Archiwum kategorii: Bez kategorii

Szkółka niedzielna

Najpierw znajdujesz w internecie kontakt do kogoś, kto przedstawia się jako były piłkarz, a obecny poszukiwacz talentów dla Chelsea. Rozmawiacie o futbolowej przyszłości twojego nastoletniego syna: facet oferuje mu wyjazd na staż do Londynu, z opłaconymi kosztami podróży i pobytu, a jedyny warunek, jaki musisz spełnić, to niewielka w obliczu przyszłych zysków opłata rejestracyjna. Spotykacie się w przyzwoitym hotelu, spisujecie umowę na firmowym papierze klubu, a gdy jest już po wszystkim, wręczasz mu te banalne parę tysięcy dolarów.

Jeszcze jedna historia z gatunku dotyczącego, jak by powiedział Sepp Blatter, „współczesnych niewolników”. Tym razem jednak jesteśmy nieporównanie bliżej naruszeń prawa niż w przypadku biednego Ronaldo, bezwzględnie wyzyskiwanego na plantacji bawełny okrutnego Fergusona. Oto BBC urządziła prowokację dziennikarską by pokazać, jak w Afryce wygląda wyciąganie pieniędzy od ludzi, dla których jedyną szansą na wyrwanie się z biedy wydaje się piłkarska kariera jednego z członków rodziny. Ogłaszający się w internecie oszuści podszywają się pod przedstawicieli klubów Premiership, szukających nowych talentów do swoich szkółek piłkarskich – i żądają pieniędzy w zamian za obietnice testów czy staży.

Widzimy to na własne oczy: wysłannik BBC podczas rozmowy z rzekomym przedstawicielem Manchesteru United podaje się za ojca młodego napastnika z Ghany. Mowa jest o dwuletnim pobycie nastolatka na Wyspach, padają miłe słowa, okrągłe obietnice, w końcu na stole pojawiają się dokumenty z logo MU. Fałszerstwo szyte wyjątkowo grubymi nićmi, bo w papierach znajduje się informacja, że należy je przesłać do… Matta Busby’ego. Na ogół jednak wystarcza: marzący o karierze Adebayora czy Drogby biedacy nie orientują się w strukturze brytyjskich klubów i nie znają prawa, uniemożliwiającego im uzyskanie pozwolenia na pracę w Wlk. Brytanii bez wcześniejszego rozegrania odpowiedniej liczby meczów w reprezentacji swojego kraju (nie mówię już o tym, że kluby nie żądają raczej pieniędzy od piłkarzy, z którymi zamierzają podpisać kontrakt).

Piszę o tym z dwóch powodów. Po pierwsze, kilkanaście miesięcy temu oglądałem już efekty innego śledztwa dziennikarskiego BBC, w którym wysłannik stacji wcielił się w rolę przedstawiciela amerykańskiego biznesmena zainteresowanego inwestowaniem w piłkę i w tej roli poznającego menedżerów, agentów i działaczy. Tu uderzenie było mocniejsze i szło znacznie wyżej: dwóch filmowanych ukrytą kamerą agentów oskarżyło o przyjmowanie łapówek menedżera Boltonu Sama Allardyce’a, widzieliśmy także dyrektora ds. młodzieży w Chelsea Franka Arnesena, nielegalnie kaperującego 15-letniego juniora Middlesbrough. Innymi słowy: za każdym razem, kiedy wchodzimy w świat piłki nieco głębiej – i to nie tylko tej naszej, pezetpeenowskiej – znajdujemy się bardzo daleko od szkółki niedzielnej, niezależnie od tego jak prezentowałaby się ona w reklamach FIFA.

Powód drugi jest bodaj poważniejszy: nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdyby afrykański proceder uruchomić tu, nad Wisłą, nabrałoby się mnóstwo rodaków.

Ronaldo, Blatter, Bostock

Przyczyną całego zamieszania jest genialny ponoć nastolatek John Bostock (wczesne próbki jego nieprzeciętnego talentu można znaleźć na YouTubie, miniportret – w archiwum „Daily Mail”). Kapitan reprezentacji Anglii U-17, w pierwszym składzie Crystal Palace zadebiutował w wieku 15 lat, najpierw jako rezerwowy, potem – piłkarz wyjściowej jedenastki. Dziś jest przyczyną transferowej burzy, której pierwsze grzmoty usłyszeliśmy w maju, a która rozszalała się na dobre przedwczoraj.

Najpierw zagrzmiało: kiedy Bostock skończył 16 lat, nie podpisał kontraktu z Crystal Palace. Później – właśnie w maju – ogłosił, że przechodzi do Tottenhamu. W myśl przepisów jego nowy klub powinien wypłacić poprzedniemu odszkodowanie za wyszkolenie piłkarza – pytanie tylko, w jakiej wysokości. Ponieważ kluby nie zdołały się porozumieć, sprawę rozstrzygnął niezależny trybunał Football League. Jego posiedzenie odbyło się dwa dni temu: ustalono, że Tottenham zapłaci Palace 700 tys. funtów, a suma może wzrosnąć do 1,25 miliona, w zależności od postępów, jakie Bostock zrobi w drużynie z Premiership.

No i huknęły pioruny, bo słynący z niewyparzonej gęby Simon Jordan, prezes i właściciel Crystal Palace, oświadczył mediom, że czuje się obrabowany i sponiewierany przez „panel półgłówków”; że orzeczenie trybunału to skandal, kompletnie rozmijający się z rzeczywistą wartością młodego piłkarza. Jordan ujawnił, że już w wieku 14 lat chłopcem interesowały się Barcelona i Chelsea, a oferta tej drugiej – w wysokości 900 tys. funtów – została przez Crystal Palace odrzucona. W dodatku – gardłował dalej – niewiele starszy od Bostocka, niewiele bardziej doświadczony i być może nawet mniej uzdolniony Aaron Ramsey przeszedł z Cardiff do Arsenalu za pięć milionów (tam zadziałały prawa rynku, tu – ponieważ Bostock nie ma jeszcze 17 lat – można było odwołać się do trybunału).

