Archiwum kategorii: Bez kategorii

PZPN mówi tak

Już oficjalnie: PZPN wystąpił do FIFA z propozycją, by mecz Gruzja-Irlandia rozegrano w Polsce. „W przeszłości, w podobnej sytuacji, odbył się w Polsce mecz Glasgow Rangers- Andżi Machaczkała. Mamy dobre tradycje, gdy chodzi o pomoc w trudnych sytuacjach” – powiedziała „Tygodnikowi Powszechnemu” Elżbieta Klimaszewska z PZPN.

Muszę przyznać, że kiedy przed trzema dniami zgłaszałem ten pomysł, nie liczyłem na taki odzew. A jednak: najpierw wpis na blogu, informacje na Onecie i wsparcie kilku osób z „Tygodnika”, potem otwartość Legii i PZPN, i niemożliwe wydaje się możliwe.

Do 6 września zostało jeszcze kilkanaście dni. Najlepiej byłoby oczywiście, gdyby sytuacja na Kaukazie uspokoiła się na tyle, żeby Gruzini mogli rozegrać mecz z Irlandią u siebie. Ale jeśli nawet tak się stanie, jeśli nawet do Polski nie przyjadą Robbie Keane i Kacha Kaładze, w pamięci Gruzinów zostanie – nie pierwszy zresztą – dowód, że mogą na nas liczyć.

No i miło, że polska piłka po kijowskich blamażach pokazuje twarz nieco szlachetniejszą.

PS Jednak nie w Polsce… Wdzięczne za naszą propozycję władze gruzińskiej federacji obstają przy Tbilisi, a jeśli FIFA zdecyduje inaczej, jako miejsce awaryjne wskazują Karlsruhe, które zgłosiło się jeszcze zanim przyszedł faks z PZPN i w którym gra reprezentacyjny napastnik Aleksander Janiszwili. Więcej w rozmowie z Gogą Kawtaradze na stronie internetowej „Tygodnika Powszechnego”.

Zwycięstwo Gruzji

Gruzja wygrała mecz towarzyski z Walią: na stadionie w Swansea Beka Gotsiridze strzelił gola na 2:1 już w doliczonym czasie gry, po szkolnym błędzie obrońców gospodarzy (wcześniej, przy bramce dla Walii, nie popisał się z kolei gruziński bramkarz). Ale tym razem mecz interesował mnie ze względów pozasportowych. Zastanawiałem się nawet, czy w ogóle powinien się odbyć.

O tym, co dzieje się na Kaukazie, wszyscy wiemy. Wiemy, że w związku z trwającym tam konfliktem władze światowej piłki nakazały Gruzinom rozegranie zbliżającego się meczu eliminacji MŚ z Irlandią na neutralnym gruncie. W poprzednim wpisie rzuciłem pomysł, by to Polska zorganizowała ten mecz. Wsparli mnie koledzy z „Tygodnika” i z Onetu – od tamtej pory usłyszeliśmy o przychylności zarówno gruzińskiej, jak i polskiej federacji piłkarskiej. Do wszystkich podanych przedwczoraj argumentów dziś dodałbym jeszcze jeden: że grając w kraju tak im życzliwym Gruzini będą się czuli stosunkowo najbardziej „u siebie”; że doping warszawskiej, jak wiele na to wskazuje, publiczności, może nieść ich do zwycięstwa.

Ale kiedy patrzyłem na mecz z Walijczykami, kiedy widziałem czarne opaski na rękach reprezentantów Gruzji, kiedy dowiadywałem się o ich trudnościach z podróżą, a nawet o tym, że nie zagrało kilku piłkarzy występujących na co dzień w lidze rosyjskiej (nie zostali wypuszczeni); kiedy patrzyłem na łzy wzruszenia i dumy po odniesionym ostatecznie zwycięstwie, nie po raz pierwszy zastanawiałem się, czy futbol nie przesłania zajmującym się nim ludziom spraw znacznie ważniejszych. Inaczej mówiąc: czy kiedy w Gruzji trwa wojna, giną żołnierze i cywile, a uchodźcy dramatycznie potrzebują pomocy, w ich świecie jest jeszcze miejsce na piłkę nożną? Siedzę za biurkiem setki kilometrów od Swansea i od Tbilisi – nie potrafię tego ocenić. Szanuję emocje, jakie wyzwoliło zwycięstwo nad Walią. Obawiam się jednak, że przez nieuniknione łączenie jej ze sportem, prawdziwa tragedia zostaje jakoś zbanalizowana.

Pewnie nie ma dobrego wyjścia z takich sytuacji. Pewnie gdyby Gruzja z powodu wojny nagle wycofała się z międzynarodowych rozgrywek, na nikim nie zrobiłoby to wrażenia (tak samo jak gdyby Katie Melua przerwała trasę koncertową albo nagrała płytę poświęconą tragedii ojczyzny – nie wpłynęłoby to na rosyjskich przywódców). FIFA po prostu przyznałaby walkowery drużynom rywalizującym z nią w grupie i świat błyskawicznie odzyskałby swój porządek.

Wygląda na to, że Gruzini nie tylko muszą, ale i chcą grać dalej. A skoro tak, trzeba im zapewnić najlepsze możliwe warunki. Zaprośmy ich do Polski: niech mecz Gruzja-Irlandia odbędzie się przy Łazienkowskiej. Czasu na działanie jest coraz mniej: władze gruzińskiej federacji mają podać nowe miejsce meczu do 26 sierpnia, a – jak słyszę od naszego korespondenta z Tbilisi – decyzję będą podejmować jutro.

Niech gruzińscy piłkarze zagrają w Polsce

6 września, w ramach eliminacji mistrzostw świata, powinien się odbyć nie tylko mecz Polska-Słowenia, ale także spotkanie Gruzja-Irlandia. Międzynarodowe władze piłkarskie uznały jednak, że w związku z konfliktem na Kaukazie szanse na zorganizowanie meczu w Tbilisi są niewielkie i na prośbę Irlandczyków podjęły decyzję o rozegraniu go na gruncie neutralnym.

Gruzińska federacja piłkarska ma czas do 26 sierpnia na podanie nowego miejsca. I stąd prościutki pomysł: niech mecz Gruzja-Irlandia odbędzie się w Polsce. Niech to będzie jedna z tych inicjatyw, o których potrzebie mówi w najnowszym numerze „Tygodnika Powszechnego” Adam Daniel Rotfeld. Były minister spraw zagranicznych przypomina, że jesteśmy państwem średniej wielkości: możemy się angażować w międzynarodowe działania nie wzbudzając podejrzeń, że chcemy załatwić jakiś własny mocarstwowy interes. „Polska w swojej aktywności dyplomatycznej działa bezinteresownie – mówi. – Świadczymy i możemy świadczyć usługi pośrednika, który niekiedy idealistycznie, ale zawsze na wysokim poziomie profesjonalizmu reprezentuje społeczność międzynarodową”.

