Archiwum kategorii: Bez kategorii

Klub z przyszłością

A może na koniec sezonu, kiedy Manchester United obroni już mistrzostwo Anglii, okaże się, że zdecydował o tym właśnie gol Berbatowa, strzelony w ostatniej minucie meczu z Boltonem? A może na koniec sezonu, kiedy Liverpool przegra zaciętą walkę o tytuł, przesądzi o tym porażka z Tottenhamem, odniesiona w ostatniej minucie? A może na koniec sezonu, kiedy Tottenham spadnie z Premiership, okaże się, że zabraknie mu punktów, traconych w ostatnich sekundach choćby podczas meczów z Wigan, West Bromwich czy Newcastle?

Oczywiście prowokuję: żaden z tych scenariuszy nie musi się spełnić, a Liverpool również cieszy się (zasłużenie!) opinią drużyny walczącej do ostatniej minuty. Jednak w kontekście ubiegłotygodniowej tyrady Rafy Beniteza, m.in. na temat tego, jak to sir Alex boi się jego drużyny, ta bramka z ostatniej minuty sprawiła mi wyjątkową frajdę: nie minęło 10 dni, a Manchester United znalazł się na pierwszym miejscu w tabeli, i to Hiszpan przystępuje do dzisiejszych derbów z poczuciem, że musi gonić Szkota.

Z kilku co najmniej powodów najuważniej oglądałem mecz Manchesteru City z Wigan. Po pierwsze, sprawa Kaki: jak wkomponowałby się w zespół gospodarzy i czy nie szkoda będzie np. Irelanda? Po drugie, trudno o większy kontrast między zespołem, który jest dziś na ustach całego świata, a drużyną, której mecze zazwyczaj zamykały Match of the Day. Po trzecie, Wilson Palacios, o którego bije się Tottenham… I tu otwiera się arcyciekawy, moim zdaniem, wątek, zatrącający jeszcze raz o sprawy transferowe. Wigan to przecież wystawa sklepowa, wybieg dla modeli i szansa na sukces w jednym. Zatrudniające albo emerytów, albo mało znanych piłkarzy z zagranicy, żeby tym pierwszym umożliwić przeżycie złotej jesieni (Mario Melchiot, a zwłaszcza Heskey!), a z drugich – uczynić gwiazdy. Proces, który zaczął się już w czasach Paula Jewella (kupionego za pół miliona Chimbondę wybrano najlepszym prawym obrońcą sezonu 05/06 i natychmiast sprzedano za ponad 6 milionów), w ostatnich miesiącach rozwija się w sposób niebywały. Bo tak z ręką na sercu: kto z Was wiedział cokolwiek o Winstonie Palaciosie, kiedy przed kilkunastoma miesiącami przyjechał do Anglii na serię testów? A o Zakim, który zanim stał się jednym z najgroźniejszych napastników na Wyspach (oceny tej nie zmienia nawet pudło w sobotnim meczu) nie zdołał rozegrać ani jednego meczu w Lokomotiwie Moskwa? Pod pewnymi względami Wigan to klub z przyszłością – nie dlatego, że jeśli sprzeda Palaciosa, to zainwestowane przed rokiem 700 tysięcy przyniesie mu 14 milionów. Także dlatego, że z ankiety Football Supporters’ Federation wynika, że tylko 14 procent posiadaczy karnetów na cały sezon w tym klubie rozważa rezygnację (dla porównania: o rezygnacji myśli aż 37 proc. season ticket holders West Hamu, Blackburn i Newcastle i 36 proc. Manchesteru United).

A propos niewiarygodnych pudeł: po meczu Tottenhamu z Portsmouth Harry Redknapp publicznie zrugał Darrena Benta, mówiąc, że taką sytuację zdołałaby wykorzystać nawet jego leciwa żona. Temu meczowi przyglądałem się równie uważnie nie tylko ze względów sportowych (tu zresztą nie mogłem czuć się rozczarowany: Tottenham, mimo kontuzji Kinga i Pawliuczenki i urazów Gomesa, Lennona i Czorluki, do końca walczyl o zwycięstwo ze znakomitym w bramce gości Jamesem). Pamiętacie sprawę rasistowskich i homofobicznych pieśni pod adresem Sola Campbella, wznoszonych podczas meczu na Fratton Park (policja niedawno aresztowała 11 prowodyrów tamtego zdarzenia)? Dawny kapitan Tottenhamu, który przed laty przeszedł do Arsenalu, dziś wrócił na White Hart Lane, tym razem wyjątkowo przypominającym twierdzę. Policja i ochrona obawiała się nie tylko o zachowanie kibiców gospodarzy wobec Campbella, ale także o to, jak fani Portsmouth potraktują Harry’ego Redknappa i Jermaina Defoe. Niesłusznie: na trybunach było hałaśliwie, nie obyło się bez buczenia, ale zakazanej pieśni o Campbellu nikt już nie śpiewał. A że na forum Rafała Steca dorobiłem się po ostatnim wpisie łatki moralizującego demagoga napiszę i to: fakt, że mimo otaczającej Campbella wrogości ulubieniec kibiców gospodarzy wymienił się z nim koszulką po meczu, przywróciło mi wiarę w sens kibicowania, nadwątloną kilka miesięcy temu przez piłkarzy Wisły.

  
Od tygodni zastanawiam się, czy to najlepszy sezon w historii Premiership. Argumentów za byłoby mnóstwo, ale najważniejszym pozostaje niezwykle wyrównany poziom tej ligi zarówno w czołówce, jak w dole tabeli. Porównajmy zresztą: w Hiszpanii sprawa mistrzostwa wydaje się rozstrzygnięta, tak gigantyczna jest przewaga Barcelony, a najsłabsza drużyna zgromadziła po 19 spotkaniach 13 punktów. We Włoszech po 19 kolejkach Chievo i Reggina mają również 13 punktów. W Premiership najlepsze cztery drużyny (nie ma wśród nich Arsenalu!) dzielą po 22 kolejkach zaledwie trzy punkty, podobnie jak drużyny między miejscem 12 a 20. Pięć ostatnich zespołów ma na koncie punktów 21, dziewiąty od dwudziestego oddziela punktów sześć. Już nawet w rewelacyjnym jesienią Hull muszą zacząć obawiać się spadku z ekstraklasy. Niebywałe.

