Archiwum kategorii: Bez kategorii

Eurodziennik: Przepis na mistrzostwo Europy

Niedziela dopiero za trzy dni, ale my już znamy mistrza Europy. Wiemy, co trzeba było zrobić, jak grać, jakie warunki spełnić, żeby sięgnąć po tytuł na boiskach Szwajcarii i Austrii. A skoro wiemy, to oczywiście nie będziemy tej wiedzy trzymać dla siebie.

Po pierwsze więc, trzeba było być zespołem, nie zaś grupą indywidualistów, choćby nawet nazywali się Deco i Ronaldo, van Persie i Sneijder. Po drugie, mieć już co nieco doświadczenia – nie tyle, ile wypaleni Francuzi czy Włosi, ale z całą pewnością więcej niż Rosjanie, Turcy czy Chorwaci; akurat tyle, żeby umieć odwrócić losy meczu, który ewidentnie się nie układa. Po trzecie, naprawdę tego chcieć: pragnąć sukcesu bardziej niż Holendrzy, nie myśleć o powrocie do macierzystego klubu albo o transferze do nowego, nie myśleć o wakacjach po wyjątkowo długim sezonie. Po czwarte, nie mieć słabych punktów na kluczowych pozycjach: w bramce, w środku obrony i w środku pomocy oraz oczywiście w ataku (świetni piłkarze na skrzydle stanowią przyjemną, ale niekonieczną wartość dodaną; najważniejszy wydaje się defensywny pomocnik). Po piąte, mieć trenera, który kieruje się przede wszystkim własnym rozumem: zabiera na turniej kogo chce, kogo chce wstawia do pierwszego składu, nie ulegając presji mediów, upominających się o grzejących ławę. Po szóste, umieć korzystać z tej ławy: mieć rezerwowych, którzy kiedy trzeba odmieniają losy meczu, uspokajają grę, strzelają lub wypracowują gole. Po siódme, mieć zdrowie: nie łapać kontuzji, szybko biegać, nie tracić sił w dogrywce. Po ósme, nie grać zbyt ostro, bo dyskwalifikacje za kartki okazują się zabójcze. Po dziewiąte, być efektywnym bardziej niż efektownym (co nie znaczy, że w ogóle nie pozwalać sobie na piękny futbol – po prostu robić to wtedy, kiedy już można). Po dziesiąte wreszcie (raz już o tym wspominałem), nie użalać się nad sobą, tylko mieć cojones. Właściwie tyle: żeby zdobyć mistrzostwo Europy nie trzeba piłkarskich fajerwerków, szczęścia, pomocy sędziów czy „najwspanialszych na świecie” kibiców.

Fajne półfinały, prawda? Wczoraj pięć bramek, emocje do końca i porażka drużyny, która lepiej grała w piłkę. Dzisiaj trzy bramki, emocji mniej więcej kwadrans, i bezapelacyjne zwycięstwo zespołu, który lepiej grał w piłkę. Guus Hiddink mówił przed meczem w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że taktycznie byłoby łatwiej grać z Włochami, bo to drużyna, której piłkarze stoją w jednym miejscu (za piłką) i zostawiają mnóstwo wolnej przestrzeni. Holender miał jednak pomysł na zneutralizowanie rywala i pomysł ten sprawdzał się przez jakieś 50 minut. Do pierwszego gola, który – jak to było również podczas pierwszej fazy turnieju – przesądził sprawę.

Ale i Hiszpanie wiedzieli, jak grać z Rosją. Ofensywnie ustawiony Sergio Ramos zmusił świetnego dotąd Żirkowa do nieustannego cofania się pod własną bramkę. Puyol i Marchena wspierani przez Sennę unieszkodliwili Arszawina (a może największy gwiazdor Rosjan unieszkodliwił się sam, grając pod gigantyczną presją komplementów, oczekiwań i nadziei na transfer do Barcelony?). Wbiegający w pole karne Rosjan pomocnicy obnażyli nieruchawość rosyjskiej obrony. Kiedy mowa o pomocnikach: wreszcie obudzili się Iniesta i Xavi, słusznie krytykowani za formę w dotychczasowych meczach, a tu będący współautorami rozstrzygającego gola (potem można już było prowadzić małą grę, od czasu do czasu jednym podaniem Fabregasa uruchamiając kontrę). Pomyśleć, że 20 minut wcześniej Iniesta zachował się w polu karnym jak Rasiak w ataku Tottenhamu: składając się do strzału z woleja wykonał klasyczny piruet, szkoda tylko, że piłka przeleciała mu między nogami…