Bądźmy więc jak Szwajcaria czy Szwecja – pośrednikiem. Niech PZPN, a może po prostu polski rząd i prezydent, zaproponują Irlandczykom i Gruzinom, by zechcieli zagrać u nas. Otoczmy tych drugich życzliwością, ale kibicujmy obu stronom (czy ja jeden chciałbym zobaczyć na żywo Robbiego Keane’a?). A organizując dwa mecze międzypaństwowe tego samego dnia i goszcząc pokaźne, miejmy nadzieję, grupy kibiców z zagranicy, przejdźmy przez rodzaj sprawdzianu przed Euro 2012 (świetna okazja dla pozostałych miast ubiegających się o współorganizację mistrzostw Europy – reprezentacja Polski ma tego dnia wystąpić we Wrocławiu).

Wiele słyszeliśmy o tym, że prezydent i premier są prawdziwymi kibicami. No to będą mieli okazję pojawić się na dobrym meczu. Ba: będą nawet mieli okazję wybrać między dwoma dobrymi meczami.

PS Korespondent „Tygodnika” w Gruzji Andrzej Meller zapytał o realność tego pomysłu wiceprezesa gruzińskiej federacji piłkarskiej, Gogi Kawtaradze. Oto, co usłyszał: „Po pierwsze jesteśmy bardzo wdzięczni za taką propozycję, z przyjemnością byśmy ją przyjęli, gdyby nie przeciwności natury finansowej. Obecnie drużyna znajduje się w Walii, gdzie przygotowuje się do jutrzejszego meczu towarzyskiego. Chętnie zagralibyśmy w Polsce: byłoby to dla nas duże wydarzenie, móc wystąpić w gościnie narodu, który nas wspiera. Ale możemy jeszcze apelować do FIFA, żeby jednak mecz odbył się w Tbilisi. Jeśli to się nie uda (a stracimy wówczas pół miliona dolarów), to 22 sierpnia, po naszym powrocie do kraju, będziemy mogli rozpatrzyć polski wariant”.

 

Wyspa wita

Pierwsza kolejka Premiership za nami i wszystko jest tak, jak być powinno – czyli jest ciekawie. Gucio pisał wprawdzie pod moim „Przewodnikiem po Premiership”, że jest to „najbrutalniejsza, najbardziej monotonna i najnudniejsza liga świata” (taktyka dziewięćdziesięciu procent zespołów angielskich to, jego zdaniem, „wrzuta, wrzuta, wrzuta, długa piłka na napadziora, a nuż coś komuś spadnie pod nogi”), ale wydarzenia weekendu szczęśliwie tego nie potwierdzają.
Owszem, z czwórki faworytów dwóch wygrało minimalnym nakładem sił (co nie znaczy przekonująco; myślę o skromnych zwycięstwach Arsenalu i Liverpoolu), ale jeden nieoczekiwanie się potknął (Manchester jedynie zremisował ze spisywanym na straty Newcastle) i tylko jeden dał popis futbolu (Chelsea pod Scolarim rozgromiła Portsmouth aż 4:0; Defoe i Crouch nie błyszczeli, Deco – jak najbardziej).
Najlepszą reklamówką Premiership był mecz Hull – pierwszy w ponad stuletniej historii tej drużyny rozgrywany w ekstraklasie (trzeba było słyszeć ten stadion…). Szczęście im sprzyjało, bo w debiucie grali u siebie i z nienajsilniejszym rywalem, ale zarazem był to dla nich pierwszy z meczów o wszystko: jeśli chcą się utrzymać, muszą wygrywać przede wszystkim z zespołami podobnymi sobie, czyli typowanymi do spadku. Z Fulham się powiodło, mimo pechowego początku, głównie dzięki znanemu kibicom MC Geovanniemu: jego bramka, symboliczny pierwszy gol Hull w Premiership, z pewnością będzie kandydować do tytułu bramki miesiąca… A że w najbliższych tygodniach nie będzie już tak pięknie – tym bardziej warto ten dzień zapamiętać, cieszyć się z fantastycznymi kibicami „The Tigers” i dyskretnie ocierać z oka łzę na myśl o wspomnieniach młodości, jakie wywołuje widok powracającego na boiska Premiership Nicka Barmby’ego.
Ale mecz Hull nie był jedyną udaną reklamą ligi angielskiej. Bo cóż powiedzieć o debiucie Paula Ince’a na ławce trenerskiej Blackburn (kolejny historyczny moment: pierwszy czarnoskóry menedżer w ekstraklasie), które pokonało na wyjeździe Everton? Dwa gole w tym spotkaniu padały w doliczonym czasie gry, a sytuacjami bramkowymi można by obdzielić całą kolejkę Serie A. No i cóż mówić o pojedynku Aston Villi z Manchesterem City, błyskawicznym hat-tricku Agbonglahora (trzy gole w siedem minut) i świetnym występie Garetha Barry’ego, który zdążył już sprowokować Rafę Beniteza do rzucania oskarżeń na własnych pracodawców?
Barry prawdopodobnie zostanie w Birmingham, inaczej niż Berbatow w Londynie: Bułgar w meczu z Middlesbrough pojawił się dopiero w drugiej połowie i nie wyglądał na przesadnie zainteresowanego (co nie znaczy, że nie wypracował świetnej okazji Jenasowi). Kibiców Tottenhamu musi jednak martwić nie tyle spodziewane odejście Bułgara, co kompletny brak myślenia o obronie u większości jego kolegów z drużyny. W kilku akcjach Middlesbrough było to widać aż nazbyt wyraźnie: piłka szła górą nad cofającym się bocznym obrońcą (boczni również mają zadania ofensywne), którego nie potrafił zaasekurować żaden ze stoperów, a środkowi pomocnicy byli w tym czasie daleko, daleko z przodu…
Rzecz jasna nie będę tak pisał co tydzień, omawiając kolejkę po kolejce, ale na razie wciąż nie mogę wyjść z euforii, że wreszcie się zaczęło. Nie wycofuję żadnego ze zdań napisanych w „Przewodniku po Premiership”. Ciekawe, ile Manchester będzie tracił punktów do Chelsea zanim wyzdrowieje Ronaldo i czy o losach tytułu mistrzowskiego zadecyduje transfer pewnego Bułgara. Ciekawe, czy Aston Villa wywalczy miejsce w pierwszej czwórce. Ciekawe, czy w Hull piłka będzie częściej spadała na ziemię. Cholernie ciekawe…

Przewodnik po Premiership

Najbardziej emocjonująca i najbardziej nieprzewidywalna, najbogatsza, ale i najdroższa, kiedy mówimy o cenach biletów; najbezpieczniejsza, kiedy mówimy o trybunach, i najniebezpieczniejsza, kiedy mówimy o kontuzjach, słowem: najlepsza liga świata rozpoczyna kolejny sezon. A ponieważ przez następnych dziesięć miesięcy mówić będę głównie o niej, wypada zacząć jakoś z przytupem. Np. spróbować odpowiedzieć na pytania, kto zostanie mistrzem, kto zagra w Champions League, a kto w Pucharze UEFA, kto spadnie, kto się utrzyma, a kto zajmie bezpieczne miejsce w środku tabeli (co i tak będzie oznaczało walkę do upadłego w każdym kolejnym meczu).

