stopniowo do pełni formy Gerrard po drugiej. To niezwykła, i może trochę niepokojąca prawidłowość, że jeśli Rooney gra dobrze, cała drużyna zalicza udany występ, jeśli zaś Anglikowi nie idzie, nie idzie też jego kolegom.

Próbuję pisać o futbolu, ignorując to, co zaraz po spotkaniu powiedział o Suarezie Alex Ferguson, nie zwracając uwagi na angielskie tabloidy, w niedzielnych wydaniach krzyczące w ślad za menedżerem MU, że napastnika Liverpoolu należałoby wykopać z boisk Premier League, i z zażenowaniem przechodząc do porządku dziennego nad słowami odwracającego kota ogonem Kenny’ego Dalglisha. Trener mistrzów Anglii miał przynajmniej na tyle obiektywizmu, żeby odciąć się od pomeczowego zachowania Evry, szkoleniowiec Liverpoolu zaś w pierwszym odruchu znów dawał do zrozumienia, że wszyscy uwzięli się na Suareza, obwiniał dziennikarzy, a nawet sugerował, że to Francuz nie chciał podać ręki Urugwajczykowi. Szczęśliwie po sobocie, przypieczętowanej niezwykle ostrymi, jak na temat dotyczący Liverpoolu, komentarzami Alana Hansena w Match of the Day, przyszło opamiętanie: przeprosiny zarówno samego Suareza, jak dyrektora wykonawczego i menedżera Liverpoolu, błyskawicznie przyjęte przez przedstawicieli Manchesteru United. Zwyciężył zdrowy rozsądek, czyli zwyciężył futbol.

A skoro o futbolu, którego pełno było na wszystkich stadionach zarówno wczoraj, jak i dziś (Blackburn i Wigan wygrały wszak mecze o sześć punktów, Chelsea poległa z Evertonem, Swansea – dość niespodziewanie – z Norwich, a Wolves z WBA, i o każdym z tych spotkań warto by dać osobny kawałek): Kenny’ego Dalglisha można krytykować również za decyzje czysto piłkarskie. Po pierwsze, za posadzenie na ławce dobrego ostatnio Andy’ego Carrolla (przydałby się i w polu karnym, podczas stałych fragmentów gry, i przed nim – do rozprowadzania akcji Suareza). Po drugie, za niedanie wsparcia ogrywanemu przez środkowych pomocników MU Spearingowi. Po trzecie, za zbyt długie trzymanie na boisku bezproduktywnego Downinga – nie ja jeden już podczas nudnej pierwszej połowy skomlałem z tęsknoty za Bellamym.

Zwycięstwo Tottenhamu ucieszyło mnie oczywiście, zwłaszcza że dzięki niemu przewaga nad Chelsea i Arsenalem wynosi 10 punktów. Pamiętam jednak, że przed piłkarzami Redknappa wciąż są mecze nie tylko z drużynami, które marzą o dogonieniu Tottenhamu, ale również z MU: z dziesięciu punktów łatwo może zrobić się punkt. Poza tym niech nikogo nie zmylą rozmiary zwycięstwa nad świetnym w tym sezonie Newcastle: o klasie tej drużyny, i o tym, że jej menedżera Alana Pardew jeszcze w poprzedni weekend nazywano głównym kandydatem do tytułu „trenera roku”, świadczyła dotąd nie tylko niebywała forma strzelecka Demba Ba i solidna postawa w bramce Tima Krula, ale przede wszystkim obecność w środku pola duetu Tiote-Cabaye. Bez tych dwóch walecznych i dobrze podających piłkarzy, Newcastle przystępowało do wczorajszego spotkania wyraźnie osłabione, a jakby tego mało, Alan Pardew zamiast zatroszczyć się o środek pomocy, postanowił grać dwójką napastników. Wychodzenie na mecz z Tottenhamem w ustawieniu 4-4-2 jest strategią samobójczą, kandydat na menedżera roku tym razem więc zdecydowanie przeszarżował.