Holenderska klątwa, czy co? Z Rosjanami stało się przecież to samo, co wcześniej z drużyną Pomarańczowych: przygaszeni, przez cały bodaj mecz nie mieli udanej akcji, a pierwszy celny strzał oddali dopiero w 87. minucie… Jeszcze raz Hiddink: „W tym deszczu na więcej po prostu nie starczyło nam sił. Zmęczyliśmy się, a rywal to wykorzystał”. Nawet jeśli to wytłumaczenie wydaje się zbyt proste, mniejsza z tym: kłaniamy się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku. I z nadzieją, że władze PZPN wyciągną wnioski z tego, jak i do czego potrafią wykorzystywać Holendrów w Moskwie.

Fajne półfinały? Turniej fajny! Jedyne, co mąci mój dobry humor, to świadomość, że został tylko jeden mecz. Ale skoro wiem już, kto będzie mistrzem…

Eurodziennik: Głową w mur

Pewien Francuz powiedział przed laty, że czas wielkich narracji się skończył – jakie to szczęście, że Francuzów dawno już nie ma na tych mistrzostwach Europy. Rzecz bowiem w tym, że to właśnie wielkiej narracji potrzebujemy, żeby opowiedzieć na nowo o udziale Turków w Euro 2008. Przecież to trzeba opowiedzieć na nowo, bo choć o wszystkich tych golach strzelanych w ostatnich minutach, o dogrywce z Chorwatami, o dziesiątkujących drużynę kontuzjach i dyskwalifikacjach mówiono do znudzenia, wciąż nie zbliżono się do odpowiedzi na pytanie, dlaczego właściwie ta grupa przeciętnych piłkarzy zaszła aż tak wysoko.

Napisałem „przeciętnych”? Bądźmy szczerzy: przed mistrzostwami nikt nie stawiał na Turków w półfinale, a mało kto myślał, że mogą wyjść z grupy. Niby wyrażaliśmy uznanie za ambicję, za ofiarność i odwagę, za walkę do końca, ale przecież widzieliśmy, że to nie tyle nadzwyczajne przymioty któregoś z zawodników tureckich (powtórzmy jeszcze raz test „transferowy”: czy choć jednego z nich zobaczymy w przyszłym sezonie w jakimś czołowym klubie Europy?), co popełniane w kluczowych momentach błędy rywali były powodem ich awansu do półfinału.

Dziś jednak ta odpowiedź przestała wystarczać, bo reprezentacja Turcji była od Niemców wyraźnie lepsza. Szybciej biegali. Imponowali techniką. Strzelali niemal bez przerwy i niemal zawsze celnie. Bez najmniejszych problemów utrzymywali się przy piłce wymieniając nawet kilkanaście podań na połowie rywala. Wyłączyli z gry Ballacka, poza dwiema sytuacjami nie dopuścili do piłki Podolskiego, a Miroslav Klose skończyłby ten mecz bez gola, gdyby Rustu w jednej z najważniejszych chwil swojego życia pozostał na linii. Jeśli dobrze policzyłem, Niemcy oddali w całym meczu tylko trzy strzały w światło bramki – i wszystkie przyniosły im gole.

Wczoraj pisałem, że na tym turnieju zamiast o wielkich gwiazdach lepiej mówić o bohaterach zbiorowych. Może więc słowem-kluczem dla tej wielkiej narracji mogłoby być słowo „zespół”? Przeciętni czy nie, może zaszli tak wysoko właśnie dlatego że byli drużyną, im bardziej zdziesiątkowaną, tym bardziej zintegrowaną? Jeśli tak, to jest smutnym paradoksem (ale jaką korzyścią dla narracji!), że ten zbiorowy bohater przegrał przez jednego człowieka.

Pamiętacie „Głową w mur”, film Fatiha Akina o mieszkających w Niemczech tureckich imigrantach? Pamiętacie dzikość i bezradność odtwórcy głównej roli Birola Unela? Jeśliby na podstawie tak przeze mnie pożądanej wielkiej narracji miał kiedykolwiek powstać film, Unel i tu mógłby zagrać główną rolę: rolę bramkarza po przejściach, najpierw rezerwowego, później broniącego rzut karny herosa, a w końcu człowieka, który popełnia decydujący o losach spotkania błąd i który już nigdy nie zdoła tego błędu naprawić.