O tym, o czym wszyscy

  Kilka lat temu mój przyjaciel w dość niespodziewany dla siebie sposób znacznie się wzbogacił. Wśród licznych perspektyw, jakie się przed nim wówczas otworzyły, pojawiła się i ta: zmiana niewielkiego mieszkania na duży dom. Rozpoczął poszukiwania i wkrótce natrafił na ofertę, która w zasadzie go zadowalała. Owszem, drogo, z mojego punktu widzenia – horrendalnie drogo, ale dla niego nie były to już sumy zapierające dech w piersiach. Nie zdecydował się. Pamiętam jego rozmowę z żoną: „Nie kupimy domu za tyle kasy”. „Dlaczego?” – zapytała. „Bo to grzech”.

Jeśli powyższy akapit zabrzmiał zbyt kaznodziejsko, dodam, że mój przyjaciel nie jest człowiekiem religijnym, tylko kimś, kto postanowił kierować się w życiu zdrowym rozsądkiem. I tak na zdrowy rozsądek uważał, że nawet jeśli ma mnóstwo pieniędzy, to w ich wydawaniu powinien zachować jakąś miarę. Inna sprawa, że akurat kontekst religijny przy rozmowie o transferze Kaki do Manchesteru City nie jest całkiem od rzeczy: mówimy przecież o człowieku głęboko ponoć wierzącym, deklarującym na koszulkach, a nawet… butach, że należy do Jezusa, co dumnie eksponowały rozmaite pisma chrześcijańskie na całym świecie. Jak może się czuć chrześcijanin, który ma kosztować ponad 100 milionów funtów i który ma zarabiać pół miliona funtów tygodniowo?

 

 źródło: AFP/Onet.pl

Można patrzeć na tę sprawę przez pryzmat reguł rynku: jest podaż i popyt, jest ktoś, kto chce kupić i ktoś, kto – jak wszystko na to wskazuje – chce sprzedać. Tylko czy właściciele Manchesteru City działają jeszcze według reguł rynku? Czy ta inwestycja ma szansę kiedykolwiek się zwrócić? Ile MC może zarobić na kontraktach reklamowych albo na sprzedaży koszulek? Przez ile lat trzeba byłoby grać w Lidze Mistrzów, żeby zarobić na ten transfer? Już nie mówię, że zanim mowa będzie o Lidze Mistrzów, trzeba się utrzymać w Premiership…

Można również patrzeć przez pryzmat czysto sportowy: mówimy w końcu o wybitnym sportowcu, może rzeczywiście najlepszym piłkarzu świata (co wy na to, fani Cristiano Ronaldo? a wy, wielbiciele Messiego?), choć przecież jeden, najlepszy nawet zawodnik, nie wystarczy do osiągania sukcesów w sporcie zespołowym.

Ten wątek powinienem właściwie rozwinąć: wydarzenia ostatnich tygodni pokazują przecież, że Micah Richards i Richard Dunne, obrońcy Manchesteru City, zawsze będą w stanie zmarnować wysiłek kolegów z pomocy i ataku, choćby oprócz Robinho i Kaki byli nimi także Ronaldo, Messi czy Berbatow. Powinienem się również zastanawiać nad listą najpilniejszych zakupów dla zespołu Marka Hughesa (środkowi obrońcy właśnie? defensywny pomocnik? środkowy napastnik?) albo martwić przyszłością niezwykle zdolnych młodych piłkarzy (Stephen Ireland? Daniel Sturridge?), którzy dla obecnych właścicieli mogą się okazać nie dość galaktyczni, a których Kaka i jemu podobni wypchną ze składu. Powinienem pospekulować, jak pomocnik Milanu może wkomponować się w zespół (tylko jaki? jak MC będzie wyglądał za dwa tygodnie, gdy zamknie się okienko transferowe? przyjdą czy nie przyjdą Bellamy, Santa Cruz czy Parker?) i jak w ogóle będzie grało mu się na Wyspach. Weźmy jako kontekst takiego Deco: warto było się przenosić? A jak na przeprowadzce do Londynu wyszedł Andrij Szewczenko?

W gruncie rzeczy nie mam jednak na to wszystko ochoty. Od chwili, kiedy o tym przeczytałem po raz pierwszy, mnie również męczy poczucie, że nikt na świecie, NIKT, nie powinien dostawać dwudziestu pięciu milionów funtów rocznie za kopanie z miejsca na miejsce dmuchanej piłki. Jak pisze jeden z blogerów BBC, za takie pieniądze powinno się leczyć raka, wymyślać jakiś jeszcze większy zderzacz hadronów i w pojedynkę powstrzymywać kryzys finansowy…

To jeden z momentów, w których myślę, że za bardzo interesuję się piłką i że moje od niej uzależnienie – ilość poświęcanego jej czasu, myśli i pieniędzy – jest jedną z przyczyn, dla których takie rzeczy są możliwe. Jak pisał w jednej z naszych dyskusji ks. Andrzej Draguła, bez widzów nie byłoby przedstawienia (polecam tamten jego wpis: choć powstawał prawie osiem miesięcy temu, dziś brzmi proroczo).

Mam wielką nadzieję, że ten transfer nie dojdzie jednak do skutku.

PS Polemikę z tym tekstem podjął Rafał Stec. Generalnie pozostaję przy swoim, choć za tropiciela niemoralnych zarobków się nie uważam. Dziękuję za zwrócenie uwagi na kłopoty z arytmetyką – sto na dwadzieścia pięć w tekście powyżej zmieniłem.

O trenerze, który się rumieni

Komentarz Robbiego do poprzedniego wpisu mógłby właściwie posłużyć za scenariusz wpisu obecnego: wszystkie epizody, które przywołuje, opisują przecież wyjątkowość i specyfikę tej ligi. Z drugiej strony bywają mecze, z których – jak pisze Damian – wieje nudą, jakby rozgrywano je we Włoszech, nie na Wyspach. Z samych Waszych dopowiedzeń można by więc ułożyć tekst o wydarzeniach weekendu – bo warto także odpowiedzieć na pytanie Bartka S., jak to się dzieje, że mając tak dobrych piłkarzy Tottenham gra tak bezproduktywnie. Akurat ta kwestia jest banalnie prosta, ale nie zaburzajmy hierarchii – jak ktoś jest w strefie spadkowej, to i my będziemy o nim mówić na końcu.

