Archiwum kategorii: Bez kategorii

Jeden mecz, sześciu sędziów (i mnóstwo komentarzy)

Zdaje się, że w Polsce nikt jeszcze o tym nie pisał: za kilka dni w Słowenii odbędzie się młodzieżowy turniej piłkarski, sędziowany w ramach eksperymentu FIFA i UEFA przez sześcioosobowe ekipy arbitrów (dwaj dodatkowi sędziowie mają stanąć za bramkami).

Zanim jednak napiszę o tym parę słów, wyjaśnienie dla stałych gości tego bloga: czasem tak się zdarza, że moje wpisy trafiają na stronę główną Onetu. Przyciągają wówczas grupę czytelników przypadkowych, nie zawsze zainteresowanych prowadzeniem spokojnej rozmowy. Stąd się wzięła przedwczorajsza burza pod wpisem o nienawiści kibiców, stąd ubiegłotygodniowe zamieszanie pod wpisem o sędziowaniu właśnie. Jeśli miałbym odpowiadać na niektóre pojawiające przy tej okazji komentarze (zakładając oczywiście, że ich autorzy jeszcze mnie odwiedzą), powiedziałbym, że nie nakłoniły mnie do zmiany poglądów. Geraltowi wyjaśniłbym tylko, że nie wzywam do oglądania meczów w garniturze i z wysokości ekskluzywnej loży. Ja również boleję nad tym, że ten sport staje się coraz częściej sportem dla bogatych – niejednokrotnie zresztą o tym pisałem. Zgadzam się, że wykształcenie, wysokie zarobki i inteligencja nie gwarantują ani uczciwości, ani kultury, a jeśli do czegoś wzywam (mówiąc zresztą o angielskim, nie polskim przykładzie), to jedynie do przestrzegania prawa. Z wdzięcznością przyjmuję wypowiedź warszawiaka, odpierającego część zarzutów pod moim adresem. Rzeczywiście uważam, że futbol to nie wojna i że kibicowanie nie musi się wiązać z przemocą, nienawiścią i polowaniem na kibiców albo piłkarzy rywali. Tylko tyle. Nie apeluję o wszechogarniającą zgodę kibiców, choć z przyjemnością rejestruję momenty, w których fani przegrywającej drużyny potrafią bić brawo zwycięzcom: dla mnie to przejaw klasy, nie słabości. No i nie mam złudzeń: nikogo swoim pisaniem nie przekonam.

Inna sprawa, że myślałem, iż powiemy więcej o Solu Campbellu. W sprawie tego, co usłyszał z ust kibiców Tottenhamu podczas ubiegłotygodniowego meczu z Portsmouth są bowiem nowe fakty, zwłaszcza wypowiedź prezesa Football Association Lorda Triesmana, domagającego się od władz „klubu, który kochał i któremu kibicował całe życie” zdecydowanych działań przeciwko ludziom, którzy go znieważali – z dożywotnim zakazem stadionowym włącznie. To też jest rodzaj odpowiedzi krytykom „Nienawiści”.

Co się zaś tyczy dodatkowych sędziów na turnieju w Słowenii: mają śledzić przede wszystkim incydenty w polu karnym, sprawdzać, czy piłka przekroczyła całym obwodem linię, pilnować, czy ktoś nie udaje sfaulowanego albo przeciwnie: nie ciągnie rywala za koszulkę licząc na to, że sędzia patrzy gdzie indziej. Wszystko odbędzie się między 10 a 15 października, podczas miniturnieju eliminacji mistrzostw Europy do lat 19, z udziałem Słowenii, Słowacji, Norwegii i Armenii. Na miejscu będą pracować dwie rozbudowane ekipy sędziowskie, eksperyment ma następnie zostać powtórzony podczas kolejnych dwóch miniturniejów. Jeśli jego wyniki zadowolą organizatorów, zostaną poddane pod dyskusję IFAB (International FA Board, która decyduje o zmianach przepisów gry w piłkę; obejmuje cztery brytyjskie związki piłkarskie i FIFA, która również dysponuje czterema głosami – do zmiany przepisów potrzebnych jest sześć głosów).

Reformy sędziowania nie należy się spodziewać szybko – wiadomo, że władze angielskiej piłki, podobnie jak Szkoci, opowiadają się raczej za eksperymentami z analizującym powtórki „sędzią telewizyjnym”, a na razie stawiają na promocję kampanii szacunku dla arbitrów. Przyznam jednak, że będę czekał na wieści ze Słowenii. Jednym z powodów, dla których ten pomysł mi się podoba, jest to, że mimo gwałtownego rozwoju technologii szanuje coś, co zawsze było dla piłki najważniejsze: to nadal ma być sport dla ludzi i oceniany przez ludzi – nie maszyny.

PS Jeszcze w sprawie kibicowania: polecam wpis Roberta Błaszczaka na jego blogu. O tym samym, od jeszcze innej strony.

Nienawiść

Kibice Lecha wobec Jacka Bąka, kibice Wisły wobec Tomasza Hajty (podczas meczu z Schalke przed kilkoma laty nad stadionem przy Reymonta niosło się skandowanie „Haj-to-ch…”), kibice prawie całej Polski wobec Dariusza Dziekanowskiego… Czy można sobie wyobrazić kibicowanie bez nienawiści?

Ta sprawa nie daje mi spokoju od tygodnia. Pisałem o niej wprawdzie w komentarzach pod tekstem podsumowującym poprzednią kolejkę Premiership (co wywołało zresztą interesującą ripostę nth), ale rozwój wydarzeń nakazuje podjąć ją jeszcze raz – z poczuciem, że pewnie nikogo nie przekonam, a niejednemu się narażę. Rzecz w tym, że przed tygodniem na stadionie Portsmouth duża grupa kibiców Tottenhamu, sfrustrowana beznadziejną postawą swojej drużyny, postanowiła wyładować tę frustrację na piłkarzu, który przed laty był ich ulubieńcem i który zostawił ich dla klubu uważanego za wrogi. Usłyszeliśmy pieśń sugerującą, że Sol Campbell jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił. Oraz skandowanie, że jest czarnym chciwcem z tyłkiem do wynajęcia. Wybaczcie.

Czy to stężenie nienawiści da się zrozumieć? Od odejścia Campbella z Tottenhamu minęło siedem lat – wydawałoby się, że wystarczająco wiele, aby ochłonąć. Jego kariera zbliża się do końca, nie gra już w Arsenalu. Zanim opuścił White Hart Lane, nie ukrywał, że marzą mu się występy w europejskich pucharach i dał pogrążonemu w permanentnym zamęcie macierzystemu klubowi wystarczająco wiele szans na zbliżenie się do tego celu. Kontrakt wypełnił do końca: nie strajkował, nie robił fochów, nie mówił trenerom, że nie czuje się na siłach, by wystąpić w jakimś meczu (piję oczywiście do stylu rozstania z Berbatowem). Oczywiście pewnie nie byłoby problemu, gdyby zamiast Arsenalu wybrał Barcelonę albo Juventus, ale – powtórzę pytanie – czy fakt, że chodzi właśnie o odwiecznego rywala Tottenhamu wszystko usprawiedliwia?

Moim zdaniem nie. Moim zdaniem jest granica między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Jeden z moich przyjaciół wyznaje, że z coraz większym trudem przychodzi mu wizyta na stadionie, bo zawsze kiedy wraca, czuje się fizycznie oblepiony otaczającą go agresją. A jeśli jeszcze myśli o zabraniu na mecz dzieci (na Fratton Park było ich mnóstwo)…

To nie pierwszy raz, kiedy kibice Tottenhamu urządzili Campbellowi werbalny pogrom. Kiedyś nawet klub wydał oświadczenie potępiające homofobię i zaapelował o wskazywanie stewardom prowodyrów podobnych zachowań; tekst na ten temat wydrukowano w meczowym programie i rozłożono na wszystkich stadionowych krzesełkach. Dziś Tottenham również zareagował, ale późno i jakby niechętnie: najpierw musiało być śledztwo policji oraz oficjalna skarga Portsmouth do władz ligi i federacji. To kolejny problem: w takich przypadkach kluby niejednokrotnie przymykają oko albo ograniczają się do mało przekonujących deklaracji. Ciekawe, co by było, gdyby groziło im odebranie punktów albo zamknięcie stadionu…

Znalazłem niedawno na stronie kibiców Legii felieton „Wygwizdać zło”, pisany wkrótce po śmierci Jana Pawła II. Mnóstwo słusznych zdań bez wpływu na rzeczywistość. Sam też mam poczucie walki z wiatrakami – ci, którzy nienawidzą Campbella są przecież tak z siebie dumni, że nawet promowali się na YouTube’ie (musiało dojść do interwencji Portsmouth, żeby wideoklip usunięto). Co mogę im przeciwstawić? Naiwną gadkę, że nienawiść psuje sportową rywalizację? Że jest mi wstyd, bo kibicuję tej samej drużynie, co oni? Że po czymś takim trudno kochać piłkę nożną taką miłością jak kiedyś?