O Harrym Redknappie rozpisałem się we czwartek – jeśli miałbym dodać coś jeszcze do tamtej kaskady komplementów, to rozwinąłbym zdanie o jego indywidualnej pracy z piłkarzami. Wielu kibiców Tottenhamu w ciągu ostatnich tygodni martwiło się coraz wyraźniejszą obniżką formy Adebayora: napastnik z Togo był nieskuteczny, źle przyjmował piłkę, czasem wydawał się nieskoncentrowany, a wielu z nas przypominało sobie, jak destrukcyjny wpływ na zespół potrafił mieć w poprzednich klubach. Menedżer Tottenhamu tymczasem, ignorując narastające niezadowolenie fanów i krytyczne uwagi mediów, uparcie na niego stawiał – i wczorajszy występ, w którym Adebayor strzelił bramkę i zaliczył cztery asysty (w skali całego sezonu ma już 10 goli i 10 asyst – więcej kluczowych podań ma jedynie David Silva…), był dowodem, że postępował słusznie. „Nie dajcie się nabrać na ten jego wizerunek aroganckiego, leniwego luzaka – tłumaczył dziennikarzom po meczu Harry Redknapp. – To wrażliwy, niepewny siebie chłopak, który potrzebuje czułej opieki”. Nie wiem, jak Redknapp to robi, że wszyscy ci piłkarze z uśmiechem na ustach tyrają dla zespołu, ale widzę, że mu się udaje. Luis Saha mówi, że po 10 dniach treningów w Tottenhamie czuje się o wiele lepszym napastnikiem – i fakt, że w ciągu pierwszych kilkudziesięciu minut na White Hart Lane strzelił tyle bramek, co w ostatnich 20 meczach dla Evertonu, pokazuje, że Harry kolejny raz miał nosa.

A wniosek z tego taki, że Andre Villas Boas powinien był więcej skorzystać na podglądaniu Bobby’ego Robsona. Taktyczna kompetencja, gruntowne dossier na temat przeciwników i precyzyjne konstruowanie strategii na kolejne spotkania to nie wszystko, jeśli twoi zawodnicy nie chcą pójść za tobą w ogień.

Głos ludu

Dlaczego w ogóle Anglicy? Może dlatego, że samemu będąc przedstawicielem nacji obdarzonej umiejętnością strzelania sobie w stopę, doceniam inne narody wyspecjalizowane w tej umiejętności. Na cztery miesiące przed finałami wielkiej piłkarskiej imprezy, wbrew trenerowi, znaczącej grupie piłkarzy i równie znaczącej grupie dziennikarzy i kibiców odbierać opaskę kapitanowi drużyny narodowej, a w konsekwencji stracić także trenera – chciałoby się powiedzieć „polskie, arcypolskie”…

Z drugiej strony trzeba przyznać, że Football Association znalazła się w pozycji nie do pozazdroszczenia. John Terry nie przyznaje się wprawdzie do winy, a do czasu wyroku należy traktować go jak niewinnego, ale sam fakt, że toczy się przeciwko niemu postępowanie, jest dla wizerunku angielskiej piłki potężnym problemem. W końcu nie tylko FA poszła na wojnę z rasizmem – rzecz jest priorytetowa również dla UEFA i FIFA, bacznie przyglądających się sprawie, a podejmujących na co dzień wiele decyzji o istotnym dla Anglików znaczeniu. Osobiście decydentów z federacji mogło w ogóle nie obchodzić, czy i co właściwie Terry powiedział Antonowi Ferdinandowi, a elementarny zmysł prawniczy mógł im mówić, że dopóki nie wypowie się sąd, zawodnik Chelsea jest niewinny, ale uznali widać, że nie mogą sobie pozwolić, aby podczas mistrzostw Europy symbolem ich reprezentacji był człowiek oczekujący na wyrok w procesie o rasizm (przypomnijmy, że Euro to nie tylko konieczność rozegrania kilku spotkań, ale mnóstwo obowiązków natury wizerunkowej – udziału w spotkaniach, konferencjach, wydarzeniach publicznych, w czym kapitan drużyny narodowej odgrywa zawsze rolę najważniejszą). Inna sprawa, czy błąd nie został popełniony dużo wcześniej: kiedy Fabio Capello zadecydował, że opaska powinna zostać obrońcy Chelsea zwrócona.

Rozumiejąc racje federacji, powiedzmy jednak, że rozumiemy również racje podającego się do dymisji trenera. Jeśli FA musiała pozbawić Terry’ego funkcji, w dodatku nie konsultując tego ze szkoleniowcem, Fabio Capello musiał zrezygnować z pracy – choćby w imię relacji z piłkarzami dotychczas prowadzonymi oraz z tymi, których obejmie w przyszłości. Sukces w tym zawodzie opiera się na szacunku i zaufaniu podopiecznych, a kto będzie szanował trenera, nad którego głową podejmuje się tak istotne decyzje?