O Niemcach ani słowa. Jakoś nie zasłużyli.

Eurodziennik: Prawdziwe gwiazdy

Lipcowy numer miesięcznika „Four-Four-Two”: na okładce twarz Fabio Capello (trudno się dziwić, skoro dał im ekskluzywny wywiad) i przyciągający wzrok tytuł „Prawdziwe gwiazdy Euro 2008”. W środku portrety tychże gwiazd, a właściwie: portrety osób typowanych na gwiazdy przez redakcję. Portrety, owszem, ciekawe, w dodatku oparte na rozmowach z samymi zainteresowanymi. Kłopot w tym, że żaden z opisywanych nie stał się prawdziwą gwiazdą Euro 2008.

Najpierw idą Gennaro Gattuso i Andrea Pirlo: pierwszy niemal od razu wylądował na ławce, drugi był cieniem piłkarza, którego podziwialiśmy choćby podczas mundialu w Niemczech. Potem Franck Ribery: zgoda, najlepszy z Francuzów, walczący do końca, czyli do pechowej kontuzji w meczu z Włochami, ale czy od razu gwiazda? Dalej Ricardo Carvalho – a przecież jeżeli już szukać gwiazd wśród portugalskich obrońców, byliby to raczej Bosingwa i Pepe. Miroslav Klose? Podolski lepszy. Andres Iniesta? Bez żartów: jest najsłabszym ogniwem hiszpańskiej drugiej linii. Właściwie z całej tej grupy jedynie Luka Modrić zostanie zapamiętany, ale Modricia nie ma już na mistrzostwach – podobnie jak pozostałych „prawdziwych gwiazd”, z wyjątkiem Iniesty i Klose.

Nie mam jednak zamiaru wyśmiewać pomysłu „Four-Four-Two”. Prognozy tego typu zawsze obarczone są ryzykiem, a rzeczywistość boleśnie zweryfikowała również typy Arsene’a Wengera (oprócz Modricia stawiał na Fabregasa, Benzemę i Mario Gomeza), nie mówiąc o czołówce „Match of the Day” z Euro (tylko Torres i Ballack jeszcze się bronią). Nie mam też zamiaru wykorzystywać naszej dzisiejszej wiedzy i układać własnej listy „prawdziwych gwiazd”. Byłoby to jednak niezbyt fair wobec tych, którzy zaryzykowali kilka tygodni temu. A zresztą: czy ten turniej w ogóle był turniejem wielkich indywidualności? Jasne, że wszyscy o nich marzymy – o tym właśnie traktował mój poprzedni wpis. Ale gdyby odłożyć na bok marzenia, cóż właściwie pozostaje? Wiem, że dziś wszyscy mówią „Arszawin, Arszawin”, ale przecież na razie zagrał dopiero dwa mecze. Co będzie, jeśli zgaśnie równie raptownie jak Ronaldo czy Sneijder? A może to, że zamiast o jednostkach uczciwiej byłoby mówić o całych drużynach, np. o zbiorowym bohaterze tureckim, nie jest wcale takie złe? W końcu piłka nożna jest grą zespołową…

Rozgadałem się, a właściwie chciałem wspomnieć jedynie o czymś w gruncie rzeczy pobocznym: o niewielkiej ramce, towarzyszącej w „Four-Four-Two” portretowi Pirlo i Gattuso. Przedstawia ona inne wspaniałe duety środka pola, które zachwycały nas w ciągu ostatnich lat: Keane’a i Scholesa w Manchesterze United (1994-2005), Zidane’a i Davidsa w Juventusie (1997-2001), Vieirę i Petita w Arsenalu (1997-99). Mam ogromną ochotę tę listę wydłużyć. Jak rozumiem chodzi o środkowych pomocników grających w systemie 4-4-2, raczej w klubie niż w reprezentacji (Pirlo i Gattuso występują razem w Milanie). Jakieś propozycje?