 

Tak się rozpisałem, że na podsumowanie siódmej kolejki Premiership brakuje miejsca. Szkoda, bo po niezbyt ciekawej sobocie, w niedzielę wydarzyło się wyjątkowo dużo: fantastyczny pościg Liverpoolu, pierwszy punkt Newcastle pod negatywnym bohaterem tygodnia Joe Kinnearem, przebudzenie Boltonu w meczu z faworyzowanym West Hamem, kolejna klęska Tottenhamu (kiedy ostatni raz tak źle zaczynali sezon, Titanic jeszcze nie zatonął; omen jakiś, czy co?). Może będzie okazja pomówić o tym w komentarzach…

Wisła-Tottenham: dobra robota

Kto był dzisiaj przy Reymonta, ten widział: kibice Tottenhamu żegnali brawami schodzących z boiska piłkarzy Wisły. Ta nieczęsta na stadionach postawa wydaje się dobrym podsumowaniem: ulgi, jaką musieli odczuwać goście po końcowym gwizdku, uznania dla ambicji i waleczności Wiślaków, pewnie także poczucia, że jako wysunięty napastnik Brożek radzi sobie dużo lepiej od kupionego za ponad 16 milionów funtów Benta.

Gdybym kibicował Wiśle, wolałbym oczywiście nie słyszeć tych braw i nie czytać pełnych szacunku tekstów w angielskiej prasie – niechby i buczeli albo się naśmiewali, gdyby w zamian Sobolewski wykorzystał podanie Łobodzińskiego w 44. minucie, albo gdyby kilkadziesiąt sekund później Brożek lub Diaz lepiej ustawili się w polu karnym gości. Dla mnie to były przełomowe chwile meczu: gdyby Wisła strzeliła bramkę jako pierwsza, to ona grałaby dalej. Wiem, że dużo tu trybu przypuszczającego, ale przy tym poziomie nerwowości w zespole Juande Ramosa, przy skromnej liczbie sytuacji Anglików i przy okazjach stworzonych przez gospodarzy w końcówce, Wisła była naprawdę bardzo blisko.

Wypada przyznać rację Maciejowi Skorży: jego drużyna nie ma się czego wstydzić. Z drugiej strony jak długo można pocieszać się tym, że nie było się gorszym i że podjęło się walkę? Ile razy można słuchać – i to wbrew wcześniejszym zapowiedziom o bezczelności albo rzuceniu się do ataku od pierwszej minuty – że „mieliśmy zbyt dużo respektu przed drużyną Tottenhamu”? Przed kim w końcu ten respekt? Przed pośmiewiskiem całej Anglii?

To przecież londyńczycy mieli wszelkie powody, żeby obawiać się dzisiejszego meczu. Kiedy patrzyłem na ich wczorajszy trening, uderzył mnie panujący na boisku nienaturalny spokój. To nie była grupa aroganckich i zadowolonych z siebie gwiazd europejskiej piłki – już bardziej przypominali stadko owieczek, daremnie czekających na pojawienie się przewodnika. Gareth Bale, skądinąd jeden z lepszych dziś piłkarzy Tottenhamu, przyznał niedawno, że do klubowej szatni wkradły się niepewność i lęk. Szczerze mówiąc nie ujawnił żadnej tajemnicy. Dziwnie się patrzy na zawodników, którzy zawsze uwielbiali przetrzymywać piłkę, a którzy teraz błyskawicznie się jej pozbywają – a wraz z nią pozbywają się odpowiedzialności. Lider zespołu poszukiwany od zaraz…

Gdybym kibicował Wiśle byłoby mi żal tym bardziej, że jej piłkarze wiedzieli, w jaki sposób zaskoczyć Tottenham. Prostopadłe zagranie tuż za wysoko ustawioną i dość statyczną linię obrony, które przyniosło Brożkowi gola, udało się przecież także w kilku innych przypadkach; Wisła była groźniejsza również przy stałych fragmentach gry. Tak, gdybym kibicował Wiśle, musiałbym być rozczarowany, że znów zabrakło tak niewiele…

Pozwólcie jednak, że się wytłumaczę. Blog to blog, rzecz osobista, rodzaj dziennika, w którym ma się prawo do pierwszej osoby. Jeśli trafiliście tu po raz pierwszy, wiedzcie, że trafiliście do kogoś, kto od ponad 20 lat kibicuje Tottenhamowi. „Przez 11 lat tylko czytać o drużynie, której się kibicuje. Przez kolejnych 10 oglądać ją w telewizji. Teraz otrzymać szansę pójścia na jej mecz. I to nie ruszając się z własnego miasta…” – tak zaczynałem opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” tekst o historii tego mojego kibicowania. Niezwykłe, jak przez te lata świat zmalał. Pierwsze relacje internetowe polegały np. na tym, że informację o wydarzeniach na boisku aktualizowano zaledwie kilka razy w ciągu całego meczu. Potem przyszło słuchanie transmisji radiowych, oglądanie telewizji internetowej, członkostwo w klubie, a dystans skrócił się do minimum wczoraj, kiedy na konferencji prasowej miałem okazję zadawać pytania Juande Ramosowi, a potem stałem na murawie stadionu Wisły i patrzyłem na rozgrzewkę jego zawodników.

Kibicowanie Tottenhamowi nigdy nie było przyjemne i łatwe, ale gdybym kibicował Wiśle, dziś pewnie chętnie bym się zamienił. Przyjąłbym tego kiepskiego Benta i pozbawioną kreatywności drugą linię, zaakceptowałbym to, że Gomes za każdym razem wybijał piłkę o parę sekund za późno, że dokonywane przez Ramosa zmiany (zwłaszcza wprowadzenie trzeciego stopera) miały na celu jedynie dowiezienie wyniku, przeszedłbym do porządku nad faktem, że jeszcze pół roku temu zespół grał o wiele piękniej – w końcu liczy się awans, a awans stał się udziałem Tottenhamu. Kłopot w tym, że jeśli londyńczycy przyjechali do Krakowa po przełamanie kiepskiej formy, celu nie osiągnęli: przed niedzielnym meczem z Hull (przypomnijmy: beniaminkiem, który tydzień temu pokonał na wyjeździe Arsenal) ich kibice mają równie wiele zmartwień, jak po meczu z Portsmouth.

Poza wszystkim jednak to był piękny jesienny dzień. Świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Dziennikarz „Guardiana” z przyjemnością wracał do hotelu piechotą, dziwiąc się jedynie, co u licha robi tu ten mały czołg (w życiu nie widział armatki wodnej…). Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” śmigał przez Błonia na rowerze. Obserwator UEFA z satysfakcją odnotowywał, że polscy kibice zachowywali się wzorowo (apel Stowarzyszenia Kibiców Wisły Kraków poskutkował: doping był fantastyczny i, jak to się mówi, kulturalny…) i że byłoby fajnie przyjechać tu na Euro. Wszyscy mówili o dobrej robocie, tylko jakiś fotoreporter w biurze prasowym wciąż nie mógł zapamiętać pisowni słowa „Tottenham”. Może jak wylosują Lecha w fazie grupowej, będzie sobie mógł utrwalić.

Tottenham: kryzys, jaki kryzys

Dlaczego jest tak źle, skoro miało być tak dobrze – tradycyjne pytanie kibiców Tottenhamu brzmi w przeddzień meczu z Wisłą bodaj najmocniej od miesięcy. Na krakowskiej konferencji prasowej Juande Ramosa, w której miałem okazję uczestniczyć, nie zostało wprawdzie sformułowane w ten sposób, ale ton innych pytań angielskich dziennikarzy nie pozostawiał wątpliwości. O kryzysie na White Hart Lane świadczy nie tylko miejsce w tabeli i nie tylko fatalna prasa (fatalna nawet jak na mocno zaniżone standardy tego zespołu), ale przede wszystkim postawa drużyny w ostatnich meczach. Doprawdy: jeśli Wisła chce awansować do fazy grupowej Pucharu UEFA i pokazać się przy tym na tle przeciwnika z najsilniejszej ligi świata – nie będzie miała lepszej okazji.