Mistrzostwa broni Manchester United, który wywalczył je dopiero w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu, wyprzedzając ostatecznie Chelsea. I właśnie te zespoły powinny zakończyć zaczynające się dziś rozgrywki na dwóch pierwszych miejscach – pytanie tylko, czy w tej samej kolejności. W przypadku Czerwonych Diabłów wątpliwości dotyczą wyłącznie siły ataku: jeśli Manchester nie dojdzie do porozumienia z Tottenhamem w sprawie przejścia Berbatowa (jedna z dwóch najdłuższych sag transferowych ostatnich miesięcy), przystąpi do sezonu niemalże bez napastników. Ronaldo przeszedł operację kostki, Rooney dopiero wraca do zdrowia po jakimś wirusie, złapanym podczas wyprawy do Afryki, a na to, żeby Saha był zdrowy dłużej niż parę tygodni chyba nie ma co liczyć – zostaje osamotniony Tevez, grywający czasem z przodu Giggs, który ogłosił, że po tym sezonie zakończy karierę, i młody Fraizer Campbell.

W tym czasie Chelsea wzmocniła się zarówno w obronie (Bosingwa), jak w drugiej linii (Deco), poza Makelelem nie odszedł nikt z podstawowego składu, a Frank Lampard podpisał nowy kontrakt. Oczywiście oni również będą łapać kontuzje (do dziś mam poczucie, że to długie nieobecności Terry’ego i Cecha oraz wyjazd kilku innych piłkarzy na Puchar Narodów Afryki kosztowały ich tytuł w sezonie minionym), ale na razie wydają się być w lepszej pozycji niż United. Pytanie, na ile punktów odskoczą, zanim wyzdrowieje Ronaldo. I proszę się nie łudzić, że Scolari nie poradzi sobie z taką plejadą gwiazd: w reprezentacjach, które prowadził, miał zadania bodaj że trudniejsze.

Miejsce trzecie powinno przypaść Liverpoolowi. Drużynę mają nawet na mistrzostwo, zwłaszcza wzmocnieni przyjściem Robbiego Keane’a, który po rozbiciu najlepszego ataku Premiership (duet z Berbatowem) ma szanse stworzyć z Torresem atak jeszcze lepszy. Fachowcy BBC na nich stawiają, ale fachowcy BBC (myślę o Alanie Hansenie i Marku Lawrensonie; przewodnik tego drugiego po zbliżającym się sezonie – tutaj) zbyt długo grali w Liverpoolu, by zdobyć się na obiektywizm. Rafa Benitez wygląda na gorszego fachowca od Alexa Fergusona i Luisa Felipe Scolariego, a jego podopieczni w środowym meczu ze Standardem Liege sprawiali wrażenie niepowróconych jeszcze z wakacji.

Prawdę mówiąc Benitez wygląda również na gorszego fachowca od Arsene’a Wengera, ale Arsenal jest jedyną drużyną Wielkiej Czwórki, która przystępuje do sezonu wyraźnie osłabiona: odeszli Flamini, Hleb, Gilberto Silva, a także Lehmann (przyjmijmy, że to ostatnie jest również osłabieniem), a na ich miejsce pojawili się jedynie młodziutki Aaron Ramsey oraz Samir Nasri. Z drugiej strony czy nie tak samo było przed rokiem, kiedy stracili Henry’go? Kto się wówczas spodziewał, że czołowym bocznym obrońcą Premiership stanie się Bacary Sagna albo że tyle bramek zdobędzie Adebayor? W tamtym sezonie kilka razy oglądałem Kanonierów w Pucharze Ligi, gdzie ogrywali się piłkarze dziś mogący stanowić o sile pierwszej drużyny; kilku z nich we środę miało walny udział w wyjazdowym zwycięstwie nad FC Twente. Innymi słowy: ten sezon może być sezonem Walcotta i Denilsona, a Arsenal, wbrew głosom sceptyków, powinien obronić pozycję w pierwszej czwórce.

Zwłaszcza jeśli z Tottenhamu odejdzie Berbatow. Jeżeli do tego transferu dojdzie, a Tottenham nie znajdzie godnego następcy (coraz bardziej prawdopodobne kupno Arszawina to jednak wielkie ryzyko: Rosjanin jest w środku sezonu, w dodatku kończącego się zimą, a że pierwszy rok w Premiership bywa dramatycznie trudny przekonywał się już niejeden piłkarz z Europy Wschodniej), wówczas trzeba będzie przyznać rację Kevinowi Keeganowi, że liga angielska staje się coraz nudniejsza. Drużynę z Londynu czeka pierwszy pełny sezon pod Juande Ramosem: jak zwykle nie żałowano pieniędzy na transfery, ale jak zwykle zamiast myśleć o zabezpieczeniu tyłów, np. kupieniu solidnego defensywnego pomocnika, sprowadzono kolejnych błyskotliwych technicznie (i nienajsilniejszych fizycznie…) piłkarzy myślących głównie o ofensywie: Giovani dos Santosa i Lukę Modricia.

Są dwie drużyny, które mogą w tym roku sprawić niespodziankę, i trzecia, która sprawia niespodzianki niemal co sezon. Mam na myśli Portsmouth, Aston Villę i Everton: rywalizacja o miejsca w pierwszej szóstce powinna się toczyć przede wszystkim między nimi. Zespół Harry’ego Redknappa będzie miał w tym roku świetny duet napastników: Jermaina Defoe i Petera Croucha. Obaj w poprzednim sezonie nie nagrali się wiele – aż w końcu zimowe odejście Defoe’a z Tottenhamu okazało się dla niego zbawienne; podobnie będzie zapewne z Crouchem. Menedżer Portsmouth zna Premiership jak mało kto, podporą drużyny są inni rutyniarze: David James, Sol Campbell i Sylvain Distin, w maju zdobyli Puchar Anglii, a ubiegłotygodniowy mecz o Tarczę Wspólnoty z Manchesterem United przegrali dopiero po karnych, mają fantastycznych kibiców… Wygląda na to, że może być tylko lepiej.