A to oznacza, że trzeba zacząć od Liverpoolu, a przede wszystkim od menedżera tej drużyny. Powody, dla których Rafa Benitez na konferencji prasowej przed sobotnim meczem powiedział to, co powiedział, są trudne do pojęcia. Zdenerwować chciał starego Szkota? Nie wie, ilu ten widział już w życiu – widział i ograł – takich Benitezów? Pozazdrościł medialnej popularności Mourinho? Na to jednak za bardzo jest spięty, zbyt łatwo się czerwieni… Nie odrobił lekcji Kevina Keegana z 1996 r., który wypuścił na ostatniej prostej zdobyte już, wydawałoby się, mistrzostwo? Zwróćcie uwagę: nie mówię wcale o tym, czy wypowiedź Hiszpana jest, czy nie jest uzasadniona, zastanawiam się jedynie, co ją spowodowało. Przecież o ile wtedy, przed laty, Keegan mówił z serca – piątkowe przemówienie Beniteza robiło wrażenie przygotowanego, a to, że Hiszpan rozwinął jeszcze niektóre wątki na konferencji pomeczowej, wzmocniło mnie w tym przekonaniu. Dlaczego więc jedyne ukryte przesłanie jego tyrady brzmiało: „Boję się Manchesteru United. Cholernie się boję”? Przecież Alex Ferguson tylko czekał, żeby to usłyszeć…

Damian napisał, że mecz Liverpoolu ze Stoke był nudny. Trudno się nie zgodzić, choć niewiele brakowało, a skończyłby się sensacyjnie (gospodarze mogli być skuteczniejsi). A to powinno martwić Beniteza zdecydowanie bardziej niż rzekomo świetne stosunki Fergusona z Football Association. Faktem jest, że podopieczni Hiszpana nie byli w stanie strzelić gola walczącemu o utrzymanie beniaminkowi i że niemoc pierwszej jedenastki także tym razem nie skłoniła go do wpuszczenia na boisko Robbiego Keane’a. Nieprędko właściciele klubu pozwolą mu wydać na jakiegoś zawodnika 20 milionów. Nie twierdzę oczywiście, że wszystkie inwestycje Fergusona były udane – świetnie wiemy, że nie – ale Berbatow przynajmniej dziś strzelił.

Nie pierwszy raz w tym sezonie żal było patrzeć na Chelsea, choć dla interesującej mnie kwestii to akurat wątek poboczny. Zestawienie tych dwóch meczy, Liverpoolu ze Stoke i MU z Chelsea, mówi wszystko o prawdziwych powodach do zmartwień Rafy Beniteza: mistrzowie Anglii, którzy skądinąd wcale nie wyglądają na przemęczonych, mają tylko pięć punktów mniej i dwa zaległe mecze do rozegrania. Jeśli tylko je wygrają…

W cieniu burzy między Benitezem i Fergusonem przeszła wypowiedź Arsene’a Wengera: po z trudem odniesionym zwycięstwie nad Boltonem Francuz skarżył się, że coraz więcej zespołów angielskich zamiast prowadzić otwartą grę, koncentruje się na defensywie. Obserwacja celna, ale kłopoty Arsenalu (i, zachowując proporcje, Tottenhamu) wskazują na inny jeszcze problem: że chodzi nie tyle o defensywę, co o waleczność. Oba zespoły z północnego Londynu potrafią grać piłką i w piłkę – z trudem natomiast przychodzi im o tę piłkę walczyć. To w tym miejscu leżą, moim zdaniem, przyczyny nieoczekiwanych wpadek Kanonierów (z Fulham, ze Stoke itd.) i permanentnych kłopotów Kogutów.

Wrócę więc do kwestii postawionej przez Bartka S.: mamy oto klub, który kupuje dużo i chętnie, i którego kadra na papierze wygląda fantastycznie, a który coraz poważniej zagrożony jest spadkiem z Premiership. Dzisiejsze ustawienie Tottenhamu zdumiało ekspertów (para stoperów Dawson-Woodgate, przed nimi asekurujący King, boczni obrońcy Bale i Corluka z przyzwoleniem na ataki, dwaj atleci Zokora i O’Hara w środku pola, Modrić za dwójką napastników Defoe-Pawliuczenko – gdy na ławce zostali Lennon, Bentley, Huddlestone i Jenas), ale wydawało się najlepiej wykorzystywać umiejętności każdego zawodnika z osobna. Dobrzy piłkarze i dobra taktyka to jedno, zupełnie co innego zaś – wola walki i koncentracja do ostatniej minuty.

Weźmy Davida Bentleya. Elegancki ów pomocnik (ta fryzura! te baki!!!), który nie tak dawno strzelił Arsenalowi gola sezonu, a następcą Beckhama jest nazywany od miesięcy, próbuje zagrania piętą. Traci piłkę. W następnej akcji usiłuje założyć rywalowi siatkę. Znów traci piłkę. Przy dryblingu zostaje odepchnięty barkiem (sędzia nie gwiżdże), przy strzale jest zablokowany. Wkrótce nie ma ochoty do gry, a po kolejnej stracie nie wraca za akcją i pozwala, by z jego strony poszło dośrodkowanie zamienione na bramkę. Fatalna historia: mieć w drużynie tylu utalentowanych chłopców, kiedy do walki o utrzymanie potrzebuje się mężczyzn.

Że można inaczej budować zespół, pokazuje David Moyes. Zacząłem odwołaniem do Waszych wypowiedzi, i w taki sam sposób zakończę: Zdzichu najsłuszniej w świecie pisze, że nie sztuką jest sprowadzić piłkarzy, sztuką jest stworzyć z nich zespół, tak jak to robi od lat menedżer Evertonu.

Wiecie, z kim zagrają następny mecz piłkarze Rafy Beniteza?

Wyglądamy przez okno

Jeśli okno można zamykać na klucz, to klucze do tegorocznego okienka transferowego znajdują się w kieszeniach działaczy trzech klubów: Manchesteru City, Tottenhamu i West Hamu.