Dlaczego jest tak źle? Przecież jeszcze sześć tygodni temu wielu fachowców uważało Tottenham za najpoważniejszego kandydata do przełamania hegemonii Wielkiej Czwórki i wywalczenia awansu do Ligi Mistrzów. Przecież – pisano – to już nie tylko dobrze zarządzany klub o mocnych podstawach finansowych (obroty i dochód zwiększają się z roku na rok, mimo iż Tottenham nie żałuje pieniędzy na transfery), to nie tylko drużyna, w której gwiazdy świecą przykładem zdolnej młodzieży; to nie tylko najbardziej brytyjski zespół Premier League (był taki moment, że w pierwszym składzie grało ośmiu angielskich kadrowiczów), ale drużyna, która wreszcie ma trenera zdolnego rywalizować z najlepszymi. Juande Ramos po zaledwie czterech miesiącach pracy zdobył Puchar Ligi, w drodze po to trofeum wygrywając taktyczne pojedynki z Arsenem Wegnerem i Awramem Grantem. Kiedy podczas przedsezonowych sparingów gromili Romę, Celtic czy Borussię Dortmund optymizm sięgał szczytu.

Jest w Anglii pojęcie „nearly team”, jak ulał pasujące do Tottenhamu. Miało być przecież tak dobrze, kiedy Ramos wreszcie pozbył się piłkarzy, którzy zawalili niejeden mecz: Robinsona i Kaboula. Miało być tak dobrze, gdy jeszcze przed Euro sprowadzał Lukę Modricia, gdy w Barcelonie znalazł cudowne brazylijsko-meksykańskie dziecko – Giovani dos Santosa, a w PSV Eindhoven – świetnie grającego na przedpolu Heurelho Gomesa… Miało być tak dobrze, skoro po wielomiesięcznej przerwie w miarę regularnie grać zaczął King, skoro wyleczył się Bale, skoro drugą linię wzmocnił kolejny reprezentant Anglii – ekspert od stałych fragmentów gry Bentley…

Dlaczego więc jest tak źle? Szukanie odpowiedzi na to pytanie to jeden z najpopularniejszych tematów angielskiej prasy w ostatnich dniach. Niektóre intuicje dziennikarzy są oczywiste, inne grzeszą pewną nadmiernością. Spróbujmy to uporządkować, pamiętając, że – jak mówił dziś Ramos – wystarczą trzy zwycięstwa, by przestano narzekać, a jego samego znów traktowano jak króla.

Pierwszy powód kryzysu: niejasny podział kompetencji na szczytach władzy, a może nawet brak tych kompetencji u jednej z kluczowych dla klubu postaci. Tottenham jako pierwszy w Anglii wprowadził system kontynentalny, w którym trener odpowiada za selekcję, taktykę i treningi, a dyrektor sportowy – za kontrakty i transfery. Działało to nieźle, kiedy z Martinem Jolem pracował dyrektor Frank Arnesen, ale Duńczyka szybko podkupiła Chelsea i w klubie pojawił się Damien Comolli. Cieszący się zaufaniem prezesa Francuz sprowadzał piłkarzy wbrew opinii Jola i na pozycje, które były już nieźle obsadzone, w innych miejscach (defensywny pomocnik, lewoskrzydłowy…) zostawiając luki. Tego lata to w pierwszym rzędzie Comolliego obwinia się za nieudolną politykę transferową, a nazwiska kosztownych nieudaczników (Boateng, Kaboul) lub zdecydowanie przepłaconych średniaków (Bent kosztował Tottenham tyle co Henry Barcelonę!) biją po oczach. Patrzyłem na Comolliego podczas dzisiejszego treningu Tottenhamu przy Reymonta: stał na środku boiska ponury jak noc i samotny jak palec. W drodze na szafot?

Powód numer dwa: odejście nie tylko Dymitara Berbatowa, ale i Robbiego Keane’a (o ile sprzedaży Bułgara spodziewali się wszyscy, transferu Irlandczyka, który niedawno przedłużył kontrakt – nikt). Ten duet napastników zdobył wspólnie 44 bramki w ubiegłym sezonie, a 46 w poprzednim; ich forma doprowadziła do sprzedania jeszcze w styczniu Jermaina Defoe (nie godząc się na bycie wiecznym rezerwowym, odrzucił propozycję nowego kontraktu, więc klub „niechętnie” przyjął ofertę Portsmouth – a Defoe w następnych 18 meczach strzelił 13 goli dla nowego pracodawcy). Słuszny zarzut do zarządu to usankcjonowanie tych transferów przed znalezieniem następców – w przypadku Keane’a miał to być Andriej Arszawin, ale negocjacje z Zenitem okazały się dramatycznie trudne. Prezes Daniel Levy ma opinię twardego biznesmena, który potrafi walczyć o swoje – udowodnił to, uzyskując za Berbatowa ponad 30 milionów funtów, cóż z tego, skoro porozumienie z MU osiągnął za pięć dwunasta ostatniego dnia okienka transferowego i dziury po Bułgarze również nie udało się załatać (a wcześniej – jak zauważył Terry Venables – sfrustrowany Berbatow niszczył atmosferę w szatni). Owszem, kupiono Pawliuczenkę, ale po występach w Spartaku Rosjanin nie może grać w tegorocznej edycji Pucharu UEFA, a poza tym – zdaniem drugiego trenera Tottenhamu Gusa Poyeta – jego styl gry jest zbyt podobny do tego, który prezentuje Darren Bent, więc obaj nie mogą razem występować na boisku. Kiedy zapytałem dziś o tę kwestię Ramosa, częściowo przyznał Poyetowi rację, ale zaznaczył zarazem, że po większej liczbie wspólnych treningów Anglik i Rosjanin powinni znaleźć wspólny język. „Oni potrzebują czasu” – mówił, nie po raz pierwszy akcentując to, czego i on sam potrzebuje najbardziej.

Mimo wszystko zbyt wielka wydaje się liczba dokonywanych w lecie zmian personalnych. Szkoda bramkostrzelnego Malbranque’a czy pracowitego Tainio; nie wszyscy ich następcy przekonują, a w gruncie rzeczy – dotąd nie przekonuje żaden, zważywszy na sumy, jakie wydano (Bentley i Modrić kosztowali po kilkanaście milionów funtów). Dziewięciu sprzedanych piłkarzy, siedmiu sprowadzonych, nieraz w ostatniej chwili – toż to budowanie zespołu praktycznie od nowa.

Juande Ramosowi zarzuca się nadmierne żonglowanie składem, ale w tym przypadku Hiszpana można częściowo usprawiedliwić. Kilku piłkarzy leczyło kontuzje, a sytuację dodatkowo komplikuje konieczność zastępowania w meczach Pucharu UEFA Pawliuczenki i Czorluki (Chorwat również zdążył wystąpić w tegorocznej edycji rozgrywek, w barwach MC – dlaczego wydano ponad 20 milionów na piłkarzy, którzy nie wesprą kolegów w europejskich bojach, to kolejne pytanie do Comolliego). Trudniej zrozumieć ciągłe poszukiwanie rozwiązań w drugiej linii, gdzie Bentley, Lennon czy Giovani ustawiani są nie na swoich nominalnych pozycjach, a zdarza się również, że jako skrajni ofensywni pomocnicy grają boczni obrońcy – Bale i Gilberto.

