Archiwum kategorii: Bez kategorii

W kółko o tym samym

Są sprawy, których nie warto odpuszczać, bo jak my je odpuścimy, to kto się nimi zajmie? W październiku pisałem o meczu Portsmouth-Tottenham, podczas którego kibice gości urządzili werbalny pogrom Solowi Campbellowi. Dopiero co dyskutowaliśmy o zajściach na stadionie Cracovii, postawie kibiców Cracovii i Wisły, obrzucających zawodników rywala rasistowskimi wyzwiskami, i zachowaniu piłkarzy Wisły, wtórujących kibicom. Co różni te dwie sprawy? Dalszy ciąg. Dziś na stronie internetowej policji z Hampshire, prowadzącej śledztwo w sprawie incydentu w Portsmouth, pojawiły się zdjęcia szesnastu podejrzanych. Komisarz Neil Sherrington tłumaczy, że policja chce doprowadzić ich przed sąd (niecenzuralne lub rasistowskie śpiewy kibiców są w Anglii traktowane jako przestępstwo; grozi za nie m.in. kara tysiąca funtów grzywny oraz dożywotni zakaz stadionowy).

Różnica pierwsza to więc postawa policji. Różnica kolejna: postawa zainteresowanych klubów. Na stronie Tottenhamu natychmiast pojawił się link do strony z fotografiami podejrzanych, a odpowiedzialna w klubie za sprawy bezpieczeństwa Sue Tilling po raz kolejny zadeklarowała, że Tottenham nie będzie tolerował obraźliwych lub dyskryminujących śpiewów i zaapelowała do fanów o pełną współpracę z policją. „W trosce o to, by oglądanie meczu było przyjemne dla wszystkich, także dla licznie odwiedzających stadion rodzin, nie zawahamy się przed ukaraniem kibiców, których zachowanie okazało się niegodne” – czytamy.

Dodajmy jeszcze, że we czwartek aresztowano dwóch mężczyzn podejrzanych o obrażanie Egipcjanina Mido podczas meczu Newcastle-Middlesbrough… Podobno na stadionach Cracovii i Wisły też są kamery, też jest ochrona i też jest policja.

Świat bez Beckhama. Historia alternatywna

W sobotę zakończył karierę Darren Anderton, 36-letni prawy pomocnik, wielokrotny reprezentant Anglii, zawodnik Portsmouth, Tottenhamu, Birmingham, Wolverhampton, a ostatnio Bournemouth. Zacząłem jak Wikipedia, ale boję się, że wielu z was może już nie pamiętać piłkarza, którego najlepsze i, w jakimś sensie, najgorsze lata upłynęły w Londynie jeszcze w poprzednim stuleciu. Najlepsze, bo w barwach Tottenhamu Anderton stał się piłkarzem rozpoznawalnym i powszechnie chwalonym – choćby za dośrodkowania i strzały z dystansu. Najgorsze, bo kontuzje prześladowały go do tego stopnia, że dorobił się przydomka „Sicknote”, co możemy przełożyć jako „L-4” – tyle czasu spędzał na stołach operacyjnych i w gabinetach lekarskich.

Był straszliwym pechowcem: w latach 1995-98 zdołał wystąpić w zaledwie 39 meczach ligowych. Był jednocześnie szczęściarzem: przed Euro 1996 pauzował osiem miesięcy, a przed Mundialem 1998 ponad trzy – a w obu przypadkach zdołał wrócić do zdrowia i dołączyć do kadry. We Francji strzelił gola podczas meczu z Kolumbią. Zresztą co tam gol: czy pamiętacie, że Beckham zaczynał tamte mistrzostwa na ławce rezerwowych, a w kolejnych meczach występował na środku pomocy, a wszystko dlatego, że pozycja Andertona na prawej była niepodważalna? Ech, gdyby nie to miejsce w środku, może Beckham nie zostałby podcięty przez Diego Simeone i losy turnieju potoczyłyby się inaczej?

A może, kto wie, w ogóle nie byłoby Beckhama? To znaczy byłby, ale może jego kariera nie rozwinęłaby się w sposób tak oszałamiający? Podsumowując swoje osiemnaście lat z futbolem Anderton powiedział, że żałuje tylko odrzucenia oferty Manchesteru United. Był rok 1995, Tottenham stracił właśnie Klinsmanna, Popescu i Barmby’ego, więc ówczesny prezes Alan Sugar nie chciał się zgodzić na jeszcze jedno bolesne osłabienie. Anderton wspomina, że kiedy był już dogadany z Alexem Fergusonem, otrzymał niespodziewane zaproszenie do rezydencji Sugara, który… podejmował go tak długo i tak uroczyście, że wywalczył przedłużenie kontraktu. W następnym sezonie Czerwone Diabły zdobyły mistrzostwo Anglii, Anderton zaś złapał w Tottenhamie kolejną kontuzję…

Dziś mówi, że jego decyzja o zostaniu w Londynie umożliwiła młodemu Beckhamowi przebicie się do pierwszego składu MU: „Myślę sobie, że podałem wtedy Becksowi pomocną dłoń, i mam nadzieję, że on to pamięta”. Czy Anderton przesadza? Nawet jeśli odrobinkę, to czy nie możemy przez chwilę pofantazjować na temat świata bez Davida Beckhama? Człowiek, który miał wkrótce stać się ikoną futbolu, większość sezonu 1994/95 spędził na wypożyczeniu do Preston, a jego regularne występy w Manchesterze zaczęły się dopiero parę miesięcy później – po tym, jak nie wypalił transfer Andertona. Historia zna przypadki piłkarzy, których rozwój opóźniał się o kilka sezonów przez to, że trafiali do dobrego klubu zbyt wcześnie albo grzali ławę, bo trener uważał, że ma na ich pozycję kogoś lepszego. Wyobraźmy sobie, że w 1996 roku sfrustrowany brakiem szans w MU Beckham przenosi się, dajmy na to, do Evertonu i rozpływa się w szarzyźnie. Nie mówimy przecież o jakimś tam piłkarzu: zdania, że świat futbolu przed Beckhamem był inny niż dziś, nie muszę chyba rozwijać.