Pierwszego przypadku wręcz nie warto omawiać – nie od dziś wiadomo, że bogaci właściciele MC mają zamiar inwestować niemalże bez ograniczeń, a kwoty wymieniane w kontekście planów sprowadzenia do Anglii Buffona, Kaki czy innych supergwiazd wyglądają jak koszmarny sen księgowego. W tym sensie zresztą pierwszy styczniowy zakup Marka Hughesa jest imponująco zdroworozsądkowy: defensywa to, jak pokazało choćby pucharowe samobójstwo MC z Nottingham Forest, strefa wymagająca najwięcej wzmocnień, a Wayne Bridge od lat należy do najsolidniejszych i zarazem najbardziej niedocenianych bocznych obrońców w Anglii, zarówno w klubie, jak w kadrze pozostając w cieniu Ashleya Cole’a (na temat tych dwóch dżentelmenów polecam krótką wymianę zdań między czytelnikami poprzedniego wpisu). Jeśli Walijczyk nadal będzie szedł w tę stronę, czyli zamiast ulegać magii wielkich nazwisk, będzie kupował po prostu dobrych piłkarzy niemieszczących się w składach dotychczasowych zespołów albo mających aspiracje większe niż te zespoły (odpowiednie przykłady to oczywiście Shaun Wright-Philips i Roque Santa Cruz albo Shay Given – choć wydawałoby się, że na bramkarza w MC nie powinni narzekać), to wiosna może – wreszcie! – należeć do niego. Pytanie, na ile takie zakupy zadowolą właściciela, który może chcieć drużyny nie tylko skutecznej, ale i „galaktycznej”…

Tottenham będzie kupował (już kupuje) z kilku powodów: po pierwsze, potrzebuje wzmocnień, żeby utrzymać się w lidze. Po drugie: ma nowego menedżera, który we wszystkich poprzednich klubach handlował zawodnikami z niezwykłą łatwością. Po trzecie: jest na tyle dobrze zarządzany, że mimo kryzysu finansowego stać go na inwestycje. Jermain Defoe kosztował teoretycznie co najmniej 15 milionów funtów, ale tak naprawdę Portsmouth otrzyma znacznie mniej: klub z Londynu umorzy po prostu zaległe raty za sprzedanych wcześniej w drugą stronę Mendesa i Kaboula. W związku z tym wydanie kolejnych 15 milionów na Stewarta Downinga wydaje się całkiem prawdopodobne; pytanie tylko, czy również zagrożone spadkiem Middlesbrough ugnie się pod presją Tottenhamu i samego piłkarza, proszącego o wystawienie na listę transferową. Akurat na pozycji lewoskrzydłowego Gareth Southgate ma znakomitego zmiennika, reprezentanta angielskiej młodzieżówki Adama Johnsona, o którym mówi się, że Juande Ramos widziałby go w Realu Madryt. Ale w przypadku niepowodzenia z Downingiem (skądinąd starał się o niego już Martin Jol), Harry Redknapp ma inne kandydatury, m.in. Ryana Babela z Liverpoolu. W klubie trenuje już środkowy pomocnik reprezentacji Ghany Stephen Appiah, który po rozwiązaniu kontraktu z Fenerbahce (wcześniej grał m.in. w Juventusie) jest wolnym zawodnikiem. Polska prasa plotkuje o Sebastianie Przyrowskim. To wszystko pasuje: Redknapp mówił, że szuka napastnika (Defoe), lewoskrzydłowego (Downing?), rezerwowego bramkarza (Przyrowski?) i jakiegoś silnego fizycznie gracza drugiej linii (Appiah?), bo za dużo ma w niej piłkarzy finezyjnych i kruchych zarazem. Z tych ostatnich odejdzie być może Giovani dos Santos, choć menedżer chętnie pozbyłby się także Ghaly’ego, Boatenga i lewego obrońcy Gilberto, a wszystko to oznacza, że o transferach z udziałem Tottenhamu jeszcze nieraz usłyszymy.

Podobnie jak o transferach z udziałem West Hamu, tym razem jednak w roli sprzedającego. Mająca islandzkiego właściciela drużyna Gianfranco Zoli to największa ofiara kryzysu finansowego. Z klubu już odchodzi Matthew Etherington (do Stoke), ale prawdziwymi hitami zimy mogą być transfery Matthew Upsona, Scotta Parkera i Craiga Bellamy’ego. Zwłaszcza nazwisko Parkera działa na wyobraźnię fachowców, bo nie ma chyba drużyny, której nie przydałby się dawny pomocnik Charltonu i Chelsea. Najbardziej zainteresowany wydaje się Arsenal, któremu taki twardziel (umiejący przy tym grać w piłkę!) pozwoliłby załatać dziurę wywołaną jeszcze odejściem Patricka Viery, ale i w jego kontekście wymienia się Manchester City, a także Aston Villę. To ostatnie jest zresztą dobrą wiadomością dla zwolenników podważenia dogmatu o Wielkiej Czwórce: w najbliższych tygodniach zespół Martina O’Neilla nie powinien zostać osłabiony, a mówi się raczej o wzmocnieniach.

Arsenal, który Aston Villa ma wypchnąć z pierwszej czwórki, ofensywy transferowej jak zwykle nie planuje. Owszem, wciąż mówi się o przyjściu na Emirates Andrieja Arszawina, ale Zenit nie dość, że żąda za Rosjanina mnóstwo pieniędzy, to chciałby je otrzymać za jednym razem, a nie – jak powszechnie przyjęło się w ciągu ostatnich lat – w kilku ratach. Abramowicz zakręcił kurek w Chelsea, MU i Liverpool zasadniczeych transakcji dokonały latem (przykro mi to mówić, ale o tym, że Benitez interesuje się Błaszczykowskim, czytałem jedynie w polskiej prasie)…

Jak widać, gorączka zakupów podnosi się powoli, a i prasa zachowuje wstrzemięźliwość w kreowaniu „transferów z d… wyjętych”. Poza wszystkim zima nie sprzyja transferowej aktywności – sprzedają i kupują głównie walczący o utrzymanie desperaci albo drużyny, które przemeblowują skład w związku z przyjściem nowego trenera. Ciekawe, jaki wpływ na angielski rynek będzie miał wspomniany tu już Juande Ramos, który podczas pobytu na Wyspach zdołał wyrobić sobie zdanie nie tylko na temat talentów piłkarzy Tottenhamu (w tej ostatniej kwestii pozwolę sobie na autoreklamę i odeślę do wywiadu, którego udzieliłem dzisiaj serwisowi Realmadrid.pl).