Nawet jako kibic Tottenhamu muszę przyznać, że Jordan ma prawo być wściekły. Słuszny pomysł międzynarodowych władz piłkarskich, nakazujący wypłacanie macierzystym klubom zdolnych juniorów odszkodowań za szkolenie, musi wziąć w łeb, jeśli rozsądzający spory trybunał nie bierze pod uwagę realiów rynkowych. Crystal Palace domagało się od Tottenhamu 4,5 miliona: 2 miliony z góry, pół miliona po podpisaniu przez Bostocka pierwszego w pełni profesjonalnego kontraktu (na razie chłopak trafia do akademii) i kolejne dwa miliony po 40 występach w pierwszym składzie drużyny z Premiership. „Jeśli zagrasz 40 meczów w drugiej linii Tottenhamu, jesteś wart 15-20 milionów, nie 4,5 miliona” – mówił Jordan w BBC, zwracając uwagę, że nie żądał zbyt wiele.

To jeszcze jeden temat ocierający się o przyszłość angielskiej piłki: czy mniejszym klubom opłaca się w ogóle inwestować w pracę z młodzieżą, skoro i tak wydają swoich wychowanków na żer bogaczom? Wyobraźcie sobie, że przez osiem lat szkolicie talent na miarę Beckhama, Manchester United podkupuje go wam za kilkaset tysięcy, by po kilku latach zarobić na nim kilkadziesiąt milionów…

Inna sprawa, czy tym najzdolniejszym opłaca się zmieniać klub w tak młodym wieku. Bostock był wiosną graczem dorosłej drużyny Crystal Palace i miał możliwość zdobywania doświadczeń „w boju” o prawdziwą stawkę: o awans do Premiership. W Tottenhamie trafia znów między juniorów, czyli robi krok w tył – choć warunki treningu i, oczywiście, dochody będzie miał nieporównanie lepsze. To coraz częstszy przypadek: najpierw słyszymy o kupnie przez drużynę z ekstraklasy genialnego ponoć nastolatka, później nie wytrzymuje on konkurencji z piłkarzami pierwszego składu (presja wyniku jest tak duża, że trenerzy nie mogą sobie pozwolić na wpuszczanie kogoś na boisko jedynie w celu zbierania doświadczeń), po dwóch-trzech latach zatrzymuje się w rozwoju i wraca do któregoś z klubów niższych lig. Zjawisko kłopotliwe także dla trenerów reprezentacji Anglii: przyszłych kadrowiczów wypierają z tutejszych drużyn obcokrajowcy.

Czytam w ostatnich dniach o nierównościach występujących we współczesnej piłce, ba: nawet o współczesnym niewolnictwie (niewolnictwo za 100 tys. tygodniowo, na podstawie kontraktu podpisanego świadomie kilkanaście miesięcy temu: w dzisiejszych czasach można, jak widać, powiedzieć wszystko i przy pomocy każdej metafory…), i mam poczucie utraconej miary. Owszem, świat futbolu to nie oaza ekonomii społecznej, ale dowodem na to jest raczej przejście Bostocka do Tottenhamu niż ewentualne pozostanie Cristiano Ronaldo w Manchesterze United.

Taki sobie trener

Właściwie to zabawne, że w Polsce tyle się mówi o kompleksie cudzoziemca: cóż powiedzieć o Anglikach po pierwszej konferencji prasowej Luisa Felipe Scolariego w roli menedżera Chelsea? Dziennikarze chwalili nawet jego garnitur i krawat, nie zapominając rzecz jasna o zaskakująco dobrej angielszczyźnie i pewności siebie akurat takiej, jaka wydaje się potrzebna w tym fachu (dolne rejony Mourinho, górne Granta). Presja? Jaka presja? Nie macie pojęcia, co to znaczy być trenerem Brazylii. Drogba? Na 200 procent zostaje (i wierz tu gazetom…). Lampard, o którego stara się Inter? Zostaje, chce ze mną pracować. Terry? Zajrzał wczoraj do mojego pokoju, powiedział „Nazywam się John Terry”, a ja odpowiedziałem: „Znam cię, będziesz moim kapitanem”. Steve Clarke? Wciąż pracuje w sztabie szkoleniowym. Abramowicz (pardon: Scolari mówi „pan Roman”)? Chce, żebyśmy grali piękny futbol, ale żeby osiągnąć wynik nie zawsze można sobie na to pozwolić. Cristiano Ronaldo? Nigdy nie doradzałem mu zmiany klubu. „Special One”? Owszem, jestem wyjątkowy dla przyjaciół i rodziny, ale trener ze mnie taki sobie (Scolari prezentuje firmowy uśmiech Gene’a Hackmana).

W sumie odpowiedzi, jakie wszyscy chcieliby usłyszeć – niewątpliwy sukces i znacząca poprawa wizerunku klubu po sezonie bez trofeów i gorszącym rozstaniu z Avramem Grantem. Moi przyjaciele kibicujący Chelsea powinni być zachwyceni, a moi przyjaciele kibicujący Tottenhamowi – odczuwać lekką zazdrość (kiedy wreszcie Juande Ramos wypowie jakieś zdanie po angielsku?).