Napisałem wcześniej, że Anderton był szczęściarzem. W sobotę, w meczu Bournemouth z Chester, wszedł na ostatnie pół godziny, a kiedy spotkanie dobiegało już końca, przesądził o jego losach, zdobywając zwycięskiego gola fantastycznym wolejem.

PS Wyszło mi o Andertonie, zamiast o szesnastej kolejce. Ale że nie spodziewam się, aby ta opowieść wywołała jakąś falę dyskusji, zapraszam do rozmowy o wydarzeniach weekendu. Odejście Roya Keane’a jakoś przeczuwaliśmy przed tygodniem, odejście Robbiego Keane’a (prasa spekuluje na temat powrotu napastnika Liverpoolu do Tottenhamu po tym, jak Rafa Benitez wygłosił na jego temat kilka krytycznych zdań i posadził na ławce w meczu z Blackburn) byłoby jedną z największych sensacji transferowych w historii Premiership. Okoliczności zwycięstwa Aston Villi natomiast to nie tylko potwierdzenie narodzin nowej gwiazdy, Ashleya Younga, ale i tezy, że liga angielska nie ma sobie równych. Nawet jeśli poza tym wygrywali ci, co mieli…

Godzina wychowawcza

Najpierw fakty, ostrożnie i bez naciągania. W ubiegłą środę, po zakończeniu meczu derbowego z Cracovią piłkarze Wisły podchodzą do sektora swoich kibiców, żeby podziękować za doping. Zdanie, jak sądzę, niekontrowersyjne dla wszystkich zainteresowanych; kłopoty zaczynają się później.

Piłkarze intonują pieśń „Zawsze nad wami…”, której dalszy ciąg jak świat światem a kibice Wisły kibicami Wisły brzmi: „p… Żydami”. Kibice dośpiewują. Piłkarze klaszczą. Ktoś rejestruje całe zdarzenie na wideo. Nagranie trafia do internetu.

Mija sześć dni. Prasa (głównie „Gazeta Wyborcza”) grzmi, zbiera opinie z innych krajów, czy tam również podobne zachowanie – co ważne: piłkarzy, nie kibiców – byłoby możliwe, stawia tezy o cichym przyzwoleniu władz klubu. Sprawą interesuje się prokuratura (przestępstwo z artykułu 257), odrębne postępowanie prowadzi spółka Ekstraklasa.

Faktów ciąg dalszy: po upływie wspomnianych sześciu dni na stronie internetowej Wisły pojawia się oświadczenie, że klub jest przeciwny „zachowaniom propagującym nienawiść rasową, religijną czy jakąkolwiek inną”. Zarząd spółki – czytamy – „przeprowadził rozmowy z zawodnikami, które mają na celu doprowadzić do tego, by już nigdy w przyszłości nie doszło do takich zdarzeń. W trakcie spotkania piłkarze zostali pouczeni, że gdyby kiedykolwiek doszło do sytuacji, w której kibice Wisły zachowują się w nieodpowiedni sposób, drużyna musi natychmiast reagować na takie postępowanie. Piłkarzom przypomniano, że są dla wielu kibiców wzorem i ich odpowiednia reakcja na niestosowne zachowania fanów może pozytywnie wpłynąć na kibiców. Wisła pragnie podkreślić, że jej zawodnicy nie mieli na celu podburzania kibiców do jakiejkolwiek formy nienawiści”.

Daję link i cytuję obszernie stanowisko klubu, żeby uniknąć zarzutu manipulacji. Przyznam zresztą, że nie odbieram tego tekstu jednoznacznie negatywnie. Późno, bo późno, ale Wisła zareagowała. Padła deklaracja dystansująca się od propagowania nienawiści. Przypomniano również rzecz oczywistą: że zawodnicy są dla kibiców wzorem i że ich postawa może zarówno głowy rozpalać, jak skłaniać do opamiętania.

A więc krok we właściwym kierunku? Niestety nie do końca. Oświadczenie ukazało się dopiero w przeddzień posiedzenia Komisji Ligi Ekstraklasy SA, a więc robi wrażenie działania prewencyjnego, podjętego w trosce o łagodny wymiar kary. To jak przepraszający gest po brutalnym faulu: „panie sędzio, sorry, niech pan nie wyciąga czerwonej”, kiedy brutalny faul pozostaje brutalnym faulem.

Rzecz w tym, że sama rozmowa z piłkarzami to za mało. Nie domagam się dyskwalifikacji, kar finansowych itd., choć w Anglii byłyby oczywistością. Myślę po prostu, że w takim przypadku za słowami powinny pójść czyny. Na przykład proponowany przeze mnie i przez zaprzyjaźnionego blogera wolontariat piłkarzy w Auschwitz. Albo zamalowywanie wiadomych napisów na krakowskich murach. Może wtedy łatwiej będzie wytłumaczyć Kamilowi TSW, że w kraju dotkniętym taką historią jak Polska istnieje różnica między wołaniem „Psy” a wołaniem „Do pieca” (żeby było jasne: wołanie „Psy” nie budzi mojego entuzjazmu, a małpie okrzyki kibiców Cracovii pod adresem Clebera to skandal, również wymagający działań dyscyplinarnych Ekstraklasy).

PS W razie potrzeby służę przykładami z Wysp. Jak np. Chelsea walczy z antysemityzmem kibiców (uwaga: oświadczenie ukazuje się PRZED meczem podwyższonego ryzyka) i jak reaguje, kiedy jakiś jej zawodnik zachowa się wobec kibiców bezsensownie.

Nie całkiem czerwono

Jedną z satysfakcji, jakie daje pisanie o piłce angielskiej, jest niepisanie o piłce polskiej. Powtarzam zdanie, otwierające poprzedni wpis (choć osobno wrócę pewnie i do dalszego ciągu), ale tym razem robię to z ulgą. W Anglii, jeśli zdarzają się incydenty o charakterze rasistowskim, żaden prezes klubu nie ośmieli się ich zlekceważyć, mówiąc np., że jest niedziela i odpoczywa. To różnica numer jeden: jeśli kibice Newcastle w meczu z Middlesbrough znieważali Mido, władze Football Assotiation zareagowały natychmiast, a rzecznik Newcastle odciął się od incydentu. Różnica numer dwa: nikt sobie nie wyobraża, że do rasistowskich zachowań mogą zachęcać piłkarze.