Ale powiedzmy też i to, że z pewnością od czasu fiaska w RPA – a może i wcześniej – Włoch nie miał nad Tamizą wielu zwolenników; że po każdym gorszym występie natychmiast podnosiły się głosy, że Anglików może prowadzić tylko Anglik, że Capello źle traktuje ludzi, jest zadufany, nie nauczył się języka, zarabia mnóstwo pieniędzy i jest bez przerwy na wakacjach (skąd my to znamy?), i że nawet jeśli jego koncepcje taktyczne Włocha są OK (Doprawdy? A dlaczego na mundialu upierał się przy 4-4-2, zamiast przejść na 4-3-3?), to brakuje mu zrozumienia dla rzekomej wyjątkowości typu charakterologicznego, jakim jest angielski piłkarz. Sprawy szły w miarę dobrze do czasu, gdy widywali się przez kilkanaście dni w roku z długimi przerwami między jednym a drugim razem; kiedy zostali ze sobą zamknięci na ponad miesiąc w Rustenburgu, wszystko się zawaliło.

Nikt więc nie płacze nad odejściem Fabio Capello, nawet jeżeli pojedynczy piłkarze są mu wdzięczni za to, że wpłynął na rozwój ich kariery i nawet jeżeli taka zmiana na 4 miesiące przed wielkim turniejem z pewnością nie ułatwia przygotowań. Zwłaszcza że naród, ale także media i piłkarze, mają już swojego kandydata. Ba, mają go od wielu miesięcy, czyli od czasu kiedy prowadzący wcześniej słabsze zespoły Harry Redknapp zaczął odnosić sukcesy z Tottenhamem: najpierw awansował z nim do Ligi Mistrzów, później poradził w niej sobie z Interem i Milanem, by dopiero w ćwierćfinale odpaść z Realem Jose Mourinho, a w tym sezonie wspiął się już na trzecie miejsce w tabeli Premier League, patrząc raczej na manchesterski duet przed sobą, niż oglądając się na pozycje Chelsea, Arsenalu czy Liverpoolu.

To, że Harry Redknapp poprowadzi reprezentację podczas mistrzostw Europy, wydaje się więc oczywiste. Po pierwsze, ma właściwy paszport. Po drugie, pracuje na tyle długo, że zdążył poznać – to dobre określenie, użyte przez Leo Beenhakkera na temat Bogusława Kaczmarka, a przywołane przez Michała Szadkowskiego – nie tylko każdego angielskiego piłkarza, ale także jego żonę i psa. Po trzecie, jest przez tych piłkarzy uwielbiany równie mocno, jak przez media – FA będzie więc miała upragnione parę miesięcy spokoju. Po czwarte, przemawiają za nim wyniki z ostatnich lat. Po piąte, po kilku latach „bycia w kręgu podejrzeń”, oczyszczono go z zarzutu oszustwa podatkowego. Po szóste: wiadomo, że nie odmówi. Do ustalenia pozostaje jedynie sposób odejścia z Tottenhamu, czego kapitalny biznesmen Daniel Levy z pewnością nie ułatwi: czy Redknapp przejmie kadrę dopiero po zakończeniu sezonu angielskiej ekstraklasy, czy do maja będzie łączył obie funkcje.

Zupełnie innym pytaniem jest, czy ten oczywisty kandydat nadaje się do tej pracy. Dzisiejsze polskie media pełne są uproszczonych, siłą rzeczy, sylwetek Harry’ego Redknappa (ech, napisałbym jego sylwetkę nieuproszczoną…), podnoszących przede wszystkim jego, hmm, taktyczną dezynwolturę. Owszem, menedżer Tottenhamu podkreśla publicznie, że bardziej niż napakowanym statystykami komputerom ufa własnemu oku i że zamiast krępować piłkarza nadmiarem informacji na temat rywala woli po prostu pozwolić mu swobodnie wyrazić się na boisku, ale wiele razy dał dowody tego, że świetnie czyta grę i umie w porę zareagować na niekorzystny rozwój wydarzeń. Innymi słowy: nawet jeśli nie jest szczególarzem w stylu Mourinho czy Beniteza, Harry Redknapp jest świetnym taktykiem, tylko swojej wiedzy taktycznej nie wyraża językiem, do którego przywykliśmy podczas lektury Zonal Marking. Nie dajcie się zwieść pozorom (żeby dać przykład: zwróćcie uwagę na zmianę ustawienia Garetha Bale’a w ostatnich miesiącach – już dawno nie mówimy o nim jako o lewoskrzydłowym, bo Walijczyk operuje także na prawym skrzydle, a zwłaszcza w środku, sprawiając rywalom nieprawdopodobne kłopoty, strzelając i wypracowując o wiele więcej bramek, niż w poprzednim sezonie).