Co nie znaczy oczywiście, że Scolari rozwiał wszystkie nurtujące nas wątpliwości. Ja np. od paru dni zastanawiam się nad zestawieniem środka pomocy Chelsea w najbliższym sezonie. Przyjmijmy nawet, że nowy menedżer nie zamierza sprowadzać Kaki (choć władze Milanu są innego zdania): czy Deco, Ballack i Lampard mogą występować razem na boisku? Kto będzie wspierał taką trójkę ze skrzydeł, a kto zabezpieczał tyły? Jak bym nie liczył, także przy założeniu, że w ataku będzie grał osamotniony Drogba, wychodzi jakieś sześć osób w drugiej linii.

Kolejne pytania z gatunku tych, które dziś nie padły: czy Deco nie jest zbyt delikatny jak na Premiership? Wyobrażacie go sobie w konfrontacji z Deanem Windassem? Dalej: czy najważniejsi piłkarze tej drużyny nie są odrobinkę za starzy? I czy Scolari zna się na rynku transferowym? Bo jeśli tak, to dlaczego w Chelsea pojawiają się, lub mają się pojawić (Kaka? Robinho?), wyłącznie znani mu z reprezentacji Brazylijczycy i Portugalczycy?

Tak, wiem: kierując drużynami narodowymi pokazał, że potrafi podporządkować zespołowi największe nawet indywidualności. Ale akurat z trójki Ballack-Lampard-Deco każdy może i powinien być liderem, a nie piłkarzem występującym od czasu do czasu albo wchodzącym z ławki za kolegę. W dodatku Scolari ma jeszcze Makelele, Essiena i Mikela, Joe Cole’a i Maloudę, Wrighta-Philipsa i Kalou: wszyscy oni też muszą grać, a jeśli nie będą… Prasa na Wyspach zakochuje się łatwo, ale równie łatwo o tej miłości zapomina.

PS Skoro o Chelsea, odrobina autopromocji: polecam świeżutki wywiad z niżej podpisanym na Chelsea Poland Blog.

Prawda, że brednia

„To może być jeden z największych hitów transferowych w historii naszej ligowej piłki. Niewykluczone, że nowym piłkarzem Wisły Kraków zostanie słynny Mohamed Kallon” – pisze „Dziennik”, a czytelnik przeciera oczy ze zdumienia. Najpierw dlatego, że dopiero co w innej gazecie znalazł informację, że przy Reymonta nie zanosi się na wielkie transfery. Potem dlatego, że w krótkim skądinąd tekście policzył sobie wszystkie „może”, „prawdopodobnie”, „niewykluczone”. Przedstawiciel Wisły, dyrektor sportowy Jacek Bednarz, pojawia się wprawdzie w artykule, ale jako ktoś, kto odmawia komentarza (ciekawe, czy w ogóle był pytany). Jest za to wypowiedź kogoś, kto podaje się za agenta Kallona i kto mówi, że jest w kontakcie z działaczami pewnego polskiego klubu, po czym tajemniczo dodaje „wszystko jest możliwe”. W sumie, po odjęciu spójników i biogramu piłkarza a la wikipedia, z tekstu „Dziennika” nie zostaje… nic.
Informację o Kallonie i Wiśle zawdzięczam komentarzowi zwz do wpisu, w którym bawiłem się w pisanie depeszy o rzekomym transferze do Cracovii Henrika Larssona. Problem w tym, że tu nie mamy do czynienia z żartem i że w pisaniu o transferach polskie gazety coraz mocniej upodabniają się do angielskich – szkoda, że do tabloidów. Mechanizm wydaje się zrozumiały: ponieważ przez następne tygodnie kupowanie piłkarzy będzie głównym tematem kibicowskich dyskusji, nic prostszego wyjść naprzeciw zapotrzebowaniu zmyślając odpowiednią historyjkę, podkręcając lid, fabrykując wypowiedź piłkarza lub dzwoniąc do kompletnie niewiarygodnego agenta… Cytowalność zapewniona, bo zanim zainteresowany klub informację zdementuje, powtórzą ją inne gazety i portale, podchwycą kibice, i tak zamiast „tematu z d… wyjętego” (w redakcji „Faktu” tak się ponoć mówi o wiadomościach typu wieloryb płynący w górę Wisły) mamy „transfer z d… wyjęty”.
Zwracam uwagę na tekścik z „Dziennika”, bo po pierwsze, chodzi o poważną gazetę – w tym przypadku lekceważenie inteligencji czytelnika jest wyjątkowo irytujące. Po drugie, mimo iż w ciągu najbliższych tygodni przeczytamy takich historii dziesiątki, myślę, że warto je wyławiać i co jakiś czas publicznie wołać „sprawdzam” – zwłaszcza, jeśli chodzi o kreatywność polskich dziennikarzy, a nie o przepisywanie gazet zagranicznych (w tym ostatnim przypadku też można by zresztą przyjąć pewne kryteria: nie cytować np. tabloidów, czekać na stanowisko klubu lub zainteresowanego piłkarza, nie dawać wiary agentom). Minimum rzetelności wydaje mi się metoda stosowana przez stronę internetową SkySports: w swoim Transfer Centre umieści każdą wiadomość, ale opatrując ją ikoną wyrażającą ocenę prawdopodobieństwa: uścisk dłoni to transfer dokonany, waga – prawdopodobny, komiksowe „dymki” – spekulacje, plotki i historie wyssane z palca.
Poczynań Wisły Kraków nie śledzę bardzo uważnie, więc wolałem się upewnić: wysłałem esemesa do szefa działu sportowego „Gazety Wyborczej” w Krakowie, towarzyszącego drużynie na zgrupowaniu w Austrii. „To brednia z tym Kallonem, prawda?” – zapytałem. „Prawda, że brednia” – odpowiedział Andrzej Klemba.