A swoją drogą ciekawe, dlaczego tak lubimy właśnie rozmowy o transferach…

Kibic nie przebacza

Moja ulubiona data? Pierwszy weekend stycznia, trzecia runda Pucharu Anglii. Jej magię próbowałem opisać przy okazji ubiegłorocznego finału rozgrywek; wspominałem wówczas o tych wszystkich Nuneaton Borough, Burton Albion, Tamworth czy Havant & Waterlooville, amatorskich drużynach, które dzielnie opierały się gwiazdom Premiership, albo o piłkarzach, którzy – jak D.J. Campbell – dzięki udanym występom w Pucharze Anglii byli w stanie przebić się z takich drużyn coraz wyżej i wyżej – nawet do ekstraklasy.

Tym razem, choć niespodzianek nie brakowało, nie miały aż tak romantycznego charakteru. Chelsea tylko zremisowała u siebie z Southend, tracąc gola w ostatniej minucie – ale przecież takie rzeczy się zdarzają i nie ma co dramatyzować, skoro w powtórzonym meczu będzie okazja do poprawy. Porażka Manchesteru City z Nottingham Forest to już inna para kaloszy, zwłaszcza że właśnie otworzyło się okienko transferowe i bogaty szejk może się jeszcze raz zastanowić, czy powierzać wielkie pieniądze menedżerowi, który nie jest w stanie wygrać z tak łatwym rywalem. Z drugiej strony jednak: w MC nie mogli wystąpić Ireland i Robinho, a w Nottingham – skądinąd drużynie o wielkich pucharowych tradycjach – działa już przecież efekt nowego menedżera (Billy Davies rozpoczyna pracę od poniedziałku).

W sumie więc tegoroczną trzecią rundę zapamiętam z powodów pozasportowych. Po pierwsze, w meczu z Preston wystąpił Steven Gerrard, który – jak wiadomo – w minionym tygodniu spędził kilkadziesiąt godzin w areszcie. Po drugie, w meczu z Wigan kibice Tottenhamu udaremnili wejście na boisko Hossama Ghaly’ego. I to właśnie wydarzenie jest pretekstem do podjęcia tematu tytułowego, kolejnym po omawianej tu wielokrotnie sprawie Sola Campbella i mniej od tamtej znanym.

  

Opowiem tę historię. W maju 2007, w 29. minucie meczu Tottenham-Blackburn Martin Jol wprowadził Ghaly’ego na boisko w miejsce kontuzjowanego Steeda Malbranque’a. Pół godziny później, przy stanie 0:1, postanowił dokonać kolejnej roszady: tym razem boisko miał opuścić Ghaly, zmieniany przez Robbiego Keane’a. Decyzja menedżera okazała się słuszna (Irlandczyk miał współudział przy wyrównującym golu), ale schodzący z boiska Epipcjanin się wściekł: zdjął koszulkę i cisnął ją w stronę menedżera (zobaczcie). Kibice zareagowali skandowaniem „You’re not fit to wear the shirt”, Jol ukarał piłkarza za naruszenie dyscypliny, ale na tym bynajmniej się nie skończyło.

Rzecz w tym, że był to ostatni, jak dotąd, występ egipskiego pomocnika w Tottenhamie. Nie pomogły przeprosiny, opublikowane na stronie klubu, nie pomogła pamięć o kilku dobrych meczach i o golu strzelonym Chelsea w Pucharze Anglii. Wszystkim ulżyło, kiedy po piłkarza zgłosiło się Birmingham, ale transfer anulowano, bo już po przejściu do nowego klubu, ale przed zakończeniem obiegu dokumentów, Ghaly zaczął krytykować metody treningowe Steve’a Bruce’a, który postanowił odesłać go z powrotem.

Niezłe ziółko, prawda? Później było kilka miesięcy w Derby, ale Derby spadło z Premiership, a ambicje Ghaly’ego sięgały wyżej niż zaplecze ekstraklasy. Wrócił do Tottenhamu, gdzie następca Jola, Juande Ramos, nie przyznał mu nawet numeru na koszulce i zesłał do rezerw, z których wyciągnął go dopiero Harry Redknapp. A ponieważ wczoraj menedżer nie mógł skorzystać z kontuzjowanych Jenasa i Huddlestone’a, posadził Egipcjanina na ławce i na kilka minut przed końcem meczu skierował na boisko. I wtedy trybuny zareagowały buczeniem i obelgami.

Zdumiony Redknapp dowiedział się od jednego ze współpracowników, o co właściwie chodzi, a gdy poznał przyczynę reakcji kibiców, nakazał Ghaly’emu pozostanie na ławce (zobaczcie). Nie żeby się zgadzał z tą reakcją. Kilkanaście godzin później zaapelował do fanów, by przebaczyli piłkarzowi, a swoją decyzję o niewpuszczeniu go na boisko tłumaczył pragmatycznie: przed końcem meczu, przy wciąż niepewnym wyniku, potrzebował absolutnego wsparcia dla piłkarzy. Dodał, że Ghaly jest załamany i że jego przyszłość w klubie nie rysuje się różowo, a szkoda, bo – zdaniem Redknappa – to dobry piłkarz, potrzebny drużynie, która nie tylko walczy o utrzymanie w lidze, ale gra w Pucharze UEFA, Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, więc przed nią jeszcze mnóstwo spotkań.

Racja kibiców jest prosta: żaden piłkarz nie jest większy niż klub, a Ghaly znieważył barwy Tottenhamu, ciskając na ziemię koszulkę z jego herbem. Racja menedżera jest równie prosta: od tamtego incydentu minęło półtora roku, Egipcjanin poniósł wystarczająco surową karę (nie grając, zatrzymał się w rozwoju, no i sprowadził swoją wartość rynkową prawie do zera – Birmingham płaciło jeszcze 3 miliony funtów…). Co jednak najważniejsze: wszyscy robią błędy i wszyscy mają prawo do drugiej szansy, skoro potrafią się do tych błędów przyznać (tu zresztą widzę różnicę z Gerrardem).