Kolejny problem to negatywna taktyka, niedająca nadziei na strzelanie goli i sprowadzana coraz częściej do długiej piłki (pamiętajmy, że Tottenham zawsze słynął z gry kombinacyjnej). Wiadomo, że w Sewilli i w pierwszych miesiącach w Londynie Ramos preferował ustawienie 4-4-2, kłopot w tym, że skoro boi się powierzyć miejsca w ataku Bentowi i Pawliuczence, nie bardzo ma inne rozwiązanie. Poza tym, nawet jeśli w systemie 4-4-2 funkcjonują skrzydła (Bentley po prawej, Lennon od biedy radzi sobie po lewej stronie), Tottenham przegrywa walkę o środek pola (w duecie Jenas-Modrić żaden nie nadaje się na defensywnego pomocnika; jeśli gra Zokora, to owszem – asekuruje obrońców, ale nie wspiera ataków swojej drużyny i rywale tak czy tak osiągają przewagę). Nie dziwię się Hiszpanowi, że w tej sytuacji wybiera 4-5-1: tak przynajmniej łatwiej się bronić, a przed Zokorą można wystawić dwóch kreatywnych pomocników. Nadal pozostaje jednak problem braku wsparcia dla osamotnionego napastnika (w meczu z Portsmouth Tottenham miał gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki, ale nie był w stanie stworzyć sytuacji bramkowej, a pomocnicy niemal się nie ruszali; o szybkim ataku nie było mowy). Kiedy zapytałem o to Ramosa, przyznał, że zawsze wolał 4-4-2. Problem w tym, że gdy stosowali to ustawienie na początku sezonu – przegrywali, później pokonali Newcastle grając w systemie 4-5-1, ale ta sama taktyka nie pozwoliła ustrzec się porażki z Portsmouth; z odpowiedzi Hiszpana wnioskuję, że wciąż nie wie, co dla tej grupy piłkarzy lepsze.

Do tego dochodzi problem z dziedziny psychologii: drużynie brakuje lidera. Odszedł Keane, walczący o każdą piłkę i jeśli trzeba krzykiem motywujący kolegów, zabrakło rutynowanego Davidsa, który wcześniej spełniał podobną rolę u Martina Jola. Kiedy dziś Tottenham traci bramkę, wszyscy spuszczają głowy. W czasie częstych nieobecności Kinga kapitanem jest Jermaine Jenas, który, owszem, próbuje mobilizować resztę, ale sam robi okropne błędy (karny dla Portsmouth po jego ręce to przykład najświeższy).

I tu pojawia się kwestia może najpoważniejsza: każdy z tych piłkarzy indywidualnie jest za dobry, żeby spaść z Premier League, ale w grupie zbyt często wyglądają jak przestraszone kurczaki. Zwłaszcza teraz, kiedy stali się pośmiewiskiem całej Anglii, kiedy buczą na nich właśni kibice i kiedy w gazetach mogą przeczytać, że ich trener marzy o powrocie do Hiszpanii, świeżosprowadzony napastnik żałuje wyprowadzki z Moskwy, a prezes przymierza się do sprzedaży klubu. Nawet jeśli część z tych informacji jest wyssana z palca, atmosfery to nie poprawia. W dzisiejszej piłce trudno już mówić, że drużyna potrzebuje czasu na zgranie – czas jest ostatnią rzeczą, jaką daje się trenerom i menedżerom; wyniki mają być natychmiast, a jeśli ich nie ma… W ciągu siedmiu lat rządów Daniela Levy’ego w Tottenhamie pracowało już pięciu menedżerów.

Co to jest wślizg, tato?

Sobota, godzina piętnasta: jeszcze kilkanaście lat temu Anglia o tej porze zamierała. Tyle że były to czasy, kiedy piłkarze grali dla ludzi, którzy chodzą na mecze, a nie dla tych, którzy chcą je oglądać w telewizji (dla telewidzów był sobotni wieczór – podczas emisji Match of the Day Anglia zamierała po raz drugi). Dziś, wbrew protestom kibiców przywiązanych do tradycji, kolejka ligowa rozciąga się na ponad dwie doby. Dla fanów Manchesteru United sobotni mecz z Boltonem był pierwszą w całym roku 2008 okazją do stawienia się na Old Trafford w uświęconym obyczajem terminie.

Zaczynam od meczu Manchesteru, choć jako pierwsi na boisko wyszli piłkarze Evertonu i Liverpoolu, a na czołówki trafił mecz Arsenalu z Hull. Zaczynam dlatego, że poprzedni wpis poświęciłem obronie sędziów, a tymczasem tego, co zrobił w sobotę Rob Styles, obronić się nie da. Przecież skazywany na pożarcie Bolton radził sobie niespodziewanie dzielnie, ba: w pierwszej połowie miał lepsze sytuacje do strzelenia bramki. I cóż się stało? Wślizg Jlloyda Samuela na Ronaldo był podręcznikowy. Kiedy usłyszałem gwizdek, byłem – jak pewnie większość kibiców niezaangażowanych – przekonany, że Portugalczyk dostanie żółtą kartkę za symulowanie. Nic z tego: świetnie skądinąd ustawiony sędzia przyznał Manchesterowi karnego. I jak tu się dziwić, że stara szkoła wślizgu umiera, skoro czysty odbiór piłki coraz częściej staje się pretekstem dla teatralnego upadku przeciwnika? Mogę się wprawdzie pocieszać, że sprawdziła się teza o globalnej sprawiedliwości (dziś mnie skrzywdzą, jutro mojego rywala: Alex Ferguson tyle razy narzekał na sędziów, a dziś sędzia pomógł właśnie jemu…). Jednak błąd Roba Stylesa usprawiedliwić trudniej niż – powiedzmy – niezauważonego spalonego, bo bardziej narusza ducha gry. Dawno, dawno temu nie łapało się za koszulki, synku, tylko odbierało piłkę wślizgiem. Szkoda Boltonu.

Szkoda też Newcastle. Opowiadano mi, że kiedy Blackburn strzelił pierwszego gola, komentator BBC nawet nie podniósł głosu: wszyscy na tę bramkę czekali w przekonaniu, że jeśli świat ma swój porządek, zdemoralizowane po odejściu Keegana Sroki muszą przegrać po raz kolejny (skoro w Pucharze Ligi uległy nawet Tottenhamowi, coś musi być na rzeczy…). Ale szkoda Newcastle także dlatego, że szukający kupca na klub Mike Ashley zdecydował się zatrudnić przejściowego menedżera i wybrał na to stanowisko Joe Kinneara. Wprawdzie w sposób oczywisty lubię tego dżentelmena – po pierwsze przez lata grał w Tottenhamie, po drugie był menedżerem we wspaniałych i szalonych czasach Wimbledonu. Problem w tym, że od tamtej pory minęły lata, które upłynęły Kinnearowi na emeryturze i na przedemerytalnej drodze przez mękę w Luton i Nottingham Forest. Jestem oczywiście świadom istnienia reguły mówiącej, że w krótkim terminie zmiana menedżera wpływa na piłkarzy ożywczo, choć w dłuższej perspektywie, jeśli nie idą za nią znaczące wzmocnienia (podkreślam: wzmocnienia, nie zamiana ulubieńców poprzedniego szkoleniowca na ulubieńców nowego) wychodzi na to samo. W przypadku drużyny pogrążonej w tak głębokim kryzysie nawet drobna zmiana rutyny może być błogosławieństwem. Ale dlaczego akurat Kinnear, skoro Alan Shearer podsumował, że nawet gdyby kazano mu wymienić pięciuset kandydatów, jego nazwisko nie przyszłoby mu do głowy? Zważywszy jeszcze, że pierwsze mecze będzie obserwował z trybun, odbywając karę nałożoną przed czterema laty w Nottingham, nie zapowiada się, by Newcastle szybko wyszło z dołka.

Kto bardziej wymaga psychoterapii: kibice Newcastle czy kibice Tottenhamu? Mimo zwycięstwa Londyńczyków w bezpośrednim pojedynku, odpowiedź nie jest oczywista. Właściwie to niesamowite: patrzeć na nazwiska w kadrze drużyny z White Hart Lane i zestawiać je z zajmowanym przez nią miejscem w tabeli. W niedzielę Tottenham znów zagrał fatalnie, a Juande Ramos kolejny raz żonglował składem w sposób daleki od przekonującego. „Nie wiesz, co robisz” – śpiewali mu kibice, kiedy przy stanie 2:0 dla Portsmouth zmieniał Pawliuczenkę na Benta, utrzymując to samo niedające nadziei na gola ustawienie 4-5-1. Największą pomyłką Hiszpana było wystawienie w pierwszym składzie Brazylijczyka Gilberto. Zdaje się, że ten piłkarz – nominalny obrońca – miał wspierać Pawliuczenkę w akcjach ofensywnych, kłopot w tym, że całe 45 minut spędził w cieniu trybun (to nie metafora: światło słoneczne padało w ten sposób, że stojący przy linii bocznej Gilberto był niewidoczny). Dlaczego Lennon albo Giovani nie wyszli od pierwszej minuty, czemu na ławce został Modrić, czemu zdjęto najlepszego w Tottenhamie Zokorę, jak można budować drużynę wokół kapitana, który w kluczowym momencie prowokuje karnego – pytania można mnożyć. A „Nie wiesz, co robisz” śpiewać także prezesowi Levy’emu – nieprzypadkowo mój ulubiony sprawozdawca zamiast Tottenham Hotspur FC, pisał wczoraj Tottenham Hotspur PLC, sugerując, że większość ostatnich decyzji klubowego zarządu podporządkowano interesom finansowym. W niedzielę Portsmouth wystawiło pięciu dawnych piłkarzy Tottenhamu, gdyby zaś Mendes nie odszedł do Glasgow, a Davis nie złapał kontuzji, mogłoby być nawet siedmiu. Zbyteczne dodawać, że obaj strzelcy bramek grali niegdyś przy White Hart Lane…