Angielski Arszawin, polski Owen

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie niedługo po tym, jak Leo Beenhakker stanął przed Sanhedrynem, kiedy czytałem podsumowanie mistrzostw Europy w wykonaniu Henry’ego Wintera. Zdaniem jednego z najbardziej cenionych w Anglii dziennikarzy piszących o futbolu, na turnieju pełnym „wspaniałych goli, płynnej gry, szybkich podań, wyśmienitego przygotowania fizycznego, wielkich namiętności i okropnej obrony”, tak naprawdę nie brakowało żadnego Anglika; żaden z tych niewiarygodnie popularnych, w wieku dwudziestu paru lat publikujących autobiografie, świetnie opłacanych gwiazdorów Manchesteru United, Liverpoolu czy Chelsea nie znalazłby miejsca wśród piłkarzy wybijających się na Euro.

No może jeden Rio Ferdinand miałby tu czego szukać, zważywszy, ile podczas turnieju obserwowaliśmy błędów środkowych obrońców. Poza tym mizeria: Anglicy nie mają porządnego bramkarza, dobrych ofensywnych pomocników, zwłaszcza grających szeroko, i klasycznego środkowego napastnika – nie mają Casillasa, Iniesty i Pawluczenki… Anglicy łatwo tracą piłkę – gdy na Euro królowały drużyny potrafiące się przy niej utrzymać. Anglicy wciąż nie znaleźli piłkarzy grających między liniami – obrony i pomocy, jak Senna, oraz pomocy i ataku, jak Arszawin czy Ballack. Anglicy nie stanowią drużyny – nawet jeśli kilku indywidualnie imponuje techniką.

Chciałbym mieć ich problemy – myślałem sobie w kontekście nie milknącej debaty o przyczynach polskiej klapy. Oglądamy wszyscy Premiership, podziwiamy Rooneya, Gerrarda, Terry’ego, gdyby to było realne nie wahalibyśmy się ani chwili w proponowaniu polskiego obywatelstwa Hargreavesowi, Defoe, Downingowi, obu Cole’om… Oni mają być za słabi na podbijanie Europy? Ale skoro tak, to czego oczekiwać od grupy, którą zabrał do Austrii Leo Beenhakker, i czego oczekiwać od jej następców?

Daleki jestem od idealizowania Holendra. Nie zamierzam twierdzić, że podczas mistrzostw Europy ani razu się nie pogubił. Ale myślę sobie, że to, iż zamiast o własnych błędach mówi teraz o słabych stronach systemu szkolenia w Polsce, braku infrastruktury etc., ma jeszcze inny powód niż naturalna skądinąd niechęć arystokraty do tłumaczenia się przed przedstawicielami plebsu. Ten awans, to fantastyczne zwycięstwo nad Portugalią w Chorzowie i to wyrównanie w 87. minucie rewanżu w Lizbonie w pewien sposób zafałszowały obraz rzeczywistości. I choć zawsze można dywagować w duchu „Championship Managera”, że wystarczyłoby wymienić Łobodzińskiego na Jelenia albo inaczej dobrać piłkarzom treningi, pardon: jednostki treningowe, to być może pożyteczniej byłoby zobaczyć ciągłość między marnym występem Polaków na Euro a brakiem szkolnych boisk z prawdziwego zdarzenia.

Naprawdę, jakkolwiek zabrzmi to belfersko: bez inwestycji w to, co po angielsku nazywa się grassroots (kłania się rządowy program „Orlik”), ale też bez masowych wyjazdów polskich trenerów na staże w zagranicznych klubach, bez budowy przyzwoitych obiektów treningowych, ale też bez systemu wyławiania i formowania najmłodszych talentów, o wyeliminowaniu korupcji nie wspominając, rozmowa o tym, czy gdyby nie błędy Beenhakkera Żurawski czy Krzynówek mogliby podbić Euro, mija się po prostu z celem. Nie widzę powodów, żeby nie wierzyć Winterowi: Euro nie podbiliby nawet Lampard i Terry.

Transferowy rumor

To będzie lato pełne transferów: po pierwsze, skończył się turniej, na którym pokazało się kilku piłkarzy grających dotąd poza klubami z europejskiej czołówki, po drugie kilka klubów z europejskiej czołówki ma nowych trenerów (Guardiola w Barcelonie, Scolari w Chelsea, Mourinho w Interze, jest jeszcze Mark Hughes w zarządzanym przez bogatego właściciela Manchesterze City), a nowy trener to także nowy budżet na zakupy, po trzecie – tak wygląda każde lato. Twardych faktów mamy wprawdzie niewiele: Bosingwa i Deco w Chelsea, Modrić i Giovanni dos Santos w Tottenhamie, Elmander w Boltonie, Riise w Romie, Gutierrez w Newcastle, ale im mniej twardych faktów, tym większe pole na spekulacje, plotki i „kreatywne dziennikarstwo”.

Weźmy np. taki tekst:

„Słynny Szwed w Cracovii? Transferowym hitem lata może być przejście do »Pasów« Henrika Larssona. Ten 37-letni napastnik reprezentacji Szwecji, żeby zagrać przy ul. Kałuży, odrzucił ofertę z ligi katarskiej. Przenosiny pod Wawel zarekomendował mu znany skrzypek Nigel Kennedy, kibicujący zarówno Celticowi (gdzie niegdyś występował Larsson), jak i Cracovii, podobno zresztą nowa przyjaciółka ciemnoskórego Szweda jest Polką spod Myślenic. Niechętny nadmiernemu szastaniu pieniędzmi prezes Filipiak wyraża zgodę na transfer, bo wciąż spragnionemu nowych wyzwań piłkarzowi kończy się kontrakt z Helsinborgiem, a jego przejście zbiega się z planowaną przez Comarch ekspansją na rynki północne. O sprawie wiedzą także władze miasta, przygotowujące już ofertę turystyczną dla szwedzkich kibiców”.