Eurodziennik: Romantyczny futbol

W świecie, w którym wszystko wydaje się przemyślane, wyćwiczone, opracowane i zbadane w najdrobniejszych szczegółach; w którym broniący rzuty karne bramkarze wiedzą doskonale, w jaki punkt bramki celuje zazwyczaj przeciwnik; w którym dietę dla piłkarzy opracowują profesorowie wyższych uczelni (nawet słodzenie herbaty bywa zabronione); w którym kluby i reprezentacje zatrudniają specjalistów od osteopatii czy akupresury i w którym do kierowania drużyną powstają programy komputerowe – czy w takim świecie w ogóle możemy mówić o romantyzmie? Im bardziej pytanie jest uzasadnione, im silniej o klasie zespołu decyduje budżet, im częściej oglądamy na boisku tzw. piłkarskie szachy, z kolektywem w roli głównej (wczorajszy meczu Hiszpania-Włochy jako przykład kliniczny), tym większa w nas potrzeba zburzenia schematu, pojawienia się w nim czynnika ludzkiego, nieprzewidywalności, dramatu…

W „Futbolowej gorączce” Nick Hornby przedstawia siedem wymogów, które powinny być spełnione, aby mecz był naprawdę godny zapamiętania: dużo bramek, fatalne decyzje sędziowskie, hałaśliwi kibice, deszcz (śliska murawa etc.), niewykorzystany przez przeciwników rzut karny, czerwona kartka dla jednego z rywali oraz tzw. „haniebny incydent” (alias „dziecinada” czy „głupota”). Jak łatwo zauważyć, niejedno spotkanie rozgrywane podczas mistrzostw Europy spełniało te kryteria. Dodałbym jednak do nich potrzebę indywidualnego bohatera. Patrzę na zaprzyjaźnione blogi i widzę, jak ktoś jest poruszony słowami Marco van Bastena, przepraszającego van der Sara za okoliczności, w jakich skończyła się jego reprezentacyjna kariera. Ktoś powraca do sytuacji, w której lider i najlepszy piłkarz Chorwatów nie wykorzystał rzutu karnego, co było początkiem końca tej drużyny. Ktoś wznawia starą jak ubiegłoroczny sezon debatę na temat postawy Cristiano Ronaldo w ważnych meczach. Ktoś narzeka, że możliwości strzelania jedenastki pozbawiono wielkiego del Piero. Ktoś pisze o pechu Buffona, ktoś o szczęściu Arszawina, niemal wszyscy o skandalicznej postawie sędziego Webba. Za każdym razem chodzi o konkretną postać, o człowieka, którego postawa odmieniła lub mogłaby odmienić losy spektaklu.

Potrzeba bohatera… To pewnie dlatego, kiedy czytamy o kłopotach reprezentacji Turcji (czterech piłkarzy odsuniętych za kartki, pięciu kontuzjowanych, zostało czternastu), po cichu marzymy, by na środku tureckiej obrony zobaczyć rezerwowego bramkarza. Nie chodzi o to, że kibicujemy Niemcom, którzy mieliby wykorzystać turecki słaby punkt, ale o to, że gdyby Tolga Zelgin zagrał, gdyby wypadł nieźle, gdyby – kto wie – zdobył dla swojej drużyny bramkę po rzucie rożnym, nasza tęsknota za romantycznym futbolem zostałaby ostatecznie zaspokojona.

Eurodziennik: Mały finał po raz drugi

To był mecz jak z programu komputerowego, znajdującego się na wyposażeniu najlepszego klubu świata i w najdrobniejszych szczegółach analizującego postawę grających w nim zawodników. Krycie strefą, przesuwanie się poszczególnych formacji po boisku, zmiany ustawienia piłkarzy – w ciągu ostatniego ćwierćfinału Euro 2008 mogliśmy widzieć całą antologię konceptów taktycznych stosowanych w piłce nożnej, szkoda tylko, że służących głównie zabezpieczeniu własnej bramki. W takich meczach rozstrzyga jeden błąd, którego jak na złość nikt nie chciał popełnić. W takich meczach najbardziej zachwyca trzecie podanie od końca, bo przy następnych dwóch obrońcy zdążą się już połapać i albo do wykończenia akcji nie dochodzi, albo strzał okazuje się niegroźny (przykład z 48. minuty: Senna cudnie do Torresa, Torres w kierunku Villi, który przepuszcza do Iniesty, ten zaś pudłuje). W takich meczach zwyciężają bardziej odporni psychicznie. W takich meczach pozostaje czekanie na rzuty karne, a wcześniej niekończące się dywagacje na temat osiemdziesięciu z górą lat, podczas których Hiszpanie nie byli w stanie wygrać z Włochami meczu o stawkę.