Ciekaw jestem, czy Redknapp spróbuje postawić na Ghaly’ego po raz drugi, a jeśli tak, to jak wtedy zachowa się piłkarz, a jak kibice. Egipcjanina trudno lubić, to prawda. Ale chyba nie ma sensu go deprymować. Problem stary jak świat, a w Anglii wiecznie aktualny choćby za sprawą Ashleya Cole’a w koszulce reprezentacji: buczeć czy nie buczeć, oto jest pytanie.

Smutek końca roku

Nie, nie chodzi mi o to, że za nami rok wyjątkowo udany, pełen niezapomnianych meczów, fenomenalnych goli albo występów piłkarzy, którzy zapewnili sobie nieśmiertelność, i że dlatego trudno teraz się z nim pożegnać. Po prostu w ciągu ostatnich dni zdarzyło się kilka rzeczy, które napawają mnie głębokim smutkiem.

Weźmy dzisiejsze aresztowanie Stevena Gerrarda za udział w bójce. Mówimy przecież o jednym z najlepszych piłkarzy Anglii i Europy, kapitanie jednego z najsłynniejszych klubów świata, który wczoraj poprowadził ten klub do fantastycznego zwycięstwa… I o wzorcu dla milionów – również dlatego, że jest „chłopakiem stąd”, wychowankiem drużyny, której pozostaje wierny mimo zainteresowania wielkich firm z Anglii, Hiszpanii czy Włoch. Smutno, że triumf nad Newcastle uczcił w taki właśnie sposób…

Smutno, że Ricardo Fuller wyleciał z boiska podczas meczu Stoke z West Hamem za próbę uderzenia… kolegi z zespołu (właściwie przepraszam za wielokropek – gdyby próbował uderzyć rywala, byłoby to przecież równie naganne).

Smutno, że Harry Redknapp jest kolejnym menedżerem udowadniającym fiasko kampanii „Respect”, mającej nauczyć piłkarzy i trenerów szacunku dla sędziów. Nie mówię, że krytykując arbitra meczu z West Bromwich nie miał racji, ale przecież żyje wystarczająco długo, by wiedzieć, że podobne tyrady przynoszą jedynie dalsze psucie obyczajów. Fakt, że w tym roku byli jeszcze gorsi (np. Joe Kinnear z pamiętnym „Mickey Mouse referee”), wcale mnie nie pociesza.

Smutno, że znów czytamy o życiu prywatnym Paula Gascoigne’a – i że tym razem głos zabiera jego syn, wróżąc rychłą śmierć ojca i mówiąc, że chciałby być od niego najdalej, jak to możliwe.

Smutno…

W pierwszym zdaniu podałem w wątpliwość to, że miniony rok był wyjątkowo udany, pełen niezapomnianych meczów itd. A może nie mam racji, może znalazłoby się trochę przykładów? Może znalazłoby się trochę przykładów nawet wczoraj – choćby zapierający dech w piersiach pościg Manchesteru City za Blackburn? To był rok rekordu Ryana Giggsa, awansu Hull do Premiership i epickiej przygody tego klubu w ekstraklasie, to był rok, w którym dogmat o dominacji Wielkiej Czwórki za sprawą Aston Villi znów stał się przedmiotem dyskusji… Dlaczego właściwie te przykłady nie potrafią mnie pocieszyć?

Oczywiście nie wykluczam narzucającej się interpretacji, że mój przypływ złego humoru jest związany z wyczerpaniem się Efektu Nowego Menedżera w Tottenhamie. Więc jakkolwiek by było: szczęśliwego Nowego Roku!

PS Właśnie stuknęło temu blogowi 200 tysięcy odwiedzin. Dziękuję i proszę o jeszcze.

Piłkarz roku

Znowu obejrzałem niewłaściwy mecz. A może inaczej: znowu wybrałem niewłaściwą drużynę do kibicowania. Wczorajsze męczarnie Tottenhamu z Fulham wracają do mnie jak świąteczna zgaga. Tu mnóstwo jedzenia, tam mnóstwo biegania, mnóstwo prób efektownego rozegrania z pierwszej piłki, a w związku z tym mnóstwo strat i strzałów jak na lekarstwo, Modrić pozbawiony miejsca przez ciasno ustawionych pomocników i obrońców gości, no i Bent, którego gra bez piłki kolejny raz okazuje się dziecinnie łatwa do rozszyfrowania przez stoperów, a kiedy ten jeden, jedyny raz znajduje się już za nimi, to zamiast przyjąć piłkę, pozwala, by odbiła mu się od pięty. Trudno się pocieszać, że Fulham to, obok Evertonu, bodaj najcięższy orzech do zgryzienia podczas meczów wyjazdowych – o tym, że Tottenham potrzebuje napastnika wiadomo od sierpnia…

Lepiej więc poświęcić ten szybki wpis (jutro następna kolejka) piłkarzom Aston Villi. Pierwszym będzie Zat Knight, człowiek, który w doliczonym czasie meczu z Arsenalem zapewnił gospodarzom punkt. Gdy pierwszy raz zmieniał klub, został wyceniony na… 30 garniturów, które działacze Fulham przekazali amatorskiemu Rushall United. A przecież w maju, jeśli wczorajszy remis pozwoli Aston Villi utrzymać przewagę nad Kanonierami, jego gol może być wart 25 milionów funtów – nawet tyle, jeśli dobrze pójdzie, mogą wynieść zyski z gry w Lidze Mistrzów.

Villa zapłaciła za Knighta 3,5 miliona i do wczoraj niewiele wskazywało, że jest wart tych pieniędzy: grywał mało albo wcale, a teraz wskoczył do składu po kontuzji Martina Laursena, stając się – uwaga – dziewiątym Anglikiem w wyjściowej jedenastce. Wśród pozostałych nie zabrakło oczywiście Ashleya Younga, którego chciałem uczynić prawdziwym bohaterem tekstu i tytułowym piłkarzem roku 2008.

  

Tak z ręką na sercu: dwanaście miesięcy temu Aston Villa kojarzyła się wam z Garethem Barrym, może jeszcze (choć pewnie nie wszystkim) z Gabrielem Agbonghlahorem i pewnie z parą stoperów Mellberg-Laursen. W moich notatkach nazwisko Younga wprawdzie się pojawia, ale głównie w związku z tym, że gdy był jeszcze piłkarzem Watfordu, interesował się nim Martin Jol. A tu proszę: minął rok i Young nie dość, że przebił się do reprezentacji Anglii, nie dość, że wybrano go do jedenastki sezonu 2007/08 (jedyny, oprócz Davida Jamesa, przedstawiciel klubu spoza Wielkiej Czwórki), a także dwukrotnie wyróżniano tytułem piłkarza miesiąca, to jeszcze głośno mówi się o jego transferze do Realu Madryt.