Tekst oczywiście kompletnie zmyślony (zresztą wykorzystuję bezwstydnie pomysł, użyty kiedyś w felietonie dla „Gazety Wyborczej”) i o prawdopodobieństwie bliskim zera, ale zawierający elementy mające go uwiarygodnić. Krążące dziś po sieci rumours wcale nie są bardziej prawdopodobne. Wystarczy być Portugalczykiem, żeby być „w kręgu zainteresowań” Chelsea, mówić po hiszpańsku, żeby być „w kręgu zainteresowań” Tottenhamu, albo grać przed laty w Porto lub Chelsea, żeby być „w kręgu zainteresowań” Interu.

Pal licho, jeśli takie wieści kolportują kibice na swoich forach internetowych (jest nawet specjalna kategoria zabierających głos, nazywana „ITK”, czyli „inside they know” – to ci, którzy mają kuzyna w administracji klubu, przechodzili akurat ulicą, kiedy przed luksusową restauracją zatrzymał się samochód z piłkarzem i prezesem albo pracują w szpitalu, gdzie kupowany ponoć zawodnik przechodził badania medyczne; przysięgają się, że to prawda, ale zweryfikować ich informacji nie sposób). Gorzej, kiedy w ślady fanów idą media: dziennikarz gazety X przegląda forum kibiców drużyny Y, na którym dyskutuje się o potrzebie zakupu piłkarza na określoną pozycję i na którym padają jakieś nazwiska. Wybiera jedno z nich i pisze o planowanym transferze. Za gazetą X wiadomość powtarzają inne media (te bardziej rzetelne umieszczają przynajmniej zastrzeżenie: according to reports…). Jeśli chodzi o piłkarza z zagranicy, nierzadko w tekście znajduje się jego wypowiedź – albo całkowicie zmyślona, albo możliwie ogólna, ale mająca wzmocnić wersję gazety (np. że zawsze marzył o grze w lidze Z). Zamieszanie wokół takiego newsa może trwać nawet kilka tygodni, dopóki piłkarza nie kupi ktoś zupełnie inny albo gdy poirytowany przedstawiciel klubu nie ogłosi dementi. Zresztą nawet jeśli ogłosi, media dostarczą kolejnych sensacji, a jeśli nie media, to zainteresowani robieniem sobie reklamy piłkarze lub ich agenci – bo w tym cyrku oni też kreują sztuczny ruch.

Nie żebym miał coś przeciwko niemu: kiedy skończyło się Euro, a nie rozpoczął się jeszcze następny sezon wielu z nas stoi przed alternatywą „odwyk” lub niekończące się rozmowy o transferach. Zanim wpadniemy w nie po uszy (o odwyku nie może być mowy), chcę tylko powiedzieć rzecz bardzo prostą: nie dajcie się łatwo nabierać. Wiele razy przeglądając polskie gazety czytałem doniesienia o planach transferowych, napotykane wcześniej na rozmaitych, nienajwyższej wiarygodności angielskich stronach internetowych i było mi zwyczajnie żal pozostałych czytelników. Są oczywiście transakcje, które odbywają się niemalże przy otwartej kurtynie (tak jest ze sprawą przejścia Garetha Barry’ego z Aston Villi do Liverpoolu, o którym mówią oba kluby i sam piłkarz), ale większość jest kompletnym zaskoczeniem: dowiadujemy się o nich dopiero, kiedy poinformuje o tym klub na swojej stronie internetowej. Swoją drogą wyobrażacie sobie czasy, kiedy nie było internetu?

Wiąże się z tym jeszcze jeden temat: ostatni dzień okienka transferowego. Ale o tym nocą z 31 sierpnia na 1 września. I tak nie zaśniecie, dopóki okienko się nie zamknie.

Eurodziennik: Gra zespołowa

Pamiętacie szloch Alexandra Freia, od którego kontuzji te mistrzostwa zaczęły się na dobre? A łzy Mutu, którego zmarnowana jedenastka w meczu z Włochami przesądziła o odpadnięciu Rumunów? Błąd Petra Cecha, pieczętujący los drużyny Karela Brucknera? Prawda, jakie to odległe wspomnienia? Pomyśleć, że wtedy wierzyliśmy jeszcze, że Polska wyjdzie z grupy, Holandia zostanie mistrzem Europy, a Cristiano Ronaldo zabłyśnie wreszcie w meczu o najwyższą stawkę.

O Portugalczyku rozmawialiśmy na tym blogu już w okolicach finału Ligi Mistrzów. Jego występy na szwajcarskich boiskach to najlepszy dowód, że nie warto się zajmować wybieraniem jedenastki gwiazd turnieju. Euro 2008 przyniosło triumf gry zespołowej: najdalej zaszli ci, którzy – owszem – są świetnymi piłkarzami, ale na boisku myślą nie o tym, żeby prezentować światu swój talent, tylko o tym, żeby podać piłkę lepiej ustawionemu koledze. Charakterystyczne, że najbardziej chwalonym zawodnikiem mistrzostw stał się Marcos Senna: o defensywnych pomocnikach rzadko mówi się „gwiazda”, ale bez nich nie zbuduje się żadnego zespołu.