Wcale się nie nudziłem. Z lektury prasy, z wypowiedzi ekspertów i kibiców (przede wszystkim hiszpańskich, spanikowanych aż miło było patrzeć), wynikało, że jeśli świat ma swój porządek, powinni wygrać Włosi. „Co tym razem stanie na przeszkodzie Hiszpanom” – głosił tytuł z „Gazety Wyborczej”, świetnie streszczający tę atmosferę. Ale ponieważ na tegorocznym Euro porządek świata naruszono już wielokrotnie, czekałem po cichu na spełnienie się innego scenariusza. Zresztą ów porządek świata nie miał nic wspólnego z tym, co na mistrzostwach pokazały obie drużyny, a zwłaszcza z tym, czego n i e  p o k a z a l i Włosi.

O piłkarskich komunałach już tu mówiliśmy, dając – i ja, i Wy – kilka charakterystycznych przykładów, a wśród nich oczywiście to zdanie o Hiszpanach, że „grają pięknie jak nigdy, przegrywają jak zawsze”. Fajnie, że mówienie komunałów jest w tym roku karane ich natychmiastową falsyfikacją – co dotyczy także komunałów świeżej daty, np. powtarzanej w kółko opinii, że pewna awansu drużyna, która dawała odpocząć swoim gwiazdom w trzecim meczu grupowym, traciła rytm i ostatecznie odpadała w ćwierćfinale albo że do półfinału wchodzi się jedynie z drugiego miejsca w grupie. W obu przypadkach te zbiorowe mądrości żyły tylko do dzisiejszego meczu.

Słowo o piłkarzach: rzuty karne zwykle zmieniają perspektywę, kreując na bohaterów bramkarzy (Casillas!), ale w tym przypadku chciałbym wyróżnić Chielliniego i Sennę. Środkowy obrońca Włochów grał przeciwko najgroźniejszemu duetowi napastników na turnieju i radził sobie znakomicie – zresztą w końcu Aragones zdecydował się zmienić nieskutecznego Torresa. Defensywny pomocnik Hiszpanów nie tylko rozbijał ataki i wzorowo asekurował obronę, ale celnymi podaniami rozpoczynał akcje ofensywne i strzelał groźnie z dystansu.

Mistrz świata wraca do domu. Przez cały turniej nie błysnęli ani razu, choć tym razem mogli nawet wygrać: Casillas w 61. minucie obronił nogami strzał Camoranesiego, w 95. przeniósł nad poprzeczką uderzenie Di Natalego; czy Hiszpanie mieli równie groźne sytuacje? Do półfinalistów dołącza młody zespół starego trenera. Jeśli miałbym jednym słowem podsumować kwestię, dlaczego akurat oni, odpowiedziałbym: bo tym razem mieli cojones.

PS Przerwa w turnieju nie oznacza przerwy w „Eurodzienniku” – jutro rozmawiamy nadal.

Eurodziennik: Mistrzostwa dopiero się zaczynają

Po raz pierwszy zdenerwowałem się, kiedy skończyły się reklamy i zamiast stadionu w Bazylei na antenie Polsatu ujrzeliśmy jakieś boisko do siatkówki. A potem denerwowałem się już całą pierwszą połowę: kiedy w 5. minucie Bouhlarouz pomylił się przy wyprowadzaniu piłki i kiedy w 6. minucie Żirkow uderzył z wolnego. Dwie minuty później przy główce Pawliuczenki i w 21. minucie, gdy rosyjski napastnik znów znalazł się przed bramką van der Sara. W 32. minucie, kiedy uderzał Arszawin i w ciągu następnych 120 sekund, gdy dwukrotnie groźnie strzelał z dystansu Kołodin. To naprawdę był potworny widok: Holendrzy rozgrywający piłkę środkiem, powoli, jak żółw ociężale, z rzutami wolnymi jako jedynym pomysłem na gola.

Właściwie był tylko jeden moment, kiedy zagrali swoje, gdzieś koło 65. minuty wymieniając kilka podań z pierwszej piłki przed polem karnym Rosjan. Wcześniej van Basten podjął mądrą, wydawałoby się, decyzję o zdjęciu z boiska Bouhlarouza – piłkarz ten przeżył dwa dni temuśmierć nowonarodzonej córeczki, zdecydował się grać, ale po kolejnym faulu dostał żółtą kartkę i trener wolał nie ryzykować kartki czerwonej. Tyle że zanim wprowadzony na boisko Heitinga oswoił się z pozycją, za jego plecami pojawił się Siemak (defensywny pomocnik na lewym skrzydle: miał być futbol totalny i był, tylko w wykonaniu drużyny innej niż planowano…), podał do Pawliuczenki i Rosja objęła prowadzenie.