Ashley Young to szybkość i skuteczność: strzela wiele bramek i ma mnóstwo asyst – te ostatnie zarówno po akcjach, jak po świetnie wykonywanych stałych fragmentach gry. To także rosnąca z tygodnia na tydzień forma: tylko w grudniu strzelił dwa gole Evertonowi (w tym zwycięskiego, w ostatniej minucie) i jednego Boltonowi. Kolejna okazja jutro w Hull…

Myślę, że znam noworoczne życzenie Martina O’Neilla: żeby Young i Agbonglahor zostali w Birmingham, cali i zdrowi, po zamknięciu zimowego okienka transferowego.

A jakie są Wasi piłkarze roku?

Efekt nowego menedżera

Moja niechęć do Sama Allardyce’a jest niechęcią kibica, który lubi ładną piłkę. Kiedy przed laty prowadził Bolton, mawiał, że jeśli jakiś obrońca nigdy nie miał złamanego nosa, nie był obrońcą z prawdziwego zdarzenia. Jego piłkarze pluli, walili łokciami, wylatywali z boiska za czerwone kartki, a pod bramkę rywala dostawali się sposobami najprostszymi z możliwych – i, cholera jasna, było to skuteczne. W pewnym momencie Allardyce’a uważano nawet za kandydata na stanowisko trenera reprezentacji Anglii. Nadzieje na tę akurat posadę odebrał mu wprawdzie śledczy materiał BBC, w którym dwóch filmowanych ukrytą kamerą agentów oskarżyło go o korupcję, ale i tak znalazł zatrudnienie w Newcastle. Z wiadomym skutkiem: przekleństwo ciążące nad St. James’ Park spowodowało, że odszedł po ośmiu miesiącach.

W sobotę moja niechęć do Allardyce’a tylko się zwiększyła: nawet wkraczając na boisko, żeby pomachać witającym go kibicom Blackburn, nie zaprzestał żucia gumy. Arogancki i pewny siebie, po raz kolejny pokazał takim jak ja, że czekają ich ciężkie chwile. Zgoda: efekt nowego menedżera powodował, że zwycięstwa jego drużyny należało się spodziewać, zgoda: błędy popełniane przez obrońców Stoke były wyjątkowo spektakularne. Z drugiej strony bodaj nigdy w tym sezonie Blackburn nie sprawiało wrażenia drużyny tak poukładanej – bez żadnych wielkich kombinacji zresztą, z najprostszym na świecie 4-4-2, szeroko grającymi skrzydłowymi i dwójką świetnie się uzupełniających napastników. Niechby nawet Roque Santa Cruz odszedł zimą do Manchesteru City – wygląda na to, że nikt nie będzie za nim tęsknił.

Tylko do jakiego MC przejdzie ostatecznie Paragwajczyk: czy po porażce z ostatnim w tabeli West Bromwich i osunięciu się do strefy spadkowej Mark Hughes dostanie od szejków czas na poprawę, czy przeciwnie: właściciele klubu będą woleli, by ich pieniądze wydawał w styczniu ktoś inny? Na razie Walijczyk cieszy się ponoć zaufaniem miliarderów z Abu Dhabi, którzy porażkę z WBA mogą tłumaczyć dodatkowo nieobecnością kontuzjowanego Robinho. Hughesa bardziej od własnej przyszłości powinna więc martwić forma środkowych obrońców: poważne błędy popełnia już nie tylko Richard Dunne, ale także, o zgrozo, objawienie ostatnich sezonów Micah Richards.

Efektem nowego menedżera można by również tłumaczyć nieoczekiwanie wysoką porażkę Hull z Sunderlandem (uwaga: prowadzonym przez współpracownika Allardyce’a w Boltonie, Ricky’ego Sbragię). Tu sprawa jest jednak bardziej skomplikowana: ci, którzy mecz widzieli, wiedzą, że równie dobrze mógł się on zakończyć zwycięstwem przeciwnika (podobną uwagę można sformułować na temat meczów Newcastle-Tottenham i West Ham-Aston Villa).

Przed tygodniem zastanawiałem się, czy w historii Premiership był już sezon, w którym drużyny z czołówki dzieliłoby tak niewiele od drużyn z końca tabeli. Teraz, po wygranych WBA i Blackburn z jednej, a remisach Liverpoolu i Chelsea z drugiej strony, nie mam wątpliwości: takiego sezonu dotąd nie było. W tym sensie czekanie do poniedziałku na mecz drużyny z Wielkiej Czwórki nie miało już właściwie sensu: Wielka Czwórka nie jest wcale taka wielka.

Cóż jeszcze? Howard Webb nieoczekiwanie zbliżył Arsene’a Wengera do Donalda Tuska (pamiętacie,  jak premier po meczu Austria-Polska wypalił, że miał ochotę kogoś zabić?): Adebayor, jak każdy napastnik, próbował się po prostu zastawić, a Arbeloa upadł stanowczo zbyt teatralnie. Robbie Keane, jak wiele razy w karierze, strzelił gola Arsenalowi, i zrobił to tak, jakby wciąż grał w Tottenhamie: uderzył spadającą piłkę po długim wykopie z własnej połowy. Przedsmak zimowych emocji transferowych dał Juande Ramos, rozpoczynając zakupy inspirowane pobytem w Anglii: Real zasilł pomocnik Portsmouth Lasana Diarra, którego Hiszpan chciał mieć już na White Hart Lane, teraz mówi się także o transferze Ashleya Younga. Skrzydłowy Aston Villi to bodaj najlepszy piłkarz kończącej się właśnie połówki sezonu.

PS Wybaczcie długą przerwę.  Nadrobimy ją w święta: skoro piłkarze nie próżnują, nie wypada, by obijali się blogerzy.