Sprawie Tottenhamu nie chcę poświęcać zbyt wiele miejsca, pewnie zresztą będziemy o nim mówić osobno przy okazji meczu z Wisłą. Świetne podsumowanie wyjazdu do Portsmouth znalazłem na zaprzyjaźnionym blogu, którego autor ratował się z depresji lekturą 33. rozdziału II Księgi Mojżeszowej. „Akcja dzieje się zaraz po grzechu złotego cielca (Carling Cup), Pan nakazuje wyruszyć Izraelitom do upragnionej Ziemi (top four), ale że wcześniej zgrzeszyli (nakupili i rozprzedali) zapowiada, że On z nimi nie pójdzie, bo by się nie ostali przy życiu (nie można grać stylem nieodpowiednim dla zawodników, bo prowadzi to do śmierci, czyli spadku z Premier League).”. No, no…

Wypadałoby napisać o derbach Liverpoolu, ale w sumie rozczarowały (zgoda: świetny Torres i tradycyjna w ostatnich latach czerwona kartka dodały trochę pieprzu, jednak właściwie ciekawsza niż sam mecz była pomeczowa wypowiedź Davida Moyesa, że jedną z przyczyn kryzysu Evertonu jest to, że on sam nie podpisał dotąd nowego kontraktu). Szanse Manchesteru City w meczu z Wigan podważałem z kolei przed tygodniem: ta wpadka kompletnie mnie nie zdziwiła. Ale że Arsenal przegra z Hull nie śniło mi się nawet po sierpniowej porażce Kanonierów z Fulham. Podopieczni Arsene’a Wengera przystępowali do meczu w świetnych nastrojach i wypoczęci (w środku tygodnia Sheffield United unicestwiła jedenastka złożona z klubowej młodzieży), ich forma zdawała się rosnąć, a nawet – jak w przypadku Theo Walcotta – sięgać szczytu, od pierwszych minut wydawało się, że jeśli nie za chwilę, to najdalej za 10 minut dosłownie wjadą do bramki Hull. Kiedy w końcu objęli prowadzenie zająłem się nawet redagowaniem jakiegoś tekstu, aż tu nagle przed polem karnym Arsenalu pojawił się Geovanni… Bramki Brazylijczyka nie powinno się opisywać – po prostu trzeba ją obejrzeć samemu. Podobnie, jak rzucającego ze złością bidon Wengera (tu akurat nie mam linku), kiedy padł drugi gol dla gości. Ależ nudna jest liga, w której Hull wygrywa na Emirates…

Faceci w czerni

A więc będzie o sędziach – ale spróbujmy, żeby nie poszło nam za łatwo, skoro okazji, żeby się po nich przejechać, mamy wciąż co niemiara. Tylko z tego weekendu: niewiarygodna pomyłka liniowego w meczu pierwszej ligi między Watfordem a Reading, nieuznany gol Stevena Gerrarda, nieprzyznany Tottenhamowi karny, grad kartek w spotkaniu Chelsea-Manchester United (w tej ostatniej kwestii Mike Riley poszedł zresztą po rozum do głowy i MU nie będzie musiał płacić dodatkowej kary za więcej niż 6 upomnień). Z tygodnia poprzedniego mylne interpretacje przepisu o ostatnim zawodniku podczas meczów Liverpool-MU i MC-Chelsea. A z przeszłości niezliczone inne przykłady, z tym dla mnie niezapomnianym: nieuznanego gola Mendesa w meczu MU-Tottenham, kiedy po strzale z połowy boiska piłka o ponad metr przekroczyła linię bramkową, zanim Roy Carroll zdążył ją wypchnąć z powrotem w pole.

Zawsze kiedy wybuchają awantury o sędziowanie, kiedy media zaczynają dobierać się do skóry kolejnego arbitra, kiedy mówi się wręcz – jak w przypadku rzeczywiście kuriozalnego gola podczas meczu Watford-Reading – o powtórzeniu spotkania, zachowuję spokój. Po pierwsze, nawet jeśli sędziowie dziś cię skrzywdzili, jutro skrzywdzą twoich rywali – i rachunek się wyrówna. Po drugie, czymś znacznie gorszym od pomyłki arbitra jest kreowanie wokół niego atmosfery nienawiści czy odwetu (pamiętacie wypowiedź premiera w sprawie Howarda Webba?). Football Assotiation i Premier League uruchomiły przed tym sezonem specjalne kampanie ochrony sędziów („Respect” i „Get On With The Game”), ale – jak pisze w nowym numerze „When Saturday Comes” Michael Walley – jedyny efekt jest taki, że Andy Gray zaczął mówić „Wiem, że mamy teraz szanować sędziów, ale…”. Kiedy przed miesiącem jeden z piłkarzy Crystal Palace wyleciał z boiska podczas meczu z Burnley, menedżer Neil Warnock mówił dziennikarzom o schowanej w portfelu kartce od Alexa Fergusona. „Sir Alex napisał mi, że ten sędzia jest haniebny, ale sam nie mogę tego powiedzieć, bo narobiłbym sobie kłopotów, nieprawdaż?” – pytał Warnock rozbawionych dziennikarzy. Jak widać, Jose Mourinho nie był taki znów wyjątkowy…

Pisałem już kiedyś o filmie dokumentalnym, nakręconym podczas ostatniego roku pracy sędziowskiej Grahama Polla – czyli po mistrzostwach świata w Niemczech, gdzie Anglik pokazał jednemu piłkarzowi aż trzy żółte kartki. Tamten błąd widziały jakieś cztery miliardy widzów mundialu, przez następne miesiące na angielskich stadionach Polla witał więc śpiew „Spieprzyłeś mistrzostwa”. „Zawsze wołali »Sędzia ch…” albo »Kim jest ten bękart w czarnym?«, ale wiedziałem, że nie chodzi o mnie, tylko o każdego faceta z gwizdkiem. W tym nie było nic osobistego i łatwo się było zdystansować – opowiadał bohater filmu. – Ale teraz nie było wątpliwości: tylko jeden człowiek spieprzył sędziowanie na mundialu. Ja”.

Kamera BBC towarzyszyła Pollowi podczas drogi na pierwszy mecz po powrocie z Niemiec, kiedy zatrzymał samochód na poboczu i wahał się, czy chce kontynuować podróż, przez kolejne tygodnie, z kulminacją w postaci czerwonej kartki dla Johna Terry’ego i późniejszych ataków ze strony Mourinho i piłkarzy Chelsea. Patrzyliśmy na krzyczące tytuły w gazetach, ale patrzyliśmy też na matkę, żonę i córki sędziego, i nagle dotarło do nas, że każdy wypowiedziany w mediach sąd rani bliskie mu osoby (Mourinho mówi, że Poll siedzi sobie wygodnie w domu, je kolację i nikomu z niczego nie musi się tłumaczyć – matka arbitra płacze). Słuchaliśmy radosnego sędziego, dzień po Bożym Narodzeniu szykującego się do meczu Fulham-West Ham, i sędziego w depresji zaledwie dobę później, bo w 92. minucie tamtego spotkania liniowy popełnił pomyłkę, która wypaczyła wynik.

Film o Grahamie Pollu pomógł mi zrozumieć magię zawodu sędziego („Stoisz w tunelu przed wielkim meczem: słyszysz ryk trybun, czujesz na plecach adrenalinę facetów, których za chwilę wyprowadzisz na boisko – każdy z nich jest multimilionerem i każdy musi słuchać twojego gwizdka…”) i pomógł zrozumieć jego misję („Nie obchodzi mnie, czy się komuś narażę, czy nie: tak mówią przepisy, a przepisy powinny być szanowane”) – zobaczcie zresztą, jak mogłoby wyglądać granie w piłkę bez arbitra.