O Aston Villi mówiło się głównie w kontekście odejścia Garetha Barry’ego (druga najdłuższa saga transferowa lata), ale piłkarz ten wciąż trenuje w Birmingham, mało tego: we czwartek zagrał w Pucharze UEFA, co oznacza, że w przypadku ewentualnego przejścia do Liverpoolu nie będzie mógł występować w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Aston Villa to jednak nie tylko Barry: w ostatnich miesiącach eksplodowały talenty Agbonglahora i Younga (obaj powoływani już do reprezentacji Anglii), na środku obrony dziurę po odejściu Mellberga zapełni Carlos Cuellar, a przecież kupiono mającego również reprezentacyjne doświadczenie Shoreya, innego zdolnego młodzieńca Curtisa Daviesa, a przede wszystkim Steve’a Sidwella z Chelsea, który w Birmingham ma wrócić do formy pamiętanej z czasów Reading. Villa pod wodzą Martina O’Neilla gra zdecydowanie i szybko, strzela wiele bramek i mądrze się broni – dla mnie to kolejny czarny koń zbliżającego się sezonu.

Tradycyjnym czarnym koniem będzie natomiast Everton. Powtarzamy to z przyzwyczajenia, mimo iż zdaje się to nie mieć potwierdzenia na papierze. Jak do tej pory drużyna Davida Moyesa nie zanotowała wzmocnień, przeciwnie: za ponad 10 milionów funtów jej najlepszy napastnik Andy Jonhson przeniósł się do Fulham. Ale rudowłosy Szkot nieraz już udowadniał, że jest jednym z najlepszych fachowców w lidze (być może najlepszym, zważywszy na to, jaki ma budżet do dyspozycji…), a Cahilla i Artety nie od dziś boją się wszyscy obrońcy Premiership. Przyznaję: to typowanie troszkę na wyrost, ale wciąż nie mogę zapomnieć jak po sprzedaniu Rooneya do MU Everton wywalczył miejsce w Lidze Mistrzów.

O Manchesterze City pisałem niedawno: wygląda na to, że kłopoty właściciela przekładają się na postawę zawodników (czwartkowy mecz z Duńczykami w Pucharze UEFA zakończył się żenującą porażką) i mimo powierzenia posady menedżera Markowi Hughesowi w tym roku pan Shinawatra znów będzie musiał obejść się smakiem. Owszem: miejsce w górnej połowie tabeli, ale nic więcej.

Podobnie zapowiada się sezon Newcastle, nad którym ciąży chyba jakieś fatum. Niby mamy do czynienia z wielkim klubem, z wielkimi pieniędzmi, wielkim stadionem i wielką bazą kibiców. W składzie przyciągają wzrok znakomite nazwiska: tylko o miejsce w ataku rywalizują Owen, Viduka, Martins, Smith i Ameobi. A przecież Keegan jest siódmym menedżerem tej drużyny w ciągu 10 lat. Dlaczego nie powiodło się Dalglishowi, Gullitowi, Robsonowi czy Sounessowi? Dlaczego typowany jeszcze rok temu na trenera reprezentacji Anglii Sam Allardyce wytrwał zaledwie 8 miesięcy? Przywołana już wypowiedź Keegana o nudnej lidze nie wróży, by i on wytrzymał na stanowisku zbyt długo. I żeby mu się chciało…

W podobnej sytuacji – finisz co najwyżej w środku tabeli – znajduje się West Ham. Alan Curbishley przez lata świetnie radził sobie w maleńkim Charltonie, ale w drużynie o większych aspiracjach nie przekonuje i bukmacherzy obstawiają, że straci pracę jako pierwszy z menedżerów Premiership. Zmorą Młotów są przewlekłe kontuzje, Curbishley narzeka na morale „Baby Bentey Brigade”, czyli rozkapryszonych gwiazdek zapatrzonych wyłącznie w swoje kosztowne samochody, a pieniędzy na transfery nie ma zbyt wiele. Ale ambicje w tym klubie są jak zwykle niemałe: w przypadku West Hamu miejsce w połowie tabeli uznać trzeba za porażkę.

Podobnie w przypadku Blackburn i Middlesbrough, a inaczej niż w przypadku Sunderlandu. Jeśli idzie o drużynę Paula Ince’a są nawet tacy, którzy obawiają się jej spadku z ligi – zabawne, że w gruncie rzeczy tylko dlatego, że opuścił ją Mark Hughes. Owszem, w drugiej linii zabraknie Bentleya, a Friedela w bramce zastąpi Paul Robinson, ale bądźmy szczerzy: gdyby nie zmiana na fotelu menedżera mówiono by raczej, że Blackburn włączy się do walki o europejskie puchary. No i to tutaj gra wciąż Roque Santa Cruz, bez wątpienia jeden z najgroźniejszych napastników na Wyspach.

W Middlesbrough należy się bać Alfonso Alvesa, mogącego liczyć na podania Downinga, Johnsona i O’Neilla. Gareth Southgate w ubiegłym sezonie udowodnił, że potrafi wygrywać z najlepszymi, ale że odnotowywał również wpadki ze słabeuszami, nie sądzę, by jego podopieczni mogli liczyć na coś więcej niż bezpieczne utrzymanie się w lidze. Kto wie jednak, co będzie za rok: ten menedżer wydaje się uczyć szybciej niż inni.

Sunderland Roya Keane’a będzie zaś jednym z najbardziej niewygodnych przeciwników w całej ekstraklasie. Irlandczyk tego lata pozbierał kilku podobnych sobie wojowników, sprawdzonych już w Premiership (Malbranque, Tainio, El-Hadji Diouf, Chimbonda…), którzy powinni nie tylko przełamać „syndrom drugiego sezonu” (niedawny beniaminek, po utrzymaniu się przez rok, w kolejnym spada – vide Reading), ale i zachować pokaźną przewagę nad strefą spadkową.

W maju Roy Hodgson cudem wyciągnął Fulham z tarapatów. Teraz powinno nie powinno być tak dramatycznie, zwłaszcza że zdrów jest Jimmy Bullard. Zimowe zakupy wyglądały na paniczne, teraz inwestowano równie dużo, ale sensowniej (mam na myśli przede wszystkim przyjście Johnsona, ale także Zamory, Pantsila i Gery; skądinąd pan Al-Fayed nie żałował pieniędzy…). Co powiedziawszy, myślę, że drużyna z Craven Cottage powinna zamknąć listę zespołów względnie bezpiecznych.

I w ten sposób została piątka zespołów walczących o utrzymanie, w tym cała trójka beniaminków. Eksperci z Anglii zgadzają się, że Hull i Stoke nie mają wielkich szans na pozostanie w Premier League, ale nie wiem, czy ich zaufanie do West Bromwich nie bierze się jedynie z większego oswojenia z tą ostatnią drużyną: „The Baggies” w ostatnich kilku latach dwukrotnie spadali z Premiership, by natychmiast lub niemal natychmiast awansować, nazwiska kilku piłkarzy brzmią znajomo, a kluczowym wzmocnieniem jest niewątpliwie Scott Carson – jego postawa między słupkami może zapewnić drużynie kilka decydujących punktów. Najważniejsze zadanie na najbliższe dwa tygodnie: kupić napastnika.