Wróćmy jednak do sportu i do wydarzeń weekendu, o które pewnie będziemy się spierać. Wiem przecież, co powiecie: że Wenger i jego dzieciaki potrafią mobilizować się na wielkie mecze (dowodem także niedawne spotkanie z Manchesterem United) i że w tym sensie wyjazdowa wygrana z Chelsea niewiele znaczy, skoro przyszła po porażkach z Fulham, Stoke, Aston Villą czy Manchesterem City. Powiecie także, że Chelsea powinna wygrać, bo uskrzydlający gości pierwszy gol Van Persiego padł z ewidentnego spalonego. W obu przypadkach będziecie mieli rację, ale ja nadal będę wiedział swoje: bicie w dzwony na pogrzeb Wengerowskiego pomysłu na drużynę jest zdecydowanie przedwczesne.

Ta uwaga dotyczy również obecności w składzie Arsenalu Williama Gallasa. Nie był dobrym kapitanem, o czym zresztą pisałem, ale to nie znaczy przecież, że nagle stał się piłkarzem nieprzydatnym. Wczoraj poradził sobie z podwójną presją: po wydarzeniach ubiegłego tygodnia powszechnie powątpiewano w jego chęć dalszej gry w Arsenalu (weekendowy „Mirror” napisał nawet, że przejdzie w styczniu do… Tottenhamu), no i musiał wystąpić przeciwko dawnym kolegom. Egzamin zdał jeśli nie na piątkę, to z pewnością na mocną czwórkę. A blogowa frakcja Chelsea może mieć powody do frustracji: już przy stanie 1:0 piłkarze gospodarzy wychodzili z kontrą, było trzech przeciwko dwóm, ale Anelka zachował się, jak to on, samolubnie. Gdyby przegrywali do przerwy 2:0, Kanonierzy nie zdołaliby się już podnieść.

Skądinąd moment jest może dobry, żeby wrócić do pytania o ustawienie w jednym zespole Deco, Ballacka i Lamparda. Jak rozumiem, szerokość gry mają wtedy zapewniać Ashley Cole i Bosingwa. Nie za mało? Nie za łatwo do powstrzymania? Zgoda, to po akcji Portugalczyka padł gol dla Chelsea, ale w drugiej połowie jego obecności na boisku prawie nie zauważyłem.

Boczni obrońcy imponowali natomiast w Manchesterze United. Zwłaszcza dotyczy to młodziutkiego Rafaela da Silvy, którego dośrodkowanie z 23 minuty godne było główki Berbatowa i znakomitej interwencji Joe Harta – nie jedynej zresztą w tym meczu (to, co najlepsze, bramkarz MC zachował na ostatnią minutę). To perwersyjna przyjemność: pomijać w mówieniu o MU Ronaldo czy Rooneya i doceniać cichych bohaterów. Kolejnym był wczoraj niewątpliwie Koreańczyk Park. Nie sposób zliczyć akcji, które zaczynały się jego odbiorem albo kończyły jego dośrodkowaniem czy strzałem.

Tematów do rozmowy jest tak naprawdę mnóstwo. Czy wielcy piłkarze kiedykolwiek okazują się wielkimi menedżerami? Royowi Keane’owi idzie co najmniej słabo, jeśli zważyć, ilu transferów dokonał w lecie. Może w związku z tym Alan Shearer wie, co robi, uparcie odmawiając wzięcia odpowiedzialności za Newcastle?

Idźmy dalej. Które to już w ostatnich latach wyjazdowe 0:1 Evertonu? Dlaczego kolejni faworyci łamią sobie zęby na Fulham? Która z drużyn Harry’ego Redknappa skończy ten sezon wyżej: Portsmouth, odzyskujące wigor pod Tonym Adamsem, czy Tottenham, tracący powoli rozpęd wywołany przyjściem nowego menedżera (gra bez Modricia i Jenasa to jednak gra bez pomysłu)? No i kwestia najważniejsza, z ostatniej dosłownie chwili: dlaczego, mimo tak miażdżącej przewagi Liverpool nie potrafił wygrać z West Hamem? Co się dzieje z Robbiem Keane’m? Dlaczego tak nieskuteczny bywa Gerrard? Może – co za dziwna hipoteza, ale przyszła mi do głowy, więc się nią podzielę – faworyci źle znoszą granie w poniedziałki, po całym weekendzie oczekiwania na swoją kolej?

W przypadku zwycięstwa Liverpoolu miałem zagrać czerwienią w tytule: z wygranymi MU i Arsenalu byłby komplet. A tak przypominam sobie, jak Kappa – poprzednia firma ubierająca piłkarzy Tottenhamu – wypuściła na rynek „Never Red Collection”, serię ciuchów specjalnie dla kibiców, którzy nie trawią czerwieni. Niby nic, a przecież mieć chociaż jeden powód do zadowolenia – to w czasach kryzysu cenna rzecz.

Zmęczenie

Jedną z satysfakcji, jakie daje pisanie o piłce angielskiej, jest niepisanie o piłce polskiej. Czasem jednak się nie da. To jak smród niewywiezionych śmieci z podwórka, wdzierający się przez otwarte okno letniego wieczora. Albo bijące po oczach napisy, mijane w drodze z domu do pracy: na znaku drogowym, na wiacie przystanku, na murze okalającym jednostkę wojskową, na mijanych później blokach, na moście…

Nie będzie nagrody za pierwszą prawidłową odpowiedź, jakie napisy mam na myśli. Właśnie takie, które kazały ludziom związanym z Wisłą i Cracovią zachowywać się w minione dni tak, a nie inaczej. Tytułowe zmęczenie bierze się właśnie stąd: nic  z tego, co obserwowaliśmy i obserwujemy, nie może nas zaskakiwać. Ani postawa kibiców, ani postawa piłkarzy, ani postawa (a właściwie jej brak) klubowych władz.  Wszystko przecież jest w najlepszym porządku: antagonizmy między tymi zespołami były od zawsze, kibicowanie ma swoje prawa, a stadion to nie salon. Poza tym trudno właściwie ustalić, kto kogo prowokował, druga strona też nie jest bez winy itd.