Ale zrozumiałem coś jeszcze. Dopóki sędzia nie robi błędów, właściwie go nie widać. Tymczasem na sto jego decyzji po prostu musi się zdarzyć kilka nietrafionych. Tak jest pewnie w każdym zawodzie, choć nie w każdym błyskawicznie zmieniającą się sytuację śledzi ponad 20 kamer, nie w każdym masz tak mało czasu na reakcję i nie w każdym jej konsekwencje mogą się wiązać z tak wielkimi pieniędzmi (inna sprawa, że na arbitrów wrzeszczą także ojcowie kilkunastolatków grających mecze juniorskie – kto chodzi, ten wie).

Myślę, że po tym, jak sędziowie dostali mikrofony i słuchawki, kolejne zmiany są nieuniknione. Ktoś przygotuje piłkę, sygnalizującą przekroczenie linii bramkowej. Ktoś dopuści wreszcie używanie powtórek wideo. Na razie jest jak jest. Kto z was nigdy nie popełnił błędu, niech wrzeszczy na sędziego.

Nie spodziewaj się goli

Perwersyjnie nie zacznę od Chelsea-Manchester, wielkiego rewanżu za Ligę Mistrzów i tak dalej – perwersyjnie powiem, że najciekawszy wydał mi się mecz Liverpoolu ze Stoke. Wszyscy spodziewali się przecież spacerku gospodarzy, mówiło się, że to najlepsza okazja, aby Gerrard strzelił swoją setną, a Keane swoją pierwszą bramkę w barwach klubu, typowano 3:0 albo 5:0… Wiecie, jak się skończyło? „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się goli” – powiedziała kiedyś Mama, wręczając mi kasetę wideo z zaległym meczem.

Oczywiście pomeczowe komentarze zdominowała kwestia nieuznanej bramki (nieuznanej – dodajmy – z bliżej niezrozumiałych powodów), strzelonej przez Gerrarda już w 76. sekundzie. Gdyby sędzia Marriner ją zaliczył, być może rzeczywiście doszłoby do pogromu. Tymczasem Stoke przetrwało oblężenie, zapisując kolejną po zwycięstwie nad Aston Villą znaczącą kartę w króciutkiej historii występów w Premiership: pierwszy mecz bez straconego gola, i to na Anfield Road. Jose Mourinho powiedziałby wprawdzie, że przyjechali autobusem, który zaparkowali we własnym polu karnym, ale darujmy sobie złośliwości: na tym stadionie przegrywali najlepsi.

Potknięcie Liverpoolu wykorzystał Arsenal. Szybko zdobyta przez Bolton bramka wyraźnie rozsierdziła Kanonierów, którzy odpowiedzieli trzema golami, a przecież tradycyjnie okazji mieli dużo więcej (dwukrotnie gospodarzy ratował słupek). O Smolarku nie ma co pisać, warto natomiast pisać o Nicklasie Bendtnerze i dołączyć jego nazwisko do listy genialnych młodzieńców Wengera. W poprzednim sezonie odnosiłem wrażenie, że jedyną zaletą Duńczyka jest wzrost, pamiętam też, jak w półfinale Pucharu Ligi wrzeszczał na niego Adebayor – ale to był poprzedni sezon. Dziś Bendtner nie dość, że imponował precyzją podań otwierających kolegom drogę do bramki, to sam ją znalazł, zdobywając gola na 1:2.

Ozdobą soboty był jednak mecz West Hamu z Newcastle i debiut na ławce gospodarzy… nie, nie Gianfranco Zoli, a właściwie nie tylko Gianfranco Zoli, ale kolejnej dawnej podpory Chelsea – Steve’a Clarke’a. To współpracownika Mourinho, Granta i Scolariego, a obecnego asystenta Zoli podejrzewam o przeszczepienie na grunt West Hamu ustawienia, w którym zwykle gra drużyna ze Stamford Bridge. Mecz był otwarty, a Newcastle wcale nie wypadło źle. Może raczej należałoby powiedzieć, że biednemu wiatr w oczy: pierwszy gol dla Młotów padł po gigantycznym rykoszecie, później Srokom należał się karny za rękę Scotta Parkera, a o wszystkim przesądziła druga bramka dla WHU, zdobyta po frajerskim zachowaniu Colocciniego (widzieliście kiedyś środkowego obrońcę, który obraca się plecami do napastnika w obawie, że mógłby oberwać piłką?). Z pewnością zamieszanie wokół klubu nie sprzyja piłkarzom Newcastle, przepiękny gol Owena pokazuje jednak, jaki potencjał może się uwolnić, jeśli sprawy poza boiskiem zostaną uporządkowane.

A niedziela? Niedziela była taka, jak lubimy: piłka od południa do późnego wieczora, kiedy można było oglądać retransmisje spotkań rozgrywanych wcześniej równolegle. Zaczynały West Bromwich i coraz bardziej lubiana przeze mnie Aston Villa. Pisałem to już kilkakrotnie, ale powtórzę: jeśli ktoś ma zakłócić spokój Wielkiej Czwórki, to właśnie drużyna Martina O’Neilla, zespół młody i brytyjski, świetnie zorganizowany i grający bardzo szybko. Oczywiście pod warunkiem, że nie przyjdą jakieś Liverpoole i Manchestery i nie kupią Barry’ego, Agbonglahora czy Younga…

Pozostanę też przy swoim sceptycyzmie co do szans Manchesteru City, mimo iż rozstrzelanie Portsmouth było wyjątkowo spektakularne. Zespół Marka Hughesa nie potrafi jeszcze ustabilizować formy – i nawet taki fajerwerk nie oznacza, że za tydzień nie potknie się z wyjątkowo niewygodnym w tym sezonie Wigan.

Jak widać robię, co mogę, żeby nie pisać o starciu na Stamford Bridge, a zwłaszcza o innym remisie w Londynie, więc słówko jeszcze o beniaminkach. Skazane na pożarcie Stoke i Hull wciąż pozostają twardym orzechem do zgryzienia; piłkarzom tej drugiej drużyny zabrakło doświadczenia i – mając dwubramkową przewagę na 17 minut przed końcem – nie potrafili dowieźć zwycięstwa (z drugiej strony po wejściu na boisku Luisa Sahy Everton po raz pierwszy w tym sezonie wyglądał naprawdę przekonująco).

Wobec meczu Chelsea-MU zachowywałem sceptycyzm. Myślałem raczej o tym, jak angielska prasa umie podgrzewać atmosferę, kreować oczekiwania na wielki spektakl, rewanż za Moskwę, odkupienie win Terry’ego. Z dużej chmury spadł jednak kapuśniaczek – choć przyznaję, że oglądałem tylko 45 minut, ze zrozumiałych względów przerzuciwszy się potem na Tottenham.

Transmisji telewizyjnej meczu z Wigan nie było, więc słuchałem radia. I chyba lepiej, bo z tego, co mówili przychylni zazwyczaj Kogutom komentatorzy lokalnej stacji BBC, zespół Juande Ramosa nie wyglądał jak drużyna z Premiership. Buczenie słyszałem i w przerwie, i –  jeszcze głośniejsze – po końcowym gwizdku; bodaj czy nie najwyraźniejszy znak tego, że ktoś to w ogóle oglądał. „Terrible Tottenham” – napisała jedna z gazet, a portale kibicowskie zachodzą w głowę, co się właściwie stało z tą drużyną. Nie chodzi przecież tylko o to, że nowi piłkarze jeszcze się w niej nie zadomowili, ale i o to, że starzy sprawiają wrażenie, jakby zapomnieli o swoich umiejętnościach. Uderza nie tylko impotencja ataku, ale i kompletny brak kreatywności drugiej linii. Co się stało z Bentleyem? Zostawił prawą nogę w Blackburn? A co się stało z Juande Ramosem, zmieniającym co mecz pół składu i wcale nie będącym przez to bliżej odpowiedzi, jaki jest najlepszy? O tym, że Tottenhamowi należał się w tym meczu karny, właściwie nie ma sensu pisać: z pewnością by go nie strzelili.

We środę Newcastle podejmuje Tottenham w trzeciej rundzie Pucharu Ligi. Drużyny o tak wielkich aspiracjach zajmują przedostatnie i ostatnie miejsce w tabeli Premiership – i jedyny pożytek z tego meczu, że przynajmniej jednej z grup smutnych kibiców poprawi się humor. Potem kolejka ligowa i Tottenham w Krakowie. Cóż, jeszcze tydzień temu nie spodziewałem się, że to powiem: w przyszły czwartek faworytem może być Wisła.