Jeden temat chodził za mną od samego początku i aż do dziś nie zdążyłem o nim napisać: terror demokracji medialnej, która wymusza na politykach symulowanie zainteresowania piłką nożną. Właściwie nie było w ostatnich tygodniach meczu bez prezydenta czy premiera na trybunach – wczoraj męczyła się Angela Merkel, dwa tygodnie temu podobną rolę grał Lech Kaczyński. Tego ostatniego było mi najzwyczajniej żal. Jak najsłuszniej pisze Robert Mazurek, ktoś mu wmówił, że „musi być wporzo, jazzy, git i zajefajny” i dlatego powinien paradować z szalikiem. No i wyszły z tego same najgorsze rzeczy: nie dość, że nikt nie uwierzył, iż kibicowanie jest drugą naturą Pana Prezydenta, to on sam podpadł narodowi, bo sprawiał wrażenie kogoś, kto nie kojarzy nazwisk znanych każdemu dziecku. Wytłumacz tu Polakom, że są ludzie, którzy po prostu zawsze mylą się w nazwiskach – żeby nie szukać daleko, mój najbliższy kolega redakcyjny, skądinąd autentyczny kibic.

Kończę „Eurodziennik” z poczuciem wielkiej frajdy, bo te trzy tygodnie przywróciły mi wiarę w futbol (wcześniej bywało różnie, co widać choćby po majowym wpisie „Ratujcie naszą piłkę”). Problem pieniędzy wypaczających sportową rywalizację oczywiście nie zniknął, ale w jakiś cudowny sposób został odsunięty na daleki plan. Nie było też kłopotów z kibicami-bandytami, poza jednym bodajże incydentem w Klagenfurcie. Przede wszystkim jednak grano ofensywnie (patrz Holandia, patrz Rosja), do końca (patrz skuteczne pościgi Turków) i fair (patrz van Nistelrooy, który mimo że zahaczany przez Buffona nie przewrócił się, by wymusić rzut karny). A co może najważniejsze: grano pamiętając, że świat nie kończy się na piłce nożnej. Byłem pod wielkim wrażeniem Sergio Ramosa, który po finale ubrał koszulkę ze zdjęciem Antonio Puerty i napisem „zawsze z nami” (ukłony dla Bartoszewsky’ego, który na swoim blogu wspomina ten sam epizod)…

Jak widać nie potrafię postawić kropki 🙂 Więc jeszcze raz: kończę „Eurodziennik” (choć nie kończę pisania bloga) dziękując tym, którzy w ostatnich tygodniach odciążali mnie od codziennych obowiązków. Dziękuję ludziom z Onetu i ludziom z Blogsport.pl, no i dziękuję wszystkim odwiedzającym, komentującym i linkującym. To też była gra zespołowa.

Eurodziennik: Wszystko dobre, co się dobrze kończy

Do toastu za Hiszpanów idealna wydaje się Rioja Pagos Viejos Reserva rocznik 1994, o której Robert M. Parker pisze, że po bukiecie niosącym słodką nutę ołówka, likieru z czarnej porzeczki, jeżyn, minerałów i wanilii odnajduje się w niej dobrze zbudowany, obfity i bogaty smak, genialną konsystencję oraz zmysłową, rozłożystą, kandyzowaną nutę owocową, która rozlewa się łagodnie po podniebieniu. Albo, pochodząca z tej samej winnicy i z tego samego rocznika Rioja Vińa El Pison Reserva, mająca nasyconą, gęstą, rubinowo-purpurową suknię i zwarty, lecz obiecujący bukiet z nutami jeżyny, pudełka po cygarach, minerałów i grzanki. W każdym razie musi to być wino z tych najlepszych, bo i powody są wyjątkowe: futbol tym razem nie okazał się okrutny, a mistrzostwa wygrali ci, którzy powinni byli wygrać. Bynajmniej nie dlatego, że im kibicowaliśmy – dlatego, że w przekroju całego turnieju byli rzeczywiście najlepsi.

Że może być inaczej wydawało się jedynie przez pierwszych 10 minut finału, kiedy Niemcy dominowali na boisku, zmuszając Hiszpanów do grania… długą piłką. Gdyby w 3. minucie wykorzystali błąd Ramosa (podał piłkę pod nogi Klose), tak jak później mistrzowie Europy wykorzystali błąd Lahma, albo gdyby Ballack w 9. minucie po ograniu Puyola zdołał podać do Klosego czy Schweinsteigera, wina do toastu moglibyśmy szukać na półce z rieslingami. Taki to zresztą miał być mecz – mecz, w którym komunał, że piłka nożna jest grą pomyłek, znajdował idealne zastosowanie, bo do rozstrzygnięcia go potrzebny był nie błysk geniuszu, a właśnie czyjś błąd. W przeciwnym razie, przy tym poziomie dyscypliny taktycznej i umiejętności piłkarskich, musiałoby się skończyć 0:0.

To właściwie zabawne, że pomylił się Lahm – piłkarz, co do którego wczoraj formułowałem jak najgorsze podejrzenia, ale zarazem wybierany do jedenastki turnieju przez Rafała Steca. Chwała natomiast Torresowi, któremu w kluczowym momencie przydało się doświadczenie z Premiership: Hiszpan zaimponował nie tyle szybkością i techniką, co siłą fizyczną w przepchnięciu rywala i skutecznością, bo dużo więcej szans na zdobycie gola już w tym meczu nie miał. Ta akcja mogłaby zresztą być metaforycznym podsumowaniem sposobu, w jaki zespół Aragonesa sięgnął po mistrzostwo Europy (szkoda, że inny symbol przemiany tej drużyny, defensywny pomocnik Marcos Senna, nie zdobył gola w 80. minucie): zamiast, jak to często bywało w przeszłości, bajecznie wyszkolonych technicznie jeźdźców bez głowy, w drużynie hiszpańskiej wystąpili bajecznie wyszkoleni technicznie twardziele, którzy wiedzieli nie tylko jak atakować, ale także jak powstrzymać rywala.