W kwestii, czy da sobie radę z piłkarzami, wątpliwości być nie może: nie ma dziś w Anglii wielu szkoleniowców, którzy czuliby równie dobrze tak zwaną atmosferę szatni. Niejednego z obecnych kadrowiczów prowadził w West Hamie, Portsmouth czy Tottenhamie, wszyscy pozostali mają kolegów, którzy o Redknappie powiedzą im same najlepsze rzeczy, a kilku liderów kadry (Ferdinand, Rooney) już wczoraj na Twitterze domagało się jego nominacji. Dodajmy, że przed laty, jako skrzydłowy West Hamu, grał w jednej drużynie z Bobbym Moore’m, Goeffem Hurstem czy Martinem Petersem – mistrzami świata z 1966 r., a jego syn przez dobrych kilka lat również reprezentował Anglię.

Jeśli mam jakieś wątpliwości, to chyba jedynie taką, czy wie, jak przygotować drużynę do wielkiej imprezy – ale pierwsze przecieki z obozu FA są takie, że nowy selekcjoner będzie musiał pracować z narzuconym mu sztabem szkoleniowym, a w nim z pewnością znajdą się ludzie kompetentniejsi w pracy radykalnie odmiennej niż klubowa.

No może mam wątpliwość jeszcze jedną: szkoda mi Harry’ego Redknappa, bo nie sądzę, by reprezentacja Anglii pod jego wodzą mogła przyjechać na Euro po coś więcej niż kolejną malowniczą katastrofę. Uwielbiani przez kibiców i media piłkarze, prowadzeni przez równie uwielbianego trenera, podniosą patriotyczną histerię do niebotycznych granic, gospodarka angielska się rozhula, dzietność wzrośnie, a tysiące angielskich fanów spędzą fantastyczny czas w krakowskich knajpach. I na tym się skończy. Nawet jeśli Harry Redknapp jest fantastycznym motywatorem i ma jakiś tajemniczy sprawiania, że uwolnieni od pętającej im nogi presji oczekiwań jego podopieczni grają lepiej niż do tej pory, to pewnego pułapu nie przeskoczą. Wbrew temu, co powie im w szatni, James Milner nie jest lepszy od Iniesty, Steven Gerrard od Ozila, a Frank Lampard od Wesleya Sneijdera, a z pewnością znalazłoby się też paru szkoleniowców, którzy potrafią przechytrzyć samego Harry’ego. Jak to napisał przed laty Marek Bieńczyk, komentując w „Tygodniku” jedno z niezliczonych przedwczesnych pożegnań Anglików z tak zwanym wielkim turniejem, „Król znowu okazał się nagi, a królowa stara i smutna. Trzeba więc dalej żyć i oglądać mecze bez nich, James, bardzo proszę, popraw mi pled, włącz telewizor i nalej porto, tak, tego samego, co zawsze. Dziękuję, James, możesz odejść”.

Specjalność comeback

Miałem tu dać przygotowywane w pocie czoła wypracowanie o pozbawieniu Johna Terry’ego funkcji kapitana reprezentacji Anglii, ale po pierwsze, z tym zawsze zdążę, a po drugie w kontekście emocji, które uwolniło dzisiejsze spotkanie między Chelsea a Manchesterem United wydaje mi się to jakoś niestosowne. Emocji sportowych, rzecz jasna, bo buczenia, które dobiegało z trybun na Bogu ducha winnego Rio Ferdinanda, wolałbym doprawdy nie słyszeć.

Od czego tu zacząć? Od samego końca, czyli od dwóch kapitalnych interwencji Davida de Gei, które w ostatecznym rozrachunku uratowały gościom remis? O tym, że Hiszpan zawalił mistrzom Anglii kilka spotkań, wspominałem przed tygodniem – dziś za żadną z bramek nie sposób go winić, a fakt, że po zakończeniu spotkania kamery pokazywały właśnie jego, otoczonego kolegami gratulującymi mu występu, wskazuje, iż jest on jednym z ojców tego sukcesu (bo za sukces trzeba przyjąć wywiezienie ze Stamford Bridge punktu po meczu, w którym przegrywało się już trzema bramkami). Szczerze mówiąc, zdziwił mnie sposób wykonywania przez Chelsea rzutów rożnych: spodziewałem się, że większość będzie bita bliżej bramki – tak, aby zmusić Hiszpana do toczenia jak największej liczby pojedynków w powietrzu…