Tottenham-Wisła: kto komu utarł nosa

Najbardziej szowinistyczne zdanie, jakie kiedykolwiek przeczytałem w angielskiej prasie, dotyczyło polskiej drużyny, mniejsza o to której: „Ze wszystkich umiejętności piłkarskich Polacy zaimponowali jedynie umiejętnością smarkania na murawę”. Jest dla mnie jasne, że po meczu Tottenhamu z Wisłą na Wyspach długo nikt nie uderzy w podobne tony.

Owszem, wygrała drużyna lepsza, ale nie znaczy to: grająca lepiej. Jak na standardy obu zespołów, jak na ich ambicje i budżety, to Wisła grała dobrze, a Tottenham słabo. Londyńczycy muszą się martwić nie tylko rewanżem w Krakowie, ale i tym, że w takiej formie mogą tylko marzyć o pokonaniu Wigan w niedzielę. Na grę ich napastników wybrzydzamy od tygodni, ale dziś zawodzili również obrońcy (Wisła mogła spokojnie strzelić ze trzy bramki), a także druga linia. Zwłaszcza David Bentley, wreszcie ustawiony na prawej pomocy: o zdobywcy pierwszego gola dla Tottenhamu mówi się, że jest najlepiej dośrodkującym piłkarzem angielskim, wręcz następcą Beckhama, a dziś nie dość, że dośrodkowywał fatalnie, to miewał kłopoty z przyjęciem piłki.

Tottenhamowi zdarzały się wprawdzie przebłyski – piękna akcja zakończona nieuznanym golem Benta to najlepszy z nielicznych przykładów – ale zbyt często patrzyliśmy na długą piłkę spadającą gdzieś przed polem karnym Wisły. Ci z nas, którzy od dawna oglądają transmisje z White Hart Lane, musieli przecierać oczy ze zdumienia. Oprócz Bentleya nieprzyjemnie zaskoczył Ledley King, którego gapiostwo pozwoliło Niedzielanowi na znalezienie się przed bramką gospodarzy (sytuację uratował wślizgiem Woodgate, który jednak zagapił się przy akcji Boguskiego w pierwszej połowie). Rozczarował niedokładny i niepewny siebie Giovani dos Santos. Nie błyszczał Jenas. Właściwie pochwalić można jedynie debiutującego Fraziera Campbella, który po wejściu na boisko walczył o każdą piłkę i zaliczył asystę przy bramce Benta. W sumie wyglądało to tak, jak i moje oglądanie: internetowa telewizja Tottenhamu rwała połączenie, jak rwały się akcje jej piłkarzy.

Wisły nie oglądam zbyt często, więc przyznam, że nie do końca wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Zobaczyłem drużynę dobrze zorganizowaną, umiejętnie grającą pressingiem i świetnie przygotowaną kondycyjnie (wytrzymali do 90. minuty, zupełnie jakby nie byli z Polski…). Zobaczyłem walkę twardą, ale fair. Zobaczyłem Brożka, który w roli wysuniętego napastnika potrafił przyjąć piłkę, zastawić się i dograć do partnera lepiej niż Bent. Zobaczyłem Baszczyńskiego i Sobolewskiego. Zobaczyłem bardzo ładną akcję, która przyniosła gola, a później kilka groźnych kontr. Pytanie, kto komu utrze nosa za dwa tygodnie, pozostaje otwarte…

Aha, jeszcze polscy kibice. Dodałbym parę zdań do tego, co napisał Robert Błaszczak, ale nie chcę dzielić losu Bohdana Pękackiego – rzućcie okiem na komentarze pod jego wpisem, będziecie wiedzieli, o co chodzi. Szczęśliwie Anglicy tych wszystkich śpiewów nie rozumieli.

Arcyważny mecz o wszystko

Pamiętacie, że dawno dawno temu Arsene Wenger pracował za siedmioma górami i za siedmioma rzekami? Przez pierwsze miesiące trenowania japońskiego Grampus szło mu bardzo kiepsko, więc kiedy usłyszał, że prezes wzywa go na rozmowę, spodziewał się najgorszego. „Panie Wenger, jesteśmy zaniepokojeni wynikami” – powiedział Japończyk. „Podobnie jak ja” – przytaknął Francuz. „Myślimy, że nadszedł czas na zmiany, panie Wenger” – kontynuował prezes. Puls Wengera przyspieszył. „Tak, właściwie mogłem się tego spodziewać” – odpowiedział. I usłyszał pytanie: „Czy chciałby pan, żebym zwolnił tłumacza?”.

Wiem, że zbyt często piszę o Tottenhamie, ale w końcu Londyńczycy grają z polskimi drużynami raz na pół wieku – ten serial się skończy, tak jak skończyło się codzienne pisanie o Euro. A anegdotę o Wengerze przytaczam za felietonistą „Daily Mail”, bo w wielu analizach obecnego kryzysu Tottenhamu jako jedną z przyczyn wymienia się barierę językową między menedżerem a zawodnikami. Owszem, krytykowany przez media Ramos zdecydował się dziś przemówić do dziennikarzy po angielsku, ale wypadł średnio. A cokolwiek byśmy powiedzieli o tym, że język futbolowy jest uniwersalny i że na poziomie instrukcji taktycznych Hiszpan z pewnością radzi sobie nieźle, rola menedżera nie sprowadza się wyłącznie do ustalania taktyki. Piłkarze są często jak dzieci albo jak gwiazdy show businessu: wymagają uwagi, cierpliwości, długich rozmów nie tylko o metodach obrony przy rzucie rożnym. Poprzedni trener, Martin Jol, był dla tych chłopaków jak ojciec…

Kolejna przyczyna kłopotów Tottenhamu to oczywiście polityka transferowa. Zarówno „Independent”, jak „Guardian” i „Mirror” napisały w dzisiejszych wydaniach, że dyrektor sportowy klubu, Damien Comolli, straci pracę. Zbiega się to z ogólnonarodowym trendem (wszyscy krytykują dyrektorów sportowych po tym, jak spowodowali dymisje menedżerów w Newcastle i West Hamie), ale jest także wyjątkowo po myśli kibiców Tottenhamu. Comolli nie dość, że wcześniej pracował w Arsenalu, to sprowadzał do klubu piłkarzy drogich, przeciętnych i takich, którymi nie był zainteresowany Martin Jol. Rozmiary bloga nie pozwalają na wszystkie przykłady – najbardziej spektakularne to stoperzy Younes Kaboul (kosztował 8 milionów funtów, podarował rywalom kilka bramek i odszedł po roku za połowę ceny) i Ricardo Rocha (ponad 3 miliony funtów, zaledwie kilka występów w pierwszym składzie, obecnie zesłany do rezerw) oraz pomocnik Kevin Prince-Boateng (ponad 4 miliony funtów, kilkanaście przeciętnych występów, dziś również w rezerwach). Można się także spierać, czy Zokora był wart 8 milionów, Pawliuczenko – 14, a Bent i Modrić – 16,5 miliona; większość kibiców Tottenhamu jest zdania, że za każdego potężnie przepłacono. O tym, jakie problemy z adaptacją mają w Anglii Rosjanin i Chorwat już zdążyłem przeczytać parę tekstów – Pawliuczenko powiedział nawet dzisiejszym „Izwiestiom”, że w debiucie nie poszło mu zbyt dobrze, bo… obrońcy AV nie zostawiali mu czasu na przyjęcie piłki. A to niedobrzy obrońcy, naprawdę.

Co jednak najważniejsze w kwestii Comolliego: kiedy zamykano letnie okienko transferowe i odchodził Berbatow, dyrektor Tottenhamu nie zdołał znaleźć następcy Bułgara ani na kontynencie, ani w Anglii, mimo iż mówiło się zarówno o Sergio Garcii i Diego Milito, jak Emilu Heskeyu i Kevinie Doyle’u. Sam Comolli twierdzi, że pewien uzgodniony już transfer nie doszedł do skutku, bo… agent piłkarza był zbyt zajęty, ale to tłumaczenie jest równie zabawne jak wypowiedź Pawliuczenki.