Inna sprawa, że po zdobyciu gola Hiszpanie nie zdołali powtórzyć tego, co zrobili w obu meczach z Rosją. Wówczas panowali kompletnie nad wydarzeniami, a kolejne gole były kwestią minut, tym razem Niemcy kilkakrotnie wracali do gry – a zwłaszcza groźni byli przez pierwszych parę minut po wejściu Kuranyi’ego i zmianie ustawienia na 4-4-2. Gdyby (znowu to gdyby) nie świetne wyjście Casillasa do centry Ballacka, w ostatniej chwili zdejmujące piłkę z głowy napastnika Niemców… Gdyby sędzia podyktował karnego za zagranie ręką Capdevilli… Z drugiej strony: zmiany, jakich dokonywał Loew nie zwiększyły siły ognia jego drużyny – zawiedli zarówno Kuranyi, jak Gomez. Co innego rezerwowi mistrza Europy: Alonso uspokoił grę w środku pola i miał kilka ważnych przechwytów, wypoczęty Guiza szarpał tak samo, jak wcześniej Torres, i ostatni kwadrans upłynął broniącym skromnej przewagi Hiszpanom komfortowo. To też może być przyczynek do analizy ich sukcesu: z ilu piłkarzy mógł skorzystać podczas turnieju Luis Aragones i ile razy rezerwowi odmieniali grę tej drużyny na lepsze (pamiętajmy, że król strzelców Euro, David Villa, nie zagrał w finale z powodu kontuzji i że Cesc Fabregas przez niemal cały turniej był właśnie rezerwowym). W przypadku Niemców przez cały czas odnosiłem wrażenie, że na ich ławce brakuje klasowych zmienników.

Na solidniejsze podsumowanie Euro przyjdzie czas jutro. Na razie nie będę ukrywał: jestem po tym wszystkim cholernie zmęczony. 25 wpisów w 24 dni to całkiem niezłe osiągnięcie jak na kogoś, kto nie zajmuje się zawodowo pisaniem o piłce. Z drugiej strony czytam z wdzięcznością komentarze wszystkich stałych gości tego bloga, no i z przyjemnością myślę o przyszłości. Turniej pomógł mi przetrwać najgorsze dni przerwy w rozgrywkach Premiership: już za parę dni większość klubów rozpoczyna obozy treningowe, pierwsze sparingi zaczną się za dwa-trzy tygodnie, no i na dobre rozkręci się karuzela transferowa. Tematów do blogowania nie zabraknie, a na razie wypijam pierwsze wino od ponad trzech tygodni – przez półtorej godziny od zakończenia meczu zdążyło już odetchnąć.

Eurodziennik: Mózgi i mięśnie

Cóż za przedziwny paradoks: wielu z nas widzi, że Hiszpania ma lepszą drużynę, a mimo to spodziewa się zwycięstwa Niemców. Wielu zawiesza racjonalną analizę opartą na kwestiach czysto piłkarskich, umiejętnościach poszczególnych zawodników, dyscyplinie taktycznej, przygotowaniu kondycyjnym itd., i zaczyna podnosić kwestie, powiedzmy, metafizyczne. Hiszpanie grali dotąd pięknie, a Niemcy nie zachwycali? To argument za Niemcami, bo podobno każda drużyna musi w turnieju rozegrać przynajmniej jeden słaby mecz, a Hiszpanom taki się dotąd nie zdarzył. Hiszpanie mają więcej znakomitych piłkarzy? To także argument za Niemcami, którzy dzięki temu pozbywają się presji ciążącej na faworytach. Już nie mówię o tym, że argumentem koronnym staje się historia dotychczasowych występów obu drużyn na mistrzostwach świata czy Europy, streszczana w komunałach o „grających pięknie jak nigdy, przegrywających jak zawsze” i „na końcu zawsze wygrywających”. Oto „najlepsza drużyna turniejowa” spotyka się z „najgorszą drużyną turniejową”, oto reprezentacja, która zwyciężanie ma ponoć w mentalności, mierzy się z reprezentacją, która zwyciężać nigdy nie potrafiła… I tak w kółko: zachwyceni Hiszpanią wskazują na Niemców nawet jeśli przyznają, że drużyna Aragonesa gra już nie tylko efektownie, ale także efektywnie, że Torres, Fabregas czy Xabi Alonso nauczyli się znosić presję podczas występów w Premiership i że chwalony tu przeze mnie od wielu dni Senna daje swojemu zespołowi niespotykane wcześniej poczucie równowagi w drugiej linii, coś jak Makelele w pierwszym sezonie mistrzowskim Chelsea.

Chwilę po obejrzeniu inauguracyjnego meczu Niemców zanotowałem, że zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju, choć wydawało mi się, że z Lehmannem między słupkami mistrzostwa nie zdobędą. Jeśli więc miałbym samemu spróbować analizy słabych stron obu zespołów zacząłbym właśnie od bramkarza Niemiec, a potem skupiłbym się na stojących przed nim i często dających się wyprzedzać środkowych obrońcach, zbyt wysokich i zbyt wolnych na prowadzoną po ziemi kombinacyjną grę Hiszpanów, a także na lewym obrońcy Lahmie (pamiętacie jego błąd w meczu z Turcją? wygląda na to, że najważniejszym atutem tego piłkarza jest raczej gra na połowie przeciwnika).