Nie chce mi się tego wszystkiego po raz kolejny wyliczać, bo – jak się rzekło – czuję się tym zmęczony. Powiem tylko, co mi się teraz marzy, niezależnie od – oby jak najsurowszych – kar nałożonych na klub i na, rozpoznawalnych przecież dzięki taśmie wideo, kibiców. Marzy mi się, że piłkarze Wisły przepracują kilkadziesiąt zimowych godzin w muzeum Auschwitz jako wolontariusze. Nawet jeśli miałbym uwierzyć zapewnieniom rzecznika klubu, że „nie mieli żadnych złych intencji, gdy podchodzili po meczu do sektora swoich kibiców”, to przecież są za tych kibiców odpowiedzialni. A problem antysemityzmu ciągnie się za Wisłą wystarczająco długo, by przestać go ignorować. Niech więc piłkarze dadzą dobry przykład. Jak znam dyrektora muzeum, Piotra Cywińskiego, nie będzie stawiał przeszkód.

Lennon: Give pace a chance

To nie literówka – wiem oczywiście, jak brzmi tytuł piosenki Johna Lennona. Tyle że tym razem chodzi mi o zupełnie innego Lennona: skrzydłowego Tottenhamu Aarona, a także o grupę jemu podobnych piłkarzy.

O ile bowiem Prawdziwy Rozgrywający nie musi być przesadnie szybki (ważne, żeby celnie podawał), o tyle w przypadku pozostałych piłkarzy na boisku szybkość okazuje się coraz ważniejsza. Jamie Redknapp ujawnił niedawno, że kiedy jego tata interesuje się jakimś piłkarzem, zaczyna od pytania, jak gościu biega. Wszystko jedno, czy chodzi o obrońcę, który musi nadążyć za napastnikiem, czy o napastnika właśnie, nie mówiąc już o skrzydłowym.

Niedzielny mecz Tottenhamu z Blackburn rozstrzygnęło kilka akcji Aarona Lennona, skracających występ lewego obrońcy gości Martina Olssona do trzydziestu paru minut. Najpierw był faul, potem akcja zakończona asystą przy golu Pawliuczenki, potem kolejny faul i jeszcze jeden, po którym Howard Webb pokazał młodemu Szwedowi czerwoną kartkę. Ale Lennon nie jest przecież jedyny: na angielskich boiskach biegają także Gabriel Agbonlahor, Theo Walcott, Ashley Young i Shaun Wright-Phillips (sami Anglicy!), Cristiano Ronaldo czy Fernando Torres… I nie chodzi tylko o to, że po ich akcjach padają gole: nawet kiedy twoja drużyna się broni i podajesz im piłkę na własnej połowie, przebiegną z nią kilkadziesiąt metrów, ty zaś masz czas złapać oddech i ustawić się na nowo. A dla obrońcy rywala to horror: nie chce przecież szybkobiegacza sfaulować, próbuje wślizgu, ale kiedy jego noga styka się z murawą, w miejscu, gdzie była piłka jest już noga biegnącego. Dwie nieudane próby i wylatuje.

Lee Dixon mówi, jak w starym Arsenalu poradziłby sobie z Lennonem: albo prosiłby ustawionego przed nim Raya Parloura, żeby na stałe cofnął się o kilka metrów, albo uwrażliwiłby Tony’ego Adamsa, że może potrzebować asekuracji. Widać, jakie problemy rodzi przeciwnikom szybki skrzydłowy: podwajając krycie albo każąc bocznemu obrońcy grać tuż przy nim, wytwarzają przestrzeń do podania za plecy tego obrońcy. Kryjąc „na radar” z kolei, pozwalają rozpędzonemu sprinterowi wyminąć rywala jak tyczkę. Coś podobnego przydarzyło się przecież Nemandji Vidiciowi w sobotnim meczu z Aston Villą: mimo iż sędzia był innego zdania, faul na Agbonglahorze był oczywisty, a gospodarzom należał się karny.

Zastanawiam się, czy tak było od zawsze, czy akurat teraz Anglia obrodziła w sprinterów. Z pewnością coraz bardziej naukowe podejście do przygotowania fizycznego piłkarzy sprzyja temu, że biegają coraz szybciej. I dobrze: jak mówi Jamie Redknapp, każdy lubi takich oglądać. Każdy z wyjątkiem bocznego obrońcy, rzecz jasna…

PS Czy coś wynika z faktu, że żadna z drużyn pierwszej piątki nie strzeliła w miniony weekend gola? Moim zdaniem nie, zwłaszcza jeśli np. przejrzeć statystyki z meczu Chelsea-Newcastle (12 celnych strzałów gospodarzy przy ani jednym gości; w strzałach niecelnych 14:2). Było na tyle ciekawie, że na całą kolejkę Mark Lawrenson trafił tylko jeden wynik. Prawdziwe powody do zmartwienia mają bodaj tylko kibice Arsenalu. No ale o tym pisaliśmy już aż za dużo.

Requiem dla dyrygenta

„Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami” – powiada Nick Hornby, przeciętny pisarz, ale niezrównany kronikarz futbolowej obsesji. I kontynuuje: „Większość kibiców, właściwie wszyscy, ogromnie nad tym ubolewa. Chyba mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że lubiliśmy rozgrywanie piłki”.

To fragment felietonu poświęconego odejściu z Arsenalu Liama Brady’ego (co nastąpiło, przypomnijmy, w roku 1980), ale prawie 30 lat później kwestia pożegnania z rozgrywającym nie przestała być aktualna. Co to za pożegnanie, jeśli trwa tyle lat, mógłby ktoś powiedzieć, ale chyba się zgodzimy, że we współczesnej piłce miejsca dla następców Brady’ego zrobiło się jakby mniej.

Temat pojawił się w dyskusji pod moim poprzednim wpisem, w związku z bardzo dobrym występem Michaela Carricka w meczu reprezentacji Anglii. Carrick to bowiem jeden z ostatnich: człowiek, który kontroluje wydarzenia na boisku, widzi i potrafi przewidzieć ruch partnera, a potem podaje mu piłkę do nogi, nawet jeśli dzieli ich odległość kilkudziesięciu metrów… Nie jest szybki, nie drybluje, nie zawsze trafia ze wślizgiem i często strzela Panu Bogu w okno, a przecież wszystkie te braki równoważy jedną umiejętnością: podawania piłki właśnie.