Bolton w Premiership gra nieprzerwanie przez cały XXI wiek, ale w ostatnich miesiącach zdaje się kroczyć po równi pochyłej. W sztabie szkoleniowym nie ma godnego następcy Sama Allardyce’a, a na boisku – Nicolasa Anelki. Za czasów „Wielkiego Sama” trudno ich było lubić: grali piłkę ostrą i niezbyt wyrafinowaną, ale skuteczną. Teraz wydaje się, że stracili nie tylko grupę „wygłodniałych, brudnych, złych” piłkarzy, ale coś znacznie cenniejszego: charakter.

Wigan bez Paula Jewella również zawodził – do czasu, kiedy nie zatrudniono Steve’a Bruce’a. Tyle że piłkarze wzmacniający tę drużynę wyglądają na takich, którzy nie będą płakać, gdy po roku przyjdzie im grać w Championship (jedyny wyjątek, mający świetne rekomendacje Egipcjanin Amr Zaki, jest jedynie wypożyczony). Czy doświadczenie Heskeya, Sibierskiego, Kilbane’a i Koumasa wystarczy? Nie ja jeden mam wątpliwości…

Wróćmy jednak do beniaminków: kiedy Stoke ostatni raz występowało w ekstraklasie, w Polsce rządziła jeszcze PZPR. Hull pojawi się w niej po raz pierwszy. Obie drużyny grają piłkę w Premiership już prawie nie oglądaną – opartą raczej na długich podaniach, walce w powietrzu i sile fizycznej piłkarzy. Większe szanse daję mimo wszystko Stoke, zwłaszcza po przyjściu Dave’a Kitsona. Z drugiej strony jednak zamierzam obejrzeć tyle meczów Hull, ile się da. Po występie „The Tigers” w finale play-off i pamiętnym golu Deana Windassa (życie zaczyna się po czterdziestce…) jestem przekonany, że to oni będą walczyć najambitniej.

Skandalicznie długi tekst jak na standardy blogosfery. Spróbujcie mnie zrozumieć: jestem w nastroju euforycznym. „Kibice piłki nożnej rozumują w taki sposób: nasze lata, nasze jednostki czasu, zaczynają się w sierpniu i kończą w maju” – pisał Nick Hornby w „Futbolowej gorączce”. A więc szczęśliwego nowego roku!

W hołdzie Katalonii

Najbardziej obciachowy był garnitur Guardioli: jakiś śliski i lejący się od góry do dołu. Ale marne to pocieszenie, bo i tym razem okazało się, że jedyne przyjemne chwile związane ze starciem polskiej drużyny i Wielkiego Rywala towarzyszą przedmeczowej lekturze prasy. „Nie jedziemy robić zdjęć”, „Nie pękniemy” – zapowiadali piłkarze Wisły. I właściwie dotrzymali słowa: nie mogę powiedzieć, że pękli, że sparaliżował ich strach albo że murowali bramkę w nadziei dotrwania do końcowego gwizdka. Nie przypominam sobie kompromitujących błędów, kiksów z gatunku tych, które stają się przebojami YouTube’a. Kłopot w tym, że nie przypominam sobie również groźniejszej akcji czy celnego strzału oddanego przez polski zespół. Innymi słowy: nie poddali się bez walki, ale też nie uwierzyli w jej sens.

W pewnym sensie był to mecz bez historii. Owszem, padły cztery gole, owszem, Barcelona z łatwością mogła strzelić jeszcze kilka kolejnych, choć i te, które padły, byłyby ozdobą niejednego wieczora „prawdziwej” Ligi Mistrzów. Eto’o, wykorzystujący świetne zagranie Marqueza, idące uliczką między pokaźną grupą piłkarzy obu drużyn. Xavi, uderzający tuż przy słupku. Henry, przerzucający piłkę nad bramkarzem po znakomitym podaniu Iniesty do Eto’o i odegraniu z pierwszej piłki tego ostatniego. Znowu Kameruńczyk, tym razem z podania Iniesty… Najbardziej przypominało to po prostu lekcję futbolu; lekcję udzielaną przez – przypomnijmy o tym, zanim rozpoczniemy tradycyjne narzekania – mistrzów Europy i supergwiazdy współczesnej piłki. Lekcję niewątpliwie wartą odrobienia przed meczami o Puchar UEFA.

Akcje Wisły toczyły się zbyt długo: zawsze ktoś musiał się zatrzymać, poświęcić chwilę na opanowanie piłki, a wtedy bez wysiłku dobiegało do niego dwóch piłkarzy Barcelony, zaś kiedy próbował odgrywać bez przyjęcia – podawał wprost pod nogi przeciwnika. Pamiętacie, jak w 39. minucie przebijający się na połowę gospodarzy Sobolewski zwolnił i zaczął się rozglądać? Skończyło się stratą, wyprowadzeniem kontry przez Katalończyków i uderzeniem wracającego do formy Henry’ego – wówczas jeszcze w boczną siatkę.

Nie mam ochoty, ale też i nie widzę powodów do wyśmiewania Wiślaków. Podobał mi się Junior Diaz, nie miałem zastrzeżeń do Cantoro i do cały czas szukającego miejsca między obrońcami Barcelony Pawła Brożka. Mariusz Pawełek mógł obronić strzał Xaviego, ale przecież mógł nie obronić w kilku innych sytuacjach. Może szkoda, że nie zagrali agresywniej, nawet gdyby mieli zapłacić za to serią żółtych kartek. I że przez większą część meczu nie udawał się pressing, że nie biegali więcej. Ale czy mogli biegać więcej, skoro Piotr Brożek walczył ze skurczami już na 10 minut przed końcem? Tyle się mówiło, że to zespół kataloński nie jest przygotowany do sezonu, że Guardiola nie wie jeszcze, jak go ustawiać, że w Barcelonie trwa wciąż przebudowa… Ale to była Barcelona, nie Beitar.

Za całe podsumowanie wystarczy stwierdzenie, że najlepszymi z Polaków byli kibice, przez długie minuty najgłośniejsi na Camp Nou. Jak mawiał Jerzy Pilch, nie jest to wiele, ale zawsze jest to coś.

Co się dzieje w Manchesterze?

Tym razem mam na myśli ten drugi Manchester, choć dzień po zdobyciu Tarczy Wspólnoty i na tydzień przed rozpoczęciem sezonu, w którym przyjdzie bronić mistrzostwa, wypadałoby zacząć od Manchesteru United. Tyle że podopieczni sir Alexa z pewnością sobie poradzą, a i w polskiej blogosferze nie brakuje stron omawiających ich losy w sposób co najmniej kompetentny.