Nawet jeśli niemiecka druga linia rzadko pozwalała rywalom na szybki atak i obnażenie słabości obrony, tak niepewnych piłkarsko punktów jak wspomniana czwórka w jedenastce Hiszpanii nie ma. Tu można mówić raczej o kłopotach z masą i wzrostem piłkarzy (nie będzie łatwo bronić się przy niemieckich wolnych czy rogach), i o nadmiernym może przywiązaniu do koronkowej gry: wszak jedna strata może otworzyć Niemcom możliwość kontry, powiedzmy długiej piłki do szeroko ustawionego Podolskiego, który – jak w półfinale – odegra ją do wbiegającego z głębi pola Schweinsteigera…

Tak to właśnie może wyglądać: Niemcy schowani za podwójną gardą, kryjący krótko i agresywnie, wytrącający Hiszpanów z rytmu faulami czy wybiciami na aut, cały czas czyhający na swoją szansę w kontrataku lub stałym fragmencie gry. I Hiszpanie: po kontuzji Villi pewnie z pięcioma piłkarzami w pomocy, długo utrzymującymi się przy piłce i nagle przekazującymi ją włączającemu się do ataku bocznemu obrońcy, a potem podkręcającymi tempo serią podań z pierwszej piłki – coś jak w grającym najpiękniejszy futbol świata Arsenalu. Tu właściwie pozostaje wyłącznie pytanie o dyspozycję strzelecką, bo tak jak piłkarze Arsene’a Wengera (i nie tak jak Niemcy), Hiszpanie wykorzystują niewielki procent wypracowanych przez siebie szans.

Podsumowywać Euro będziemy pewnie jeszcze nieraz. Na szybko zanotujmy tylko, że prawie nie było symulowania, nurkowania w polu karnym etc., i że w ogóle nie było brutalnych fauli. Naprawdę: mistrzostwa, w których zwyciężała piłka (no może poza meczem Francji z Rumunią…). Oby tak jutro.

A kto zostanie mistrzem? Ogłosiłem przedwczoraj „Przepis na mistrzostwo Europy”, ale uważni czytelnicy zorientowali się bez trudu, że umieszczony tam opis zwycięzców można było odnieść zarówno do Niemców, jak do Hiszpanów. Kto zwycięży ostatecznie, nie wiem, i to jeszcze jedna rzecz, która cieszy mnie w tym Euro. Choć mam wrażenie, że gdyby zostawić na boku metafizykę, tytuł dla Hiszpanii nie podlegałby dyskusji…

Eurodziennik: I ty zostaniesz komentatorem

Od pierwszego dnia mistrzostw Europy zmieniło się właściwie wszystko: lista faworytów i lista gwiazd, kolejne drużyny grające najpiękniej i nasze sny o potędze polskiej reprezentacji. Właściwie tylko ocena poziomu telewizyjnych komentatorów jest, jaka była: gdzie nie spojrzeć, wszyscy na nich narzekają.

Skoro coś robią wszyscy, to nie ma powodu dołączać. Nie żebym uważał, że można usprawiedliwiać to kopanie dołków pod Beenhakkerem, tę polszczyznę i fryzury (żel!) albo aluzje do tego, co się będzie robiło po programie. Piszącemu o tym w „Tygodniku” Czesławowi Kozielle po wielu dniach patrzenia na studio Polsatu Dariusz Szpakowski zaczął się nagle jawić jako wysublimowany myśliciel, skłonny do wnikliwej analizy i prawdziwych emocji, które choć nieco histeryczne – są prawdziwe. Nie, bronić ekipy Oficjalnego Nadawcy nie zamierzam, choć nie mogę nie zauważyć, że narzekanie na komentatorów jest zjawiskiem międzynarodowym, a po drugie – mówimy o wyjątkowo trudnym fachu.

Przekonał się o tym niejaki David Mooney, który przed paroma dniami umieścił w sieci fragmenty meczu Holandia-Włochy, wyciszając komentarz legendarnego sprawozdawcy BBC Johna Motsona i podstawiając pod niego własny. Każdy może pójść w ślady Mooneya, kopiując na dysk plik ze wskazanego adresu, komentując, a następnie udostępniając efekt pozostałym użytkownikom internetu. Bardzo pożyteczny eksperyment.

Przekonałem się o tym i ja. Kiedy obejrzałem mecz z wyciszonym dźwiękiem i nagrałem swój komentarz na kasetę, znalazłem na niej wszystkie grzechy, których nie mogę wybaczyć panom z telewizji: spóźniony refleks, kłopoty z budowaniem pełnych zdań, brak właściwego komentarza i ograniczenie się do (nie zawsze zresztą poprawnego) podawania nazwisk zawodników będących akurat przy piłce. Pamiętam też, jak traumą podobnego przeżycia dzielił się Jerzy Pilch: w czasach gdy pracował jeszcze w „Tygodniku”, a myśmy grywali mecze z kolegami z innych mediów, nieopatrznie podjął się komentowania jednego z takich spotkań i nawet mimo upływu lat wspomina to jako horror. Tak, nie zamierzam bronić Słomianych (określenie Koziełły na ekipę Polsatu), ale też nie myślę przesadnie się nad nimi znęcać. Kiedy mam dość, po prostu oglądam mecz bez głosu albo – gdy zaczyna mi brakować śpiewu trybun – zmieniam nadawcę na zagranicznego.

Wydaje mi się zresztą, że to fragment szerszego zjawiska i że podczas tegorocznego Euro obserwujemy odwrót od tradycyjnego dziennikarstwa na rzecz dziennikarstwa obywatelskiego, realizującego się przede wszystkim w blogosferze. Jutro kolejny raz zacznę dzień od wejścia na blogsport.pl, żeby przeczytać i skomentować to, o czym piszą inni; inni, wśród których dziennikarze sportowi są w zdecydowanej mniejszości. Zrobię to na długo przed wyjściem z domu po gazety, a o włączaniu telewizora nie zamierzam nawet myśleć.

Może nie mam ochoty dołączać do krytyki chłopców z Polsatu, bo mam poczucie, że niedługo w ogóle przestaną być potrzebni?