Ile przeżyć może dostarczać Prawdziwy Rozgrywający świetnie wiedzą kibice Tottenhamu, którzy wciąż nie przestają tęsknić za Glennem Hoddle’m, a ostatnio w roli jego następcy (i następcy Carricka zarazem) obsadzają młodego Toma Huddlestone’a. „Dyrygent”, powiadają, „reżyser”, powiadają, mimo upływu lat wciąż zachwycają się „artyzmem” jego dośrodkowań i wielkością jego „wizji”. Hornby zauważa, że przymiotniki, którymi opisuje się rozgrywających: „elegancki”, „subtelny”, „finezyjny”, mogą równie dobrze określać poetę…

Dlaczego Prawdziwi Rozgrywający są na wymarciu? Od czasów Patricka Viery w cenie są raczej box-to-box players: atletyczni, wybiegani, bardziej z siłą niż z wizją, a w każdym razie ze zdolnością powstrzymywania tamtych z wizją. Nie mówię, że trudno to zrozumieć: jeśli opierasz grę na jednym piłkarzu, musisz się liczyć z tym, że przeciwnik znajdzie sposoby na utrudnianie mu życia. Z drugiej strony kluczowe podanie geniusza trafia do celu nawet jeśli przeszkadza mu trzech defensywnych pomocników…

Carrick nie jest na szczęście jedynym Prawdziwym Rozgrywającym w Premiership: wspanialszym jeszcze okazem ginącego gatunku jest Cesc Fabregas. O tym, jak cholernie brakowało go podczas dzisiejszego meczu z Manchesterem City, nikogo nie trzeba przekonywać. Zwłaszcza, że brakowało jeszcze kogoś – i nie mam na myśli kontuzjowanych Adebayora i Walcotta…

O kontrowersyjnym wywiadzie, który spowodował odsunięcie od składu Williama Gallasa, zdążyli już napisać i Rafał Stec, i Michał Pol, i Michał Szadkowski. Wszyscy trzej różnią się między sobą – nic dziwnego, że i ja będę się z nimi różnił. Problem przecież w tym, że tak naprawdę Arsenal gra bez kapitana od wielu miesięcy. Jeśli nie pamiętacie zachowania Gallasa po końcowym gwizdku dramatycznego meczu z Birmingham, obejrzyjcie filmik na YouTube, zatytułowany „Najgorszy kapitan świata”. To fragment Match of the Day, gdzie Alan Hansen najsłuszniej na świecie znęca się nad postawą Francuza. Jaki przykład daje otaczającym go młodzikom frustrat, usiłujący kopnąć banner reklamowy albo szlochający na murawie?

Innymi słowy: dobrze jest mieć rozgrywającego, a jeśli nie ma się rozgrywającego – to chociaż kapitana drużyny z prawdziwego zdarzenia, przywódcę, który potrafi zmotywować, dodać otuchy, kiedy nie idzie, a nade wszystko: świecić przykładem. Przy moich nieustających zachwytach nad Arsenalem, ta kwestia rzuca mi się w oczy od miesięcy: brak kogoś, kto potrafiłby pozbierać dzieciaki do kupy. Tony Adams potrzebny od zaraz. Znaczy kapitan.

PS To jeszcze nie koniec o wydarzeniach weekendu.

Trzy w jednym (a nawet cztery)

Pojawia się jakieś 20 minut przed rozpoczęciem meczu. Obie drużyny po rozgrzewce zeszły znów do szatni, przycichła muzyka ze stadionowych głośników albo, jeśli nad trybunami jest telebim, zakończono emisję przedmeczowego show. Za moment się zacznie, ale jeszcze się nie zaczęło… myślę, że znacie to uczucie doskonale.

Tyle rzeczy przestaje nagle mieć znaczenie. Rzekoma premia Leo Beenhakkera, wykryta ponoć przez Grzegorza Latę. Prężenie muskułów Fabio Capello, który mimo kompletu informacji z Liverpoolu nakazał Gerrardowi stawić się z kontuzją na zgrupowaniu kadry. Wojna na słowa między Terrym Butcherem a Diego Maradoną, i w ogóle całe to angielsko-szkockie szaleństwo w związku z pojawieniem się na Wyspie nowego trenera Argentyńczyków (niech się schowa Jose Mourinho i emocje, jakie kiedykolwiek wywoływał). Przedmeczowe opinie ekspertów, statystyki, historie rywalizacji – wszystko schodzi gdzieś na drugi plan. Zostaje obraz z telewizyjnej kamery: wąski najczęściej korytarz lub tunel, uchylone drzwi do którejś z szatni, a za chwilę, jeszcze przy nienajgłośniejszych trybunach, otwarte już na oścież drzwi do obu – i gromadzący się w korytarzu/tunelu bohaterowie wieczoru.

Poddaję się tej chwili całkowicie. Pal licho, czy mecz jest towarzyski, czy o wielką stawkę. Na ten jeden moment racjonalista we mnie przestaje istnieć, w zapomnienie idą porażki odniesione w mniej lub bardziej kuriozalnych okolicznościach. Jest jedenastu na jedenastu. Wszystko możliwe. Nawet to, że Szkoci rozniosą na strzępy Argentyńczyków, o zwycięstwach Polaków i Anglików nie mówiąc.

Albo jeszcze inaczej: na jakieś 20 minut przed rozpoczęciem meczu nie mogę już myśleć o niczym innym. Siadam przed komputerem i zaczynam pisać o tym, co czuję. Wybaczcie.

***

Potem oczywiście jest już łatwiej. Z kilku transmisji do wyboru wybiera się tę, która zaczyna się pierwsza, a przez następne dwie godziny uprawia się zapping. Obejrzenie trzech meczów na raz jest absolutnie możliwe: zawsze w jednym z nich mamy tak zwaną chwilę przestoju, kiedy piłka wylądowała poza linią boczną, i można zmienić kanał. Zresztą we wszystkich trzech meczach tempo nie oszałamia (może poza szaloną końcówką na Croke Park). Kolejny powód, żeby doceniać tę chwilę, kiedy nic się jeszcze nie zaczęło: przynajmniej nikt nie odbiera ci złudzeń.

