Niedziela dopiero za trzy dni, ale my już znamy mistrza Europy. Wiemy, co trzeba było zrobić, jak grać, jakie warunki spełnić, żeby sięgnąć po tytuł na boiskach Szwajcarii i Austrii. A skoro wiemy, to oczywiście nie będziemy tej wiedzy trzymać dla siebie.
Po pierwsze więc, trzeba było być zespołem, nie zaś grupą indywidualistów, choćby nawet nazywali się Deco i Ronaldo, van Persie i Sneijder. Po drugie, mieć już co nieco doświadczenia – nie tyle, ile wypaleni Francuzi czy Włosi, ale z całą pewnością więcej niż Rosjanie, Turcy czy Chorwaci; akurat tyle, żeby umieć odwrócić losy meczu, który ewidentnie się nie układa. Po trzecie, naprawdę tego chcieć: pragnąć sukcesu bardziej niż Holendrzy, nie myśleć o powrocie do macierzystego klubu albo o transferze do nowego, nie myśleć o wakacjach po wyjątkowo długim sezonie. Po czwarte, nie mieć słabych punktów na kluczowych pozycjach: w bramce, w środku obrony i w środku pomocy oraz oczywiście w ataku (świetni piłkarze na skrzydle stanowią przyjemną, ale niekonieczną wartość dodaną; najważniejszy wydaje się defensywny pomocnik). Po piąte, mieć trenera, który kieruje się przede wszystkim własnym rozumem: zabiera na turniej kogo chce, kogo chce wstawia do pierwszego składu, nie ulegając presji mediów, upominających się o grzejących ławę. Po szóste, umieć korzystać z tej ławy: mieć rezerwowych, którzy kiedy trzeba odmieniają losy meczu, uspokajają grę, strzelają lub wypracowują gole. Po siódme, mieć zdrowie: nie łapać kontuzji, szybko biegać, nie tracić sił w dogrywce. Po ósme, nie grać zbyt ostro, bo dyskwalifikacje za kartki okazują się zabójcze. Po dziewiąte, być efektywnym bardziej niż efektownym (co nie znaczy, że w ogóle nie pozwalać sobie na piękny futbol – po prostu robić to wtedy, kiedy już można). Po dziesiąte wreszcie (raz już o tym wspominałem), nie użalać się nad sobą, tylko mieć cojones. Właściwie tyle: żeby zdobyć mistrzostwo Europy nie trzeba piłkarskich fajerwerków, szczęścia, pomocy sędziów czy „najwspanialszych na świecie” kibiców.
Fajne półfinały, prawda? Wczoraj pięć bramek, emocje do końca i porażka drużyny, która lepiej grała w piłkę. Dzisiaj trzy bramki, emocji mniej więcej kwadrans, i bezapelacyjne zwycięstwo zespołu, który lepiej grał w piłkę. Guus Hiddink mówił przed meczem w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że taktycznie byłoby łatwiej grać z Włochami, bo to drużyna, której piłkarze stoją w jednym miejscu (za piłką) i zostawiają mnóstwo wolnej przestrzeni. Holender miał jednak pomysł na zneutralizowanie rywala i pomysł ten sprawdzał się przez jakieś 50 minut. Do pierwszego gola, który – jak to było również podczas pierwszej fazy turnieju – przesądził sprawę.
Ale i Hiszpanie wiedzieli, jak grać z Rosją. Ofensywnie ustawiony Sergio Ramos zmusił świetnego dotąd Żirkowa do nieustannego cofania się pod własną bramkę. Puyol i Marchena wspierani przez Sennę unieszkodliwili Arszawina (a może największy gwiazdor Rosjan unieszkodliwił się sam, grając pod gigantyczną presją komplementów, oczekiwań i nadziei na transfer do Barcelony?). Wbiegający w pole karne Rosjan pomocnicy obnażyli nieruchawość rosyjskiej obrony. Kiedy mowa o pomocnikach: wreszcie obudzili się Iniesta i Xavi, słusznie krytykowani za formę w dotychczasowych meczach, a tu będący współautorami rozstrzygającego gola (potem można już było prowadzić małą grę, od czasu do czasu jednym podaniem Fabregasa uruchamiając kontrę). Pomyśleć, że 20 minut wcześniej Iniesta zachował się w polu karnym jak Rasiak w ataku Tottenhamu: składając się do strzału z woleja wykonał klasyczny piruet, szkoda tylko, że piłka przeleciała mu między nogami…
Holenderska klątwa, czy co? Z Rosjanami stało się przecież to samo, co wcześniej z drużyną Pomarańczowych: przygaszeni, przez cały bodaj mecz nie mieli udanej akcji, a pierwszy celny strzał oddali dopiero w 87. minucie… Jeszcze raz Hiddink: „W tym deszczu na więcej po prostu nie starczyło nam sił. Zmęczyliśmy się, a rywal to wykorzystał”. Nawet jeśli to wytłumaczenie wydaje się zbyt proste, mniejsza z tym: kłaniamy się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku. I z nadzieją, że władze PZPN wyciągną wnioski z tego, jak i do czego potrafią wykorzystywać Holendrów w Moskwie.
Fajne półfinały? Turniej fajny! Jedyne, co mąci mój dobry humor, to świadomość, że został tylko jeden mecz. Ale skoro wiem już, kto będzie mistrzem…