Kolejnym ojcem sukcesu jest oczywiście Howard Webb: bez jego decyzji o przyznaniu MU dwóch rzutów karnych nie byłoby tego wyniku. Jasne, że goście mieli pretensje o dwie inne sytuacje z pierwszej połowy, ale wtedy sędzia zachował się dobrze – zwłaszcza przy świetnym wślizgu Cahilla, o którego nogę wywracał się Welbeck. Co do karnych z drugiej połowy, zwłaszcza przyznanie jedenastki za rzekomy faul Ivanovicia wydaje się kompletnie niezrozumiałe. Uległ presji? Nagadali mu w przerwie? Zwyczajnie się pomylił? Kosztowna pomyłka…

Jeszcze jeden współodpowiedzialny za sukces United: Fernando Torres. Było 3:2, kiedy Hiszpan znalazł się sam przed bramką gości i zamiast uderzać z pierwszej piłki, ewentualnie tuż po jej przyjęciu, szukał jeszcze zwodu i został zablokowany. Gdyby strzelił, MU już by się nie podniosło. A że okazję zmarnował, temat pięćdziesięciomilionowego transferu został otwarty po raz nie wiem już który (zdumiewająca statystyka, jak na środkowego napastnika, kupionego za tę kwotę: 45 meczów, 5 goli, 7 żółtych i jedna czerwona kartka – ergo więcej kartek niż goli). Szkoda, bo fenomenalna asysta przy golu Maty pokazała, z jak nieprzeciętnym piłkarzem mamy do czynienia.

I autor jeszcze jeden, o którym zresztą pisać mi najtrudniej: menedżer Chelsea. Jakoś około 60 minuty, bodaj po raz pierwszy w tym sezonie, miałem poczucie, że Andre Villas-Boas się pogubił. Fakt, że Rooney właśnie strzelił pierwszą bramkę, sam z siebie nie musiał być jeszcze niepokojący – w każdym razie nie bardziej niż pojawienie się na boisku szybkiego Hernandeza, a potem wzmocnienie drugiej linii MU dyktującym tempo Scholesem (nawet jeśli rudy weteran raz czy drugi zagrał niecelnie, to zasięg i kierunek jego podań, a przede wszystkim hektary wolnego miejsca, jakie znajdował wokół siebie, nie mogły nie niepokoić szkoleniowca Chelsea) i przestawienie Giggsa i Welbecka na skrzydła. Villas-Boas nie znalazł recepty na zmiany Fergusona, nie spróbował odzyskać inicjatywy czy choćby nastawić drużyny na dłuższe granie piłką. Po zejściu Sturridge’a kreatywny Mata biegał bliżej linii bocznej i jego wpływ na postawę kolegów wyraźnie się zmniejszył, Chelsea po prostu cofała się coraz głębiej i głębiej, a Scholes nie doczekał się większej uwagi ze strony Essiena, Meirelesa czy Romeu.

Rzecz jasna można tłumaczyć Chelsea osłabieniami – ale ja raczej miałbym ochotę chwalić zmienników, bo okazało się, że bez Lamparda, Drogby, Terry’ego, Cole’a czy Ramiresa nie wygląda to wcale źle; tym razem to nie piłkarze zawalili ten wynik. Można też pisać o meczu na Stamford Bridge podkreślając rolę przypadku (dwie bramki samobójcze) i kiepskiej gry obronnej (dwie bramki po karnych, jedna po wolnym…). Oglądało się to fajnie, ale mniej więcej tak, jak w latach 90., kiedy Anglia nie znała jeszcze Jose Mourinho, a większość trenerów preferowała radosną jazdę bez trzymanki. Wspominam Wyjątkowego, bo przecież jest absolutnie niemożliwe, żeby Chelsea pod jego wodzą potrafiła roztrwonić takie prowadzenie (no chyba że będziemy się upierać, że pod jego wodzą Chelsea nigdy nie prowadziłaby tak wysoko, bo Mourinho zacząłby bronić wyniku już przy stanie 1:0…).

Konkluzja najważniejsza: zespół Alexa Fergusona, nawet jeśli gra w tym sezonie gorzej niż w poprzednich, wciąż ma to „coś”, co pozwoliło mu odrobić trzybramkową stratę. Jeśli o mistrzostwie Anglii w ostatecznym rozrachunku zadecyduje umiejętność radzenia sobie z presją – rozsądnie będzie postawić na Manchester United.