Z drugiej strony w każdym z trzech meczów jest coś, co przykuwa uwagę. Gabriel Agbonglahor świetnie wprowadza się do reprezentacji, co dla czytelników tego bloga nie będzie pewnie niespodzianką, a Michael Carrick udowadnia, że we współczesnej piłce mogą się odnaleźć „playmakerzy” w bezpowrotnie minionym, wydawałoby się, stylu Hoddle’a czy Brady’ego. Wymiana pokoleniowa, dokonująca się w kadrze za sprawą kontuzji i decyzji Fabio Capello, przebiega w sposób wyjątkowo bezbolesny. Kto zauważył wczoraj brak Ferdinanda, Ashleya i Joe Cole’ów, Gerrarda i Lamparda, Rooneya, Heskeya, a także, niechże im będzie, Owena i Beckhama? No, może uwaga o bezbolesności wymiany pokoleniowej nie powinna dotyczyć Scotta Carsona, współwinnego gola dla Niemców. Inny winowajca, John Terry, zrehabilitował się kilkanaście minut później pod bramką gospodarzy – Carson takiej szansy nie otrzymał i wygląda na to, że jego przygoda z reprezentacją na jakiś czas się zakończyła. Podobnie jak przygoda Darrena Benta, który zmarnował świetne podanie Garetha Barry’ego na początku drugiej połowy.

Generalnie jednak udany wieczór dla Anglików i bardzo udane zakończenie roku dla ich nowego trenera, który z dziewięciu meczów wygrał w tym czasie siedem. Carrick i Barry zdominowali środek pola, na skrzydłach przypomnieli o sobie Downing i Wright-Philips, wspomniany Agbonglahor świetnie szukał sobie miejsca między obrońcami i pomocnikami Niemców, dobrze radził sobie Upson, z ławki wszedł Ashley Young… Doprawdy, gdyby kibice nie buczeli podczas hymnów, byłoby więcej niż miło.

A skoro mówimy o kibicach: dzięki tym, co wyjechali „za chlebem”, Polacy w Dublinie sprawiali wrażenie grających u siebie. Tu również warto odnotować kilka przyjemnych zaskoczeń: Dudka w nienajlepszej poza tym obronie, Robert Lewandowski w ataku, nareszcie gol ze stałego fragmentu gry; najlepszego na boisku Błaszczykowskiego pomijamy, bo to już nie zaskoczenie. Z drugiej strony, czy tak samo jak ze Słowacją Polakom nie zabrakło koncentracji w końcówce?

W przypadku meczu Szkotów uwagę mediów przykuł przede wszystkim trenerski debiut Maradony (BBC osobno sprawozdawała każdy ruch i gest Diego), słusznie zachwycano się również akcją, po której padł gol. A jednak ci, którzy mieli wątpliwości w kwestii powierzenia kadry Maradonie, muszą je mieć nadal. Powiedzmy sobie szczerze: Szkoci, mimo wielkiego serca do gry, to przeciętny zespół, Argentyńczycy zaś byli w dużo gorszej dyspozycji niż np. podczas niezapomnianego meczu towarzyskiego z Anglikami, przegranego przed trzema laty 3:2. Jeśli umieszczam ten wpis z niejakim opóźnieniem w stosunku do wydarzeń wczorajszego wieczora, powód jest prosty: w środku nocy naszła mnie ochota, by obejrzeć tamto spotkanie jeszcze raz. Zobaczcie sami: Gerrard, ustawiony już wtedy na prawej obronie, dośrodkowuje na głowę Owena, później to samo powtarza Joe Cole, wcześniej mamy jeszcze zgranie Beckhama do Rooneya i mnóstwo innych okazji… Czy to był najlepszy mecz towarzyski, jaki widziałem w życiu?

Najgorszy piłkarz, jakiego w życiu widziałeś

Można pisać o piłce dokonując błyskotliwych analiz taktycznych albo po prostu sprawozdając przebieg wydarzeń na boisku. Można koncentrować się na transferach, można omawiać wpadki arbitrów albo skandaliczne zachowania kibiców, można także próbować robić to wszystko na raz. Czasami warto wszakże uświadomić sobie, że ten sport uprawiają ludzie – i omawiając wydarzenia ligowej kolejki opowiadać przede wszystkim o nich.

Najpierw jednak wypada zjeść żabę (francuską, oczywiście). Skoro miało się ochotę napisać, że czas Wengera dopiero nadchodzi, i skoro rzuciło się w ten sposób rękawicę samemu Rafałowi Stecowi, należy przyznać, że kryzys Arsenalu jest większy niż się wydawało kilka dni temu. Niby to ten sam zespół, niby prezentuje wciąż ten sam styl gry, a przecież przegrywa o wiele za często jak na kandydata do walki o mistrzostwo Anglii. Może rzeczywiście jest tak, że ci chłopcy potrafią się zmobilizować na prestiżowy mecz z MU, ale już na pojedynek z Aston Villą niekoniecznie? (Ach, ta Aston Villa: gdyby nie kilka potknięć z ostatnich tygodni, to właśnie ona mogłaby wypchnąć Kanonierów z pierwszej czwórki; kłopot w tym, że Martin O’Neill ma równie młody zespół i równie poważne problemy z ustabilizowaniem formy.)

Mieliśmy jednak mówić o ludziach. O jednym z nich, nazwiskiem Danny Welbeck, zdążył już wspomnieć Michał Pol – wspomnieć i pokazać jego fenomenalną bramkę. O innym, Michaelu Mancienne, wypożyczonym z Chelsea do Wolves i sensacyjnie powołanym wczoraj do reprezentacji Anglii, rozpisuje się cała prasa z Wysp. A skoro tak, my możemy skupić się na tych, o których mówi się wyłącznie z ironicznym uśmiechem. Zwłaszcza, że jednemu z nich w sobotę się powiodło.

Przed laty, pisząc felieton do „Gazety w Krakowie”, nazwałem go „Tytusem katastrofą”. Było to wkrótce po meczu Liverpoolu z Newcastle: kiedy Titus Bramble wchodził na boisko z ławki rezerwowych, kibice gospodarzy wybuchnęli śmiechem. Właśnie tak: nad stadionem nie rozległy się gwizdy czy buczenie, po prostu fani „The Reds” zaczęli rechotać, a potem pogrążyli się w spokojnym oczekiwaniu na niechybny błąd stopera „Srok”.