Nie ma chętnych na Ligę Mistrzów

Z siedemnastej kolejki zapamiętam przede wszystkim pomeczowy uścisk Harry’ego Redknappa i Alexa Fergusona. Ostatnich kilkadziesiąt sekund meczu Tottenham-Manchester United spędzili ramię przy ramieniu, a kiedy Mike Dean zagwizdał, serdecznie się uściskali. Było to zresztą dość naturalne, nie tylko dlatego, że tym razem żaden nie okazał się górą. Obaj pracują w Premiership od kilkunastu lat, co oznacza pewnie (wliczając puchary) ponad 50 meczów, w których musieli stać obok siebie. Obaj należą do starej szkoły, obaj niespecjalnie lubią cudzoziemców, a chociaż obaj co jakiś czas komplementują menedżerską młodzież – nie muszą się przesadnie obawiać konkurencji z jej strony (co pokazuje nie tylko niepowodzenie Roya Keane’a w Sunderlandzie, ale także sobotnie wyniki i miejsce w tabeli drużyn Marka Hughesa i Paula Ince’a).

Temat weekendu to jednak kryzys Wielkiej Czwórki. Kolejny raz w ciągu ostatnich tygodni żadna z najlepszych drużyn ekstraklasy nie potrafiła wygrać, co zwłaszcza w przypadku grających u siebie Liverpoolu (z Hull!) i Chelsea (na Stamford Bridge przyjechał przegrywający ostatnio i pogrążony w kłopotach ekonomicznych West Ham) wydaje się całkowicie niewytłumaczalne. Ależ muszą pluć sobie w brodę szejkowie z Manchesteru City, że nie zdecydowali się na przejęcie klubu parę tygodni wcześniej (w letnim okienku transferowym zdołali sprowadzić jedynie Robinho, zimą – choćby kupili pół Europy – strata będzie zbyt wielka, by ją odrobić). Ależ musi się zżymać prezes Tottenhamu, że z drużyny odszedł Robbie Keane, a eksperyment z Juande Ramosem zakończył się tak, jak się zakończył – przecież podobnie sprzyjających okoliczności do walki o Ligę Mistrzów może nie być przez następnych kilka lat. W stawce zostaje tylko Aston Villa, w której grają największe objawienia tego sezonu i która oby nie znalazła się w związku z tym na styczniowej wyprzedaży, i może Everton, po raz nie wiadomo który wygrywający mecz wyjazdowy tym swoim 0:1. Ech, gdybyż potrafili równie skutecznie grać u siebie… Czy objawi się wśród nas jakiś kibic Evertonu i otworzy dyskusję na ten temat? Przy takich stratach personalnych, zwłaszcza wśród napastników, to przecież oni powinni dołować, a nie taki Manchester City… No ale może za kilka tygodni drużynę Davida Moyesa wzmocni Michael Owen i może temu napastnikowi nie będzie szło tak źle jak Keane’owi w innej drużynie z miasta.

Była to również kolejka powrotów: przyjemnych, jak w przypadku Gianfranco Zoli, po królewsku witanego przez kibiców Chelsea, i zdecydowanie niemiłych, jak w przypadku wybuczanego na White Hart Lane Dymitara Berbatowa. Tu akurat Harry Redknapp dolał oliwy do ognia, jeszcze przed meczem przyznając kibicom prawo do wyrażania dezaprobaty wobec Bułgara. Na forach internetowych fanów Tottenhamu nie było zresztą jasności, jak się zachować, i ja jej również nie miałem: przez dwa sezony Berbatow grał znakomicie i ciągnął klub w górę, więc tak naprawdę wszyscy liczyli się z jego odejściem. Kłopot jedynie w stylu tego odejścia: w odmowie występu w dwóch meczach, marudzeniu na treningach i w szatni… Wszystko to pozostawiło we mnie jakiś niesmak – choć przecież (o kibicowska konsekwencjo…) ucieszyłem się, kiedy w sobotę Didier Zokora wymienił się z napastnikiem MU koszulkami.

Pasjonujący sezon. Powtarzam to nie pierwszy raz, ale rzeczywiście nawet jak na angielskie standardy jest wyjątkowo ciekawie. Odnoszę wrażenie, że w historii Premiership nie było rozgrywek, w których lider tabeli miałby po 17 kolejkach tak mało punktów i tak niewielką przewagę nad pierwszym spadkowiczem. Tu naprawdę wszystko może się wydarzyć.

Nuda mistrzów

Podsumowania zakończonych właśnie rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów uświadamiają jedno: było nudno. Wygrywali ci, co mieli, najczęściej niewielkim nakładem sił, a jeśli nie wygrywali, to kończyło się np. 0:0. Bądźcie przez chwilę szczerzy: ile razy w ciągu wtorkowych albo środowych wieczorów przysypialiście przed telewizorem? Pamiętacie męczarnie Arsenalu z Dynamem Kijów albo bezbramkowy remis MU z Villareal?

Ja tej jesieni oglądałem zupełnie inny puchar. Od lat się z niego naśmiewano, mówiono, że jest turniejem dublerów, dziwiono się, dlaczego właściwie daje zwycięzcy przepustkę do Pucharu UEFA, ale jeśliby zsumować emocje, których dostarczył, bił Ligę Mistrzów na głowę. Mam na myśli angielski Puchar Ligi.

Weźmy drugą rundę: Brighton remisuje z Manchesterem City 2:2 i po serii rzutów karnych przechodzi dalej. Albo trzecią: nastolatki z Arsenalu (średnia wieku: 19 lat!) grając bajeczny futbol pokonują Sheffield United 6:0, a Chelsea gromi na wyjeździe Portsmouth 0:4. Runda czwarta: znów pokazuje się Arsenal (młokosy ogrywają Wigan 3:0), a Tottenham odprawia Liverpool z wynikiem 4:2. Ćwierćfinały? 5:3 Manchesteru United z Blackburn i cztery gole Teveza, zwycięstwo Burnley nad Arsenalem – tego samego Burnley, które wcześniej wyeliminowało Chelsea w meczu pamiętnym także z powodu incydentu z drobnymi i Drogbą…

Wiem, oczywiście, że na wiosnę wszystko się zmieni: wielcy się obudzą, a Liga Mistrzów odzyska blask. Ale cieszę się, że przede mną jeszcze półfinały Carling Cup i że drużyny z Premiership nie trafiły na siebie w losowaniu. Może Burnley jeszcze raz postraszy…