Co innego z City. Rok temu wydawało się, że kibice tej drużyny wygrali los na loterii: klub kupił bogacz, nie żałujący pieniędzy ani na piłkarzy, ani na sztab szkoleniowy, do którego ściągnięto Svena Gorana Erikssona. Przeszłość bogacza była wprawdzie kłopotliwa (parę zdań o tym – w jednej z poprzednich dyskusji na blogu), ale w końcu kibice rzadko interesują się polityką, a już zwłaszcza polityką na drugim końcu świata. „Jak tam było, tak tam było: po co do tego wracać i psuć dobrą robotę, którą może u nas zrobić” – taki ton dominował początkowo na forach fanów MC. Potem jednak w Manchesterze coraz częściej dyskutowano o tym, co właściwie dobrego zrobił dla klubu pan Shinawatra. OK, zatrudnił Erikssona i dał mu pieniądze na transfery, ale po roku go zwolnił. OK, ściągnął na jego miejsce Marka Hughesa: świetne posunięcie, bo Walijczyk to menedżer młody, ambitny i coraz powszechniej doceniany (mówiło się nawet, że to on może zastąpić Awrama Granta w Chelsea). Wygląda jednak na to, że po upływie zaledwie dwóch miesięcy Hughes ma dość pracy dla Thaksina Shinawatry.

Oczywiście oficjalnie wszystko jest w porządku, działacze się uśmiechają, menedżer udziela wywiadów, ale za kulisami klubowi specjaliści od p.r. gorączkowo usiłują powstrzymać rozszerzanie się plotek. Co wiemy na pewno: że pan Shinawatra nie pojechał do Tajlandii na proces w sprawie korupcji i że w związku z tym mało prawdopodobne jest uwolnienie jego zamrożonej w tamtejszych bankach fortuny. Co wiemy prawie na pewno: że milioner zastanawia się nad wycofaniem z angielskiej piłki, a w każdym razie nad odzyskaniem części zainwestowanych w nią pieniędzy. W ubiegłym tygodniu reprezentujący go działacze podjęli rozmowy z Sunderlandem i Tottenhamem na temat oddania tym klubom Stephena Irelanda i Vedrana Corluki. Kłopot w tym, że zrobili to za plecami Marka Hughesa.

Relację insidera z tych wydarzeń czyta się jak scenariusz filmu akcji. Najpierw chorwacki obrońca nie pali się do transferu (przecież menedżer jeszcze niedawno mówił mu, jak bardzo na niego liczy), rusza jednak do Londynu na rozmowy z Tottenhamem. Wtedy dowiaduje się o tym Hughes: wetuje odejście Corluki, który przerywa rozmowy i udaje się do Glasgow na mecz MC z Celticem. Ludzie Shinawatry mówią menedżerowi, że oferta Tottenhamu jest zbyt dobra, by ją odrzucić: natychmiast po meczu Chorwat wraca na południe i kontynuuje negocjacje. Porozumienie zostaje osiągnięte. W czasie, kiedy w Manchesterze trwa sesja zdjęciowa drużyny przed nowym sezonem, Corluka przechodzi w Londynie testy medyczne i podpisuje kontrakt – z czym Hughes ostatecznie się godzi.

To znaczy nieostatecznie: po upływie kilkunastu godzin zarząd MC wycina menedżerowi ten sam numer i bez jego wiedzy akceptuje ofertę Sunderlandu dotyczącą Irelanda. Upokorzony i wściekły Walijczyk deklaruje, że skoro tak, on również odchodzi. Przerażeni działacze próbują odkręcić oba transfery – i na stronie MC pojawia się informacja, że Corluka po rozmowie z menedżerem decyduje się zostać. Kilka godzin później dementuje ją agent piłkarza. Źródła w Tottenhamie twierdzą, że wszystkie dokumenty są podpisane i że w razie czego klub gotów jest pójść do sądu…

Czy ta historia brzmi jak wyssana z palca? W gazetach czytam, że absencja Shinawatry na procesie w Bangkoku może mieć dla City poważne konsekwencje. Tajlandzki Sąd Najwyższy wydał nakaz aresztowania, zapewne niedługo usłyszymy o wszczęciu procedury ekstradycyjnej, za przestępstwa podatkowe skazano już żonę tajskiego biznesmena. A im więcej zamieszania wokół właściciela klubu, im więcej informacji o jego kłopotach finansowych i o próbach sprzedaży zawodników, tym trudniej się dziwić, że piłkarze czują się coraz mniej pewnie. Dziś usłyszeliśmy, że przedłużenia kontraktu odmówił świetny młody pomocnik Michael Johnson.

Szkoda: jeszcze parę dni temu myślałem, że Manchester City będzie jednym z poważniejszych kandydatów do walki o pierwszą czwórkę. Świetny menedżer, grupa doświadczonych zawodników, których wypierają ze składu młode wilki, właściciel z wielkim portfelem – wydawało się, że są wszystkie składniki potrzebne do sukcesu. Teraz mam poczucie, że większe szanse na powalczenie o Ligę Mistrzów może mieć Portsmouth z Crouchem i Defoe’m w ataku, no i – jak zawsze i jak nigdy – Tottenham.

Przez ostatnie dni toczyła się tu rozmowa o kupowaniu klubu. W jej trakcie ktoś przypomniał, jak na znak protestu przeciw sprzedaży Manchesteru United rodzinie Glazerów grupa kibiców tego klubu postanowiła założyć własny FC United of Manchester. Ciekawe, czy w mieście powstanie również FC City of Manchester.

PS AKTUALIZACJA Dzień po opublikowaniu tego tekstu BBC podała, że władze Premier League mogą przeprowadzić dochodzenie, czy właściciel Manchesteru City jest osobą godną kierowania klubem w związku z zarzutami korupcji, jakie postawiono mu w Tajlandii. Dowiadujemy się także coraz więcej o zamieszaniu w samym klubie.

 

Kup klub

„Uruchomiliśmy niedawno projekt kupimyklub.pl i stale szukamy możliwości promocji tego projektu wśród internautów będących sympatykami futbolu” – napisał do mnie jeden z założycieli strony kupimyklub.pl. Zapewnia, że cel jest szczytny: „Chcielibyśmy dzięki składkom użytkowników zbudować prawdziwy klub piłkarski, w którym kibice mieliby wpływ na najważniejsze decyzje”. I dodaje, że gdybym zechciał napisać o tym na blogu, byłaby to z pewnością doskonała promocja.

Pisać piszę, ale czy będzie to promocja – nie wiem. Od blisko półtora roku, czyli od czasu kiedy Will Brooks założył w podobnym celu MyFootballClub, nie opuszczają mnie wątpliwości.

Pomysł Brooksa był genialnie prosty: każdego z odwiedzających jego stronę internetową proszono o wpłatę 35 funtów, a suma tych „składek” miała umożliwić przejęcie kontroli nad którąś z angielskich drużyn. Na wyłożenie niewielkiej kwoty, a tym samym wykupienie udziału w wirtualnym początkowo klubie, zdecydowało się ok. 27 tysięcy ludzi z ponad 80 krajów. Ich pieniądze pozwoliły na kupno Ebbsfleet United, grającego w Blue Square Premier League, czyli na poziomie piątej ligi. „Po raz pierwszy w historii futbolu kibice otrzymują szansę przejęcia kontroli nad zawodowym klubem piłkarskim, zarówno na boisku, jak i poza nim” – ogłaszała społeczność MyFootballClub. I dalej: „Każdy udziałowiec będzie miał równe prawo głosu przy decyzji o wyborze pierwszej jedenastki, transferach i zarządzaniu klubem”.