Kiedyś, jeszcze jako młody piłkarz Ipswich, Bramble był jednym z najlepiej zapowiadających się obrońców na Wyspach, a jego wielomilionowy transfer do Newcastle miał jeszcze potwierdzić tę reputację. Cóż, skoro udane wślizgi i precyzyjne podania przez całe boisko przeplatał bezmyślnymi faulami, łapaniem piłki w ręce we własnym polu karnym albo kiksami, po których napastnikom przeciwnika nie pozostawało nic innego, jak skierować piłkę do pustej bramki. Po kilku sezonach zmienił klub na mniejszy (Wigan), ale nie zdołał się pozbyć fatalnej opinii. Kiedy przed tygodniem w polu karnym Manchesteru City pomylił się Richard Dunne, telewizyjny komentator powiedział, że był to „klasyczny Bramble”.

Ale w sobotę, w meczu Newcastle-Wigan, Tytus-katastrofa strzelił bramkę. I wyjątkowo nie była to bramka samobójcza, tylko trafienie dające w ostatniej minucie niespodziewany punkt drużynie gości – dodajmy, że zdobyty przeciw zespołowi, który tak chętnie pozbył się go ze składu. Odnotujmy to wydarzenie, zanim znowu zaczniemy chichotać.

To, co w Anglii przeżywa Heurelho Gomes (nazwany już przez Alana Hansena najgorszym bramkarzem, jakiego widział w życiu), mocno przypomina perypetie Bramble’a. Najpierw świetna gra w PSV Eindhoven i transfer za niemałe pieniądze, potem wiele kapitalnych interwencji (pamiętacie, jak jeszcze w sierpniu zdołał powstrzymać Franka Lamparda?), coraz częściej jednak przyćmiewanych przez kuriozalne błędy. W meczu z Udinese Gomes poślizgnął się przy próbie wykopywania piłki, potem zaczął dryblować, aż w końcu sprokurował karnego. Ze Stoke dwukrotnie staranował własnego obrońcę – za drugim razem pozbawiając go przytomności. Z Liverpoolem źle wychodził do rzutów rożnych, co przyniosło gościom dwa gole. Danny Murphy opowiadał wczoraj, że piłkarze Fulham drobiazgowo przygotowywali się do meczu z Tottenhamem właśnie pod kątem gry Gomesa. Piłka z rogów – mówił – miała być szybko i mocno kierowana na wysokość poprzeczki, a w pole karne Tottenhamu ruszała większa niż zwykle grupa piłkarzy, z których dwóch zajmowało się wyłącznie utrudnianiem bramkarzowi wyjść na przedpole.

Bramble, Gomes… Listę takich piłkarzy moglibyśmy ciągnąć jeszcze długo. Przed laty w West Hamie grał np. Tomas Repka, z którego nie śmialiśmy się tylko dlatego, że po jego faulach niejeden przeciwnik przez długie tygodnie musiał leczyć kontuzję. W Chelsea występowali Robert Huth i Khalid Boulahrouz, niemiłosiernie ogrywani przez każdego przeciętnie wysportowanego skrzydłowego (Huth straszy dziś kibiców Middlesbrough, Boulahrouz zrejterował do Niemiec). W drugiej połowie lat 90. podczas meczów Tottenhamu umierałem ze strachu przy każdym podaniu Ramona Vegi do bramkarza. „Maślane ręce” miał Jerzy Dudek. Peter Enckelman z Aston Villi podniósł swego czasu nogę do wykopu piłki w taki sposób, że ta, wrzucana z autu przez kolegę, przeleciała mu pod stopą i wpadła do siatki. Podobną wpadkę zaliczył Paul Robinson w meczu reprezentacji Anglii z Chorwacją. Tenże Robinson strzelił gola z 90 metrów innemu kandydatowi na reprezentacyjnego bramkarza, Benowi Fosterowi. David James dopiero w ostatnich miesiącach pozbył się przymiotnika „Calamity” (wspomniane tu, i jeszcze inne błędy bramkarzy znajdziecie na stronie „Daily Mail”).

Dlaczego akurat na angielskich boiskach roi się od tego rodzaju piłkarzy? Przyczyny mogą być prozaiczne: niespotykane tempo gry, pressing rywali, ryk kibiców siedzących dosłownie o metr od boiska, gorsi niż gdzie indziej szkoleniowcy (dotyczy to zwłaszcza trenerów bramkarzy), ale osobiście wolę wyjaśnienia metafizyczne. Może na bardziej wrażliwe typy depresyjnie i demobilizująco działa klimat Wysp, ta wieczna mżawka i mgła unosząca się nad murawą? A może wszystkiemu winna jest tutejsza mitologia narodowa i rola, jaką odgrywa w niej samobójcza szarża Lekkiej Brygady w bitwie pod Bałakławą (pisał niegdyś o tym w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk)? Jakkolwiek jest, otwiera się nam pole do kolejnej dyskusji…

Planeta Wenger

No to wyobraźcie sobie, że Arsene Wenger nigdy nie pojawił się w Arsenalu. Że afera łapówkarska z udziałem George’a Grahama nie wyszła na jaw albo że Bruce Rioch nie pokłócił się z zarządem o transfery. Mniejsza nawet o to, co stałoby się z drużyną Kanonierów – rzecz w tym, że cały angielski futbol wyglądałby inaczej.

Kiedy miesięcznik „Four-Four-Two” z okazji wydania 150. numeru podsumowywał zmiany, jakie zaszły w tym czasie na Wyspach, za ich symbole uznał Jeana-Marca Bosmana, telewizję Sky, Erica Cantonę, Davida Beckhama, Romana Abramowicza i menedżera Arsenalu właśnie. Zabawne, bo pojawienie się w Anglii mało znanego Francuza (owszem, odnosił sukcesy w Monaco, gdzie grali m.in. Hoddle i Klinsmann, ale kto interesował się wtedy francuską piłką, no i po Monaco był epizod japoński…) nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. „Arsene who?” – pytały brukowce, z typową dla siebie niechęcią do cudzoziemców, a piłkarze, których przyszło mu trenować, popatrywali spode łba. „Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że jest nauczycielem geografii” – opowiadał Lee Dixon. I wspominał, jak wtedy, latem 1996 r., poszli do Wengera z Tonym Adamsem poskarżyć się, że podczas okresu przygotowawczego za mało biegali i że w związku z tym w kluczowych momentach sezonu zabraknie im kondycji. Odpowiedział, że cały plan treningów opiera na badaniach naukowych, co ich bynajmniej nie przekonało – aż kilkanaście dni później poczuli gwałtowny przypływ energii i uznali, że wie, co robi.

