Nieczęsto się zdarza, żeby drużyny, o których tu rozmawiamy, miały historię krótszą niż stulecie, a dziś chciałbym opowiedzieć o zespole, który założono przed sześcioma zaledwie laty. Fajny przyczynek do naszej sierpniowej dyskusji o kupowaniu klubu (przy okazji odnotujmy: na stronie kupimyklub.pl zalogowało się już ponad 1200 osób, odbyło się też pierwsze głosowanie) i fajne preludium do jednego z moich ulubionych tematów: magii Pucharu Anglii.
Kiedy w maju 1988 r. obejrzałem pierwszy prawdziwie angielski mecz (jakimś zrządzeniem losu peerelowska telewizja transmitowała finał z udziałem Wimbledonu i Liverpoolu), byłem oczywiście rozczarowany, że Dave Beasant obronił karnego i Puchar trafił w ręce zawodników kompletnie dla mnie wówczas anonimowych. Minęło jednak parę lat i nauczyłem się Wimbledon cenić, a nawet się go obawiać – zwłaszcza za czasów „Szalonego Gangu”, skupionego wokół słynnego brutala i zawadiaki Vinniego Jonesa. Piękne to były czasy, w których kibice opowiadali sobie legendy o pozastadionowych wyczynach swoich ulubieńców, zżytych jak żadna inna drużyna w najnowszej historii angielskiej piłki. Cóż z tego, że na boisku wyglądało to gorzej (Gary Lineker powiedział nawet, że najlepiej ogląda się ich na telegazecie), skoro w ostatecznym rozrachunku mały klub bez porządnego stadionu przez kilkanaście sezonów potrafił utrzymać się w ekstraklasie.
Upadek nastąpił dopiero w 2000 r., a w ślad za nim poszły kłopoty finansowe. Przejęty przez Pete’a Winkelmana zespół został wkrótce – za „niechętną” zgodą władz angielskiej piłki – przeniesiony kilkadziesiąt mil na północ, do Milton Keynes, gdzie zmienił nazwę z FC Wimbledon na MK Dons. To wtedy, 27 maja 2002 r., grupa sfrustrowanych kibiców „starego” Wimbledonu spotkała się w pubie „Fox and Grapes”, gdzie ponad sto lat wcześniej ojcowie założyciele ich ukochanej drużyny przebierali się przed meczami i gdzie Jones, Fashanu, Wise, Sanchez i spółka popijali przed i po zwycięskim finale. Zapadła decyzja o pozostaniu w dzielnicy, założeniu własnego klubu i o zaproszeniu na testy kilkuset niezrzeszonych piłkarzy. Sześć tygodni później prawie pięć tysięcy osób fetowało… klęskę nowopowstałego AFC Wimbledon w meczu towarzyskim z Sutton United.
Lubię tę historię, bo pojawiają się w niej elementy dla angielskiej piłki charakterystyczne: wierność kibiców, ich wzorowa samoorganizacja i przekonanie, że klub powinien być „stąd” – z dzielnicy, z miasteczka, jako ośrodek integrujący wspólnotę, a nie maszynka do odnoszenia sukcesów i zarabiania pieniędzy. Od tamtej pory AFC Wimbledon rozegrał sześć pełnych sezonów ligowych, trzykrotnie awansując, a wczoraj właśnie – po przejściu trzech serii kwalifikacyjnych – po raz pierwszy w historii zagrał w pierwszej rundzie Pucharu Anglii. I to właśnie dało mi pretekst dla napisania tego tekstu: wyobraźcie sobie, że znalazłem gdzieś w internecie transmisję ich spotkania z Wycombe Wanderers.
Tym razem sensacji nie było: walczące o awans do trzeciej ligi i trenowane przez Petera Taylora (dawnego menedżera Leicester i angielskiej młodzieżówki) Wycombe prowadziło niemal od samego początku, a kiedy piłkarze AFC strzelili gola na 1:2, błyskawicznie odskoczyło, by dzięki hat-trickowi Matta Harrolda wygrać ostatecznie 1:4. Poziom spotkania nie oszołomił – dominowała długa piłka i mnóstwo biegania – ale znowuż bez przesady: podobnie wygląda niejeden mecz polskiej ekstraklasy. Przyjemność oglądania zapewniali przede wszystkim fantastyczni kibice z Wimbledonu: nie przeszkadzał im wynik, dopingowali swoich ulubieńców przez cały mecz, przy każdym rzucie rożnym podnosząc ogromną wrzawę (prawdę powiedziawszy, stałe fragmenty gry były chyba ich jedyną szansą na zdobycie bramki…) i mając świadomość, że transmisja telewizyjna i tak ustawia ich finansowo na najbliższe miesiące.
AFC Wimbledon ciekawi mnie z jeszcze jednego powodu: losy tej drużyny związane są ze sponsorującą go firmą Sports Interactive, twórcą Championship, a potem Football Managera. Polska premiera kolejnej edycji tej gry zbliża się wielkimi krokami…