Moje wątpliwości pojawiły się właśnie w tym miejscu. Oczywiście w czasach, kiedy biznesmeni z dalekich stron przejmują kolejne drużyny, inicjatywa Brooksa wydaje się stwarzać niepowtarzalną okazję odzyskania choć cząstki „naszej gry”. Z drugiej strony danie każdemu z „udziałowców” prawa głosu przy wyborze pierwszego składu uniemożliwia jakąkolwiek pracę szkoleniowcom. W końcu jak ma ocenić przydatność zawodnika człowiek, który nie ogląda treningów, mieszka na drugim końcu świata i choć ma do piłki wielkie serce, to zna się na niej w sposób umiarkowany? „Najpierw piosenkarze, potem tancerze, na końcu prawi obrońcy” – kpił Sachin Nakrani w „Guardianie”, porównując pomysł głosowania na pierwszą jedenastkę do wyłaniania zwycięzców jakiegoś „Tańca z gwiazdami”.

W przypadku Ebbsfleet nie zdecydowano się pójść na całość – menedżer Liam Daish zamiast zgodzić się na demokrację wybrał jej pozorowanie. I bardzo dobrze: poprzez głosowania kibiców nad ustalaniem składu czy transferami nie da się rządzić klubem. Zresztą zaufanie „udziałowców” do Daisha (moi rówieśnicy mogą go pamiętać z występów w reprezentacji Irlandii pod wodzą Jackiego Charltona) zaprocentowało pierwszym sukcesem: w maju na Wembley Ebbsfleet zdobyło FA Trophy, angielski puchar dla drużyn grających na poziomie od piątej do ósmej ligi. Wielu „współwłaścicieli” zdecydowało się przyjechać na mecz finałowy, niemała część oglądała transmisję online. Polecam lekturę tekstu z „Daily Telegraph”, opublikowanego w przeddzień tamtego spotkania. To był moment, w którym moje wątpliwości znacznie zmalały.

Co nie znaczy, że całkowicie zniknęły. Pytanie bowiem, ilu z tych, dla których kupno udziału w klubie ma być przedłużeniem zabawy w „Fantasy Football” albo gry w Championship, pardon: Football Managera, pozostanie wiernych przedsięwzięciu dłużej niż rok? Przed nowym sezonem (zaczyna się w ten weekend) Ebsfleet rozegrało mecze towarzyskie z Charltonem i Milwall. Oba przegrało, ale nie o wynik mi teraz idzie, tylko o frekwencję. Charlton i Milwall to znane drużyny, więc na trybunach pojawiło się blisko 2 tys. widzów, pojedynek z Mainstone United oglądało już tylko niecałe 600 osób. To jeszcze jeden kłopot: podziału kibiców na tych dawnych, którzy towarzyszyli drużynie gdy nazywała się Gravesend & Northfleet, i tych nowych, „wirtualnych”. Choć pewnie nie ma co przesadzać, skoro „wirtualni” przynoszą ze sobą pieniądze, w ślad za nimi idą sponsorzy, Ebsfleet się rozwija…

Czyli może kupowanie klubu ma jednak sens? Warto dodać, że kupimyklub.pl nie jest jedynym „dzieckiem” MyFootballClub: podobne pomysły pojawiły się m.in. we Francji, Danii, Brazylii, Hiszpanii i Rumunii, za każdym razem przybierając nieco inne formy. A że na razie zapowiedzi Polaków brzmią ogólnie, może część zgłaszanych tu zastrzeżeń nie znajdzie w ich przypadku zastosowania. Pojawią się jednak inne problemy. Jak np. znaleźć drużynę, która nigdy nie handlowała meczami? Skąd wziąć trenera o czystych rękach? Jeśli to naiwne pytania, niech pojawi się inne: jak księgować podarunki wręczane sędziom?

PS O sprawie wspomina także Football Freak. Do niego też napisali?

Księga niepokoju

Kto rządzi światem piłki? I co rządzi tymi, którzy rządzą światem piłki? Temat przewija się przez moje ostatnie wpisy, a odpowiedź, jakiej byłbym skłonny ostatecznie udzielić, powinna w zasadzie brzmieć optymistycznie: futbolem nie rządzą ludzie od pieniędzy i polityki, nie rządzi Roman Abramowicz ani Sepp Blatter. Że nie rządzą, niestety, kibice, wiemy właściwie od zawsze, podobnie jak wiemy, że na szczęście nie rządzą media. Rządzą piłkarze.

Od ilu to już tygodni obserwujemy transferowy serial z Garethem Barrym w roli głównej? Pierwsze zwiastuny miały miejsce w kwietniu, oficjalnie o zainteresowaniu Liverpoolu dowiedzieliśmy się w maju, potem Aston Villa odrzucała kolejne oferty, a Barry coraz bardziej otwarcie mówił o pragnieniu odejścia. W pewnym momencie poszło na ostro: piłkarz zarzucił menedżerowi Martinowi O’Neillowi, że choć deklaruje wolę zatrzymania go w klubie, to nie znalazł czasu na rozmowę, mimo iż znalazł czas na komentowanie Euro 2008 w BBC. W odpowiedzi Aston Villa pozbawiła swojego kapitana dwutygodniowych zarobków i czasowo odsunęła od treningów pierwszej drużyny. Następnie Barry wrócił na boisko i zaczął nawet pojawiać się w sparringach, a niedługo później usłyszeliśmy, że Liverpool nie wywiązał się z umowy, mówiącej o zawarciu porozumienia z Aston Villą do 31 lipca. Przedwczoraj na stronie zespołu z Birmingham przeczytałem jednak, że do transferu piłkarza może dojść także po tym terminie, bo on sam bardzo sobie tego życzy. „Mam na głowie cały klub i potrzebuję ludzi, którzy naprawdę chcą w nim grać” – mówi Martin O’Neill, tłumacząc, dlaczego – choć niechętnie – jest w stanie wyobrazić sobie życie bez człowieka, który w ciągu ostatnich lat był podporą drużyny.

Podobny problem stanął przed Juande Ramosem, zgadzającym się na sprzedaż Robbiego Keane’a, i kupującym parę dni później Davida Bentleya (tu przechodzimy do pytania numer dwa, czyli co rządzi tymi, którzy rządzą piłką). Zarówno Keane, jak i Bentley nie ukrywają, że zmiana klubu nie oznacza jedynie awansu sportowego i – z pewnością – finansowego, ale również przejście do drużyny, której kibicują od dziecka. Nie wiem oczywiście, jak wiele w ich wypowiedziach strategii piarowskiej, adresowanej zarówno do wielbicieli nowej, jak i starej drużyny („sami rozumiecie: to jedyna propozycja, której nie mogłem odrzucić”), ale mimo tego zastrzeżenia muszę przyznać, że obaj brzmią wiarygodnie – i to też w zasadzie powinno brzmieć optymistycznie. W każdym razie obaj postawili na swoim niezależnie od tego, co myślą o tym dotychczasowi pracodawcy.