Zbyteczne dodawać, że dziś prawie nikt z angielskich trenerów nie opiera przygotowań do sezonu na morderczym bieganiu, a zajęcia z piłką zaczynają się niemal od razu po powrocie z wakacji. Podobnie zmieniła się dieta piłkarzy – Wenger ma na tym punkcie prawdziwą obsesję, a w Nancy zaprosił nawet żony i przyjaciółki zawodników, żeby zrobić im wykład, jak powinno wyglądać odżywianie sportowca. Gdyby premier rządu Jej Królewskiej Mości zdecydował się powierzyć kwestie żywienia społeczeństwa duetowi Arsene Wenger-Jamie Olivier (jeśli nie znacie książek i programów tego ostatniego – polecam polecenie „Tygodnikowego” eksperta), problem otyłości zostałby rozwiązany, a sieci z hamburgerami musiałyby zbankrutować.

Zmian, jakie wprowadził Wenger, było oczywiście więcej. Jego piłkarzami zaczęli się zajmować nie tylko specjaliści od masażu, ale także osteopatii i akupresury. „Ludzie widzieli, że w 80. minucie wciąż gramy na pełnych obrotach – opowiadał David Seaman – więc na zgrupowaniach kadry pytali, jak my to do cholery robimy”. Podpatrywano stworzoną w Arsenalu sieć poszukiwaczy talentów. Szkoda, że nie do podrobienia wydaje się ofensywny futbol, z mnóstwem podań z pierwszej piłki, oszałamiającym przyspieszeniem, grą na małej przestrzeni… Thierry Henry mówił, że na londyńskich ulicach często słyszał „uwielbiam was oglądać, choć nigdy wam nie kibicowałem”.

Cały ten wywód sprowokowało oczywiście kolejne zwycięstwo dzieci Wengera w Pucharze Ligi (tym razem uczymy się nazwisk Jack Wilshere i Jay Simpson…) oraz felieton Rafała Steca, opublikowany w poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej”. Jak zwykle u naszego ulubionego autora, wywód przeprowadzony jest błyskotliwie i spójnie, a przecież trudno się zgodzić z tezą generalną: że Wielki Innowator zbliża się do granicy, za którą zmieni się w nieszkodliwego dziwaka. Przecież to nieprawda, że Wenger „odmawia wydawania milionów wciskanych mu przez desperacko pragnących triumfów przełożonych” i to nieprawda, że wygrywa coraz rzadziej. Zgoda: tegoroczne porażki z Fulham i Stoke, podobnie jak niespodziewana strata punktów w derbach z Tottenhamem musiały ośmielić sceptyków tak samo jak relatywny spokój podczas letniego okienka transferowego. Z drugiej strony – że zacytuję sierpniowy „Przewodnik po Premiership” – czy nie tak samo było przed rokiem, kiedy Arsenal stracił Thierry’ego Henry’go? Kto się wówczas spodziewał, że czołowym bocznym obrońcą Premiership stanie się Bacary Sagna albo że tyle bramek zdobędzie Adebayor?

Wenger lubi chłopców, zgoda („Hey, Wenger, leave those kids alone” – śpiewają kibice rywali), ale jego przywiązanie do pracy z młodzieżą ma wymiar racjonalny. Pisałem już o przekonaniu, któremu dawał wyraz po zakończeniu poprzedniego sezonu, że na rynku transferowym nadchodzi czas zawodników-obieżyświatów, zmieniających kluby nawet co dwanaście miesięcy. Już dziś piłkarz, który chce odejść, zazwyczaj stawia na swoim: prezes woli dostać za niego pieniądze, zanim jego wartość spadnie, a trener woli pracować z zadowolonymi. Poza tym coraz wyższe płace będą wkrótce umożliwiać piłkarzom stosowanie tzw. escape route, wykupywanie własnych kontraktów i zmianę klubu przy bezsilności dotychczasowego pracodawcy. W tej sytuacji praca z młodzieżą wydaje się ważniejsza niż największy nawet budżet transferowy.

O swoich zastrzeżeniach do Wengera kilkakrotnie pisałem: 73 czerwone kartki w ciągu 12 sezonów to nieco za wiele jak na drużynę grającą piękny futbol, trudno też zliczyć incydenty, w których Francuzowi puszczały nerwy (podczas finału Pucharu Ligi 2007 np. zarzucał liniowemu… kłamstwo – za co zresztą nałożono na niego karę finansową). Faktem jest, że nie umie przegrywać: po porażce nie je, nie śpi i wścieka się na cały świat. A przecież za to, co zrobił i zrobi jeszcze dla angielskiej piłki, należą mu się pomniki – wcale się nie dziwię, że Ian P. Griffin nazwał odkrytą przez siebie planetoidę po prostu „Arsenewenger”.

Miałbym nawet ochotę napisać, że czas Wengera dopiero nadchodzi. Arsenal uporał się z budową stadionu, wpływy z biletów pozwalają stopniowo spłacać długi. A receptą na ostateczne ustabilizowanie składu może być coś, czego pierwsze zwiastuny oglądaliśmy we wtorkowym meczu z Wigan, a co kompletnie rozmija się ze stereotypem Wengera: tym razem większość zawodników pierwszej jedenastki Arsenalu stanowili Brytyjczycy. Aaron Ramsey jest Walijczykiem, Jay Simpson, Jack Wilshere, Mark Randall, Kieran Gibbs, Gavin Hoyte, Henri Lansbury to Anglicy – tych młodzieńców przejście do Barcelony czy Milanu nie będzie kusiło tak mocno jak Fabregasa czy Adebayora. Nie wykluczam też, że – jak na Brytoli przystało – nie będą nadmiernie filozofować przed bramką. W tej ostatniej kwestii akurat zgadzam się z Rafałem Stecem: gdyby w każdej akcji Arsenalu było o jedno podanie mniej, nikt by im nie podskoczył.