Czego potrzebuje Tottenham, by zacząć znów wygrywać? Jedna z gazet opublikowała pięciopunktowy plan, którego najważniejsza kwestia dotyczy po prostu… czasu na wspólne treningi (Pawliuczenko, Campbell i Ćorluka odbyli do tej pory zaledwie kilka sesji z kolegami, Bentley dołączył po niemal całym cyklu przygotowawczym w Blackburn, Modrić – po dłuższych wakacjach związanych z występami na Euro; w międzyczasie odeszli nie tylko Berbatow i Keane, ale i inni podstawowi wcześniej zawodnicy: Malbranque, Chimbonda, Tainio…). Inny pomysł to przesunięcie Bentleya na prawą stronę, gdzie zawsze był jednym z najlepiej dośrodkujących piłkarzy angielskich. Lennon jest wprawdzie w dobrej formie, ale jego ostatnie podanie zawsze pozostawiało wiele do życzenia – mógłby więc wykorzystywać swoją szybkość po lewej stronie albo za napastnikami. Jest także idea wysłania Modricia na siłownię, bo na razie Chorwat przegrywa walkę z każdym defensywnym pomocnikiem w Premiership.

Oczywiście zawsze kiedy jakiś menedżer apeluje, żeby dać mu czas, oznacza to, że jego czas dramatycznie się kurczy. Z drugiej strony Ramosa można zrozumieć: przez ostatnie dwa lata gra Tottenhamu opierała się na duecie Keane-Berbatow, a kiedy obaj – przecież nie z winy Hiszpana – zdecydowali się odejść, przestawienie drużyny na grę w innym stylu, z udziałem innych piłkarzy, musi potrwać. Od odejścia Bułgara minęło kilkanaście dni…

Na dzisiejszej konferencji prasowej Juande Ramos powiedział w zasadzie jedno zdanie o Wiśle: że jest to zespół silny fizycznie i grający bardzo twardo. Czy oznacza to, że nie zaprząta sobie nadmiernie głowy przeciwnikiem? Rafał Janas uważa, że porażka Tottenhamu z Aston Villą to zła wiadomość, bo gospodarze będą chcieli odkuć się na Polakach. Ale ten kij ma dwa końce: jak długo żyję, drużyna z White Hart Lane nie słynęła z odporności psychicznej, a po takim początku sezonu może być szczególnie niepewna siebie. Niech no tylko Wisła strzeli jej gola w piątej minucie…

PS Tytuł tego wpisu – jak wiele innych rzeczy – zawdzięczam Jerzemu Pilchowi.

Czarno-biały świat

Przysięgam, że to już ostatni raz zaczynam pisanie o Premiership zdaniem, że zdecydowanie nie jest to najnudniejsza liga świata. Z drugiej strony nie mogę tych słów ponownie nie przywołać, skoro ich patronem jest ostatni menedżer Newcastle, a zamieszanie wokół tej drużyny zdominowało pozostałe wydarzenia czwartej kolejki angielskiej ekstraklasy. Miała być to wprawdzie kolejka debiutów, ale nieoczekiwanie mówimy raczej o pożegnaniach: pożegnaniach z Newcastle.

Po kolei jednak: nawet Match of the Day ma swój ustalony porządek. Wczoraj w BBC mówili o Srokach na drugim miejscu, zaczynając od spotkania Liverpool-MU i pierwszego z głośnych debiutów: Dymitara Berbatowa w koszulce Czerwonych Diabłów. Chciałoby się powiedzieć „miłe złego początki”, bo Bułgar już w trzeciej minucie uciekł z piłką pilnującemu go Carragherowi i gdzieś spod linii końcowej dograł ją z powrotem na środek pola karnego, gdzie rozpędzony Tevez mógł jedynie spytać Reinę, w który róg uderzać. Cóż, skoro dzięki niepewnemu tego dnia Van der Sarowi (ale też i – bądźmy uczciwi – niewiarygodnie intensywnemu nawet jak na angielskie warunki pressingowi gospodarzy) Liverpool wyrównał jeszcze przed przerwą, a w drugiej połowie jego przewaga nad MU nie ulegała już wątpliwości. Zwycięski gol dla drużyny Beniteza był poniekąd kopią tego dla Manchesteru (w roli Berbatowa Kuyt, w roli Teveza – Babel), po Berbatowie widać było zaległości treningowe, a gdyby nie nieoczekiwany liberalizm Howarda Webba Vidić mógłby wylecieć z boiska paręnaście minut wcześniej (inaczej niż John Terry w meczu MC-Chelsea: w obu przypadkach sędziowie mylnie zinterpretowali przepis dotyczący czerwonej kartki za faul ostatniego obrońcy).

„Miłe złego początki” to również debiut Robinho w Manchesterze City. Chelsea, daleka przecież od najsilniejszego składu (bez Ballacka i Essiena, z Drogbą na ławce), pokazała, że mimo niewiarygodnych pieniędzy nowego właściciela drużynie Marka Hughesa sporo brakuje do najlepszych. Naprawdę: w styczniu trzeba byłoby kupić cały Real, pół Barcelony i jeszcze kilka Juventusów, żeby zniwelować stratę, jaką MC będzie wówczas miało do czołówki. A w Chelsea brawa dla Scolariego za ustawienie bocznych obrońców: Mark Lawrenson, którego przywołuję tu głównie w kontekście jego nietrafionych prognoz, trafnie zestawiał Ashleya Cole’a i Bosingwę z Roberto Carlosem i Cafu…

Kapitalna kolejka, w której trzeba by wspomnieć również walkę do końca we wczorajszym „meczu bez sponsorów” i w dzisiejszym pojedynku Stoke z Evertonem. Podkreślić formę Jermaina Defoe w Portsmouth, która jakoś nie może znaleźć przełożenia na występy w reprezentacji. Unosić się nad Theo Walcottem, którego forma w Arsenalu nie ustępowała tej w kadrze. Arsene Wenger zastanawiał się ponoć przed meczem z Blackburn, czy postawić na bohatera z Zagrzebia, czy spuścić z niego trochę powietrza. Nie ma wątpliwości, że podjął dobrą decyzję…

Natomiast jest więcej niż pewne, że niedobrą decyzję podjął w którymś momencie życia Mike Ashley. Tylko w którym? Zatrudniając Kevina Keegana jako menedżera? Zatrudniając Dennisa Wise’a jako dyrektora sportowego? Nieumiejętnie dzieląc między nich kompetencje? Wydając za mało pieniędzy na transfery czy przeciwnie: wydając ich zbyt wiele? A może w ogóle kupując ten przeklęty klub? Ja w każdym razie, po tym, jak w sobotę oglądałem na ulicach Newcastle protestujących kibiców, a także po tym, jak przeczytałem w niedzielę dramatyczną deklarację właściciela, muszę odszczekać jedno zdanie z tego, co napisałem przed ponad tygodniem: panu Ashleyowi nie było wszystko jedno, co na jego decyzje powiedzą kibice. Zaiste, tak długiego oświadczenia nie mógł napisać żaden specjalista od public relations. I nie tylko dlatego warto je przeczytać.

Kiedy próbując wcielić się w Ashleya usiłowałem pokazać, że świat Newcastle nie jest czarno-biały, pewnych kwestii nie doceniłem. Właściciel klubu pisze, ile pieniędzy wydał na jego kupno, ile przeznaczył na zmniejszenie jego zadłużenia i ile zamierzał co roku do niego dokładać. Wszystkie te kwoty okazały się za małe w porównaniu z tymi, których żądają kibice. A ponieważ skala protestu każe Ashleyowi obawiać się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny, wystawia klub na sprzedaż: niech prowadzi go ktoś, kto sprosta ambicjom tysięcy fanów.

Właściwie można by się uśmiechnąć. Dać jakieś przykłady z Polski. Powiedzieć, że jest tylko jedna rzecz, która odbiera zimnym biznesmenom zdolność do racjonalnego prowadzenia interesów: piłka nożna. Ale jakoś nie jest mi do śmiechu. Wspaniały naprawdę klub marnieje, mimo iż wszyscy chcieliby tylko jego sukcesów: i właściciel, i dyrektor sportowy, i były menedżer, i piłkarze, i kibice. Czy jest za późno na okrągły stół, zwołany np. przez sir Bobby’ego Robsona? Nie wiem, czy w obecnej sytuacji Mike Ashley znajdzie kupca. Lepiej byłoby oszczędzić drużynie kolejnego zamętu i namówić wszystkich do cofnięcia się o pół kroku.

PS O meczu Tottenhamu z Aston Villą piszę w jednym z komentarzy pod tym tekstem.