Do końca okienka transferowego jeszcze prawie miesiąc, a już mamy tyle do omówienia. Czy ten świat nie zwariował, skoro Tottenham kolejny raz płaci 17 milionów za piłkarza praktycznie bez doświadczenia na arenie międzynarodowej (mecze towarzyskie, nawet w reprezentacji Anglii, pomijam), a 28-letni, czyli niemłody już Irlandczyk odchodzi z Londynu za ponad 20 milionów? A żeby użyć innych przykładów: czy 38-letni Brad Friedel jest wart 2 miliony? Czy warto płacić 16 milionów za prawego obrońcę, nawet gdy ten obrońca nazywa się Bosingwa, a inwestorem jest Chelsea? No i ile pieniędzy trzeba wydać na utrzymanie w Premiership? W ciekawym artykule na łamach „Independenta” Glenn Moore zwraca uwagę, że Sunderland wydał w ubiegłym roku 50 milionów na transfery, a mimo to do końca walczył o pozostanie wśród najlepszych. Owszem: kluby dostają potężne wsparcie od telewizji, ale te dotacje wkrótce mogą przestać równoważyć wydatki. A z tegorocznego raportu Deloitte o finansach w piłce wynika kolejne potwierdzenie tezy, że piłkarze są tu najważniejsi: coraz większą część klubowych wydatków pochłaniają ich pensje (średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Pytanie, czy jak tak dalej pójdzie, nie trzeba będzie przypominać sobie lekcji upadku Leeds i światem piłki nie zacznie rządzić komornik… Skromny pomocnik księgowego w Lizbonie odczuwa coraz większy niepokój, nawet jeśli jego idole mają się coraz lepiej.

PS Dziękuję za wszystkie miłe słowa i porady pod wpisem „urlopowym”. Wieści docierały dzięki wyprawom do kawiarenek internetowych i nadużywaniu służbowej komórki z dostępem do internetu.

Berbatow, Keane i jedenaście rzeczy, których nie dowiem się podczas urlopu

Fatalna historia: wyjazd w głuszę, z dala od cywilizacji i, co gorsza, z dala od internetu; najbliższe dwa tygodnie będą czasem domysłów i niepewności. Pal licho, że nikt mnie nie poinformuje, czy Legia awansuje do Pucharu UEFA i co będzie z Wisłą. Pal licho inne Przeklęte Problemy: jakie właściwie drużyny rozpoczną rozgrywki polskiej ekstraklasy (wiem, że rozpoczęcie już za 7 dni, ale przecież w tej dziedzinie niczego nie można być pewnym: ktoś się będzie odwoływał, komuś – ptaszki ćwierkają, że Cracovii – w ostatniej chwili coś wyciągną…), czy zastrajkują sędziowie i kto będzie budował Stadion Narodowy? Gdzie zagra Ebi, a gdzie Roger, o Borucu nie wspominając? Wytrzyma Beenhakker z PZPN-em? Opublikuje któryś z polskich reprezentantów książkę o nieudanym Euro?

Powtarzam: pal licho problemy polskiej piłki. Nie dalej jak siedem godzin temu sir Alex powiedział, że Ronaldo zostaje jednak w Manchesterze. Nie dalej jak godzinę temu prezes Tottenhamu poinformował o złożeniu skargi do Premier League w związku z nielegalnym kaptowaniem Keane’a i Berbatowa przez Liverpool i MU, zwracając przy tym uwagę na niebywałą hipokryzję przedstawicieli tej ostatniej drużyny (tyle narzekali na postępowanie Realu w sprawie Ronaldo, a robią to samo). Sam oczywiście nie pamięta, jak wykorzystał niedzisiejsze przepisy przy okazji transferu 16-letniego Johna Bostocka z Crystal Palace…

W tym łańcuchu pokarmowym nie ma niewinnych: Real chce się pożywić daniem z Manchesteru, Manchester tuczy się na Tottenhamie, ten sięga po potrawę z Crystal Palace, ciekawe, na kim to wszystko odreaguje Simon Jordan. A przy okazji obserwujemy kompromitację twierdzenia, że piłkarze to „współcześni niewolnicy”. Jak kilka miesięcy temu mówił Arsene Wenger i jak dziś sugeruje Daniel Levy, tak naprawdę to piłkarze rządzą. Jeśli będą chcieli odejść, nie sposób będzie ich zatrzymać, bo też i po co zatrzymywać ludzi, którzy nie przykładają się do treningów albo rozkładają atmosferę w szatni. Słowa prezesa Tottenhamu i gorzki wywiad Martina O’Neilla w sprawie Garetha Barry’ego pokazują, że jedyne, co można zrobić w takim przypadku, to negocjować wysokość odstępnego. Piłkarzom wierzyć nie można: Aleksander Hleb, który w październiku mówił, że chce zakończyć karierę w Arsenalu, dziewięć miesięcy później był już w Barcelonie.

Wszystko wyjaśni się zapewne w najbliższych dniach, ale w najbliższych dniach ja będę odcięty od świata. Najchętniej nie jeździłbym na wakacje, a jeśli to nie w miejsca pozbawione internetu. Przeglądanie gazet w pobliskich sklepach zwykle daje marne rezultaty: najważniejsze z mojego punktu widzenia informacje podawane są petitem, jeśli w ogóle. W końcu kogo z Włochów, Francuzów czy Słowaków obchodzi jakiś pomniejszy transfer w lidze angielskiej? Pisania upokarzających esemesów do znajomych, żeby weszli na stronę klubu i sprawdzili wiadomości, nie znoszę. Zostaje wymykanie się chyłkiem z towarzystwa i wielokilometrowa wyprawa do kawiarenki internetowej. Nie sprzyja to budowaniu więzi z resztą grupy, ale co tam… Wszystkie wakacje ostatnich lat oznaczają to samo nerwowe dopytywanie w różnych mieścinach o dostęp do sieci, a potem pospieszne czytanie wszystkiego naraz: wieści transferowych, relacji ze sparingów, komentarzy sfrustrowanych kolegów-kibiców, teraz dojdzie jeszcze zaglądanie na własnego bloga. Wiem: można jeździć na wakacje jesienią, ale przecież wtedy liga gra już w najlepsze.

Zostawiam Was na dwa tygodnie. Jeśli Berbatow, Keane, Lampard czy Barry zmienią barwy klubowe, dowiecie się o tym przede mną. Jeśli ktoś kupi Arszawina albo Van der Vaarta – usłyszycie o tym pierwsi. Ja będę w tym czasie zaklinał rzeczywistość, powtarzając, że Robbie nam tego nie zrobi, i samemu nie wierząc w to, co mówię.