Rosja grała świetnie. Rosja była szybsza, bardziej zdecydowana, lepsza taktycznie. Rosja stosowała pressing, wygrywała drugie piłki, błyskawicznie przechodziła do szybkiego ataku, szarpała skrzydłami. Ale Rosja była też nieskuteczna i tylko dlatego w ogóle mogło dojść do dogrywki.

Przestałem się denerwować na początku drugiej połowy. Kiedy kilka dni temu pisałem o futbolu totalnym, zachwycony pierwszym występem Holendrów, i kiedy pisałem, że piłka jest piękna, powalony ich meczem numer dwa, za każdym razem przygotowywałem grunt do tego, co nadeszło dzisiaj. Przestrzegałem samego siebie przed wpadaniem w euforię, by kolejny odcinek tego samego, znanego aż za dobrze serialu (piłkarze grający najpiękniejszy futbol świata przedwcześnie pakują walizki) nie wytrącił mnie nadmiernie z równowagi. W przerwie zrobiłem sobie herbatę i zacząłem się godzić z nieuniknionym.

Usłyszymy wiele teorii na temat przyczyn klęski Holendrów. Powiedzą nam, że w fazie grupowej niedobrze zmieniać wygrywający skład, że kryzys czwartego spotkania to częste zjawisko, że van Basten wprowadził nie tych, co trzeba rezerwowych (dlaczego, Marco, dlaczego postawiłeś na Affelaya, skoro Robben nie zawiódł cię w żadnym z dotychczasowych meczów?), że van der Vaart i Sneijder byli niewidoczni i nie zauważali się nawzajem, a nawet że mecze, w których Pomarańczowi demolowali Francuzów i Włochów właściwie wyglądały podobnie jak dzisiejszy – do pierwszej bramki, która tu jak na złość wcale nie chciała wpaść. Najdalej posunie się Michał Pol, który napisze, że van Basten źle zrozumiał słowa dobrej wróżki. A ja będę myślał o pojedynku dwóch trenerskich głów, z której jednej najwyraźniej zabrakło doświadczenia.

Wygląda na to, że znów udało mi się pogodzić z klęską drużyny, której kibicowałem. Czytam Rafała Steca, który kilka godzin temu napisał, że dziś w nocy może się skończyć Euro. Trochę go rozumiem: nasze życie bez van der Sara i van Nistelrooya stało się puste i szare. Ale nasze życie to jedno, Euro to drugie. Mistrzostwa Europy właśnie zaczęły się po raz kolejny. Oczywiście można sobie wyobrazić finał Włochy-Niemcy, ale jeśli teoria o głodnych wilkach jest słuszna, w następną niedzielę zobaczymy Turków i Rosjan. Dziś wynik meczu był sprawiedliwy jak rzadko. Umarł Sneijder, niech żyje Arszawin, że o Holendrze Hiddinku nie wspomnę.

Eurodziennik: Głodne wilki

O tym, co było najpierw, a właściwie co było przez całe dwie godziny najlepiej mówi notatka, którą zrobiłem około 70 minuty: że podoba mi się, jak Pletikosa zaczyna atak swojej drużyny rzucając piłkę do biegnącego po skrzydle Srny. Rozpoczęcie gry przez bramkarza jako epizod godny zanotowania – czy trzeba dodawać coś więcej o przebiegu ćwierćfinału Turcja-Chorwacja? Nihat nie dostawał podań, Corluka wyłączył z gry Ardę, czasem z przeciętności wybijał się Modrić, ale co zdołał wypracować Oliciowi, to ten psuł… Przez 119 minut wiało nudą, aż w końcu Modrić raz jeszcze szarpnął po prawej stronie, dośrodkował na głowę Klasnicia, ten strzelił bramkę i wydawało się, że jest po wszystkim.

Jak wiecie, wcale nie było po wszystkim: sędzia doliczył do dogrywki minutę i w ostatnich sekundach tej minuty, a może nawet już po jej upływie (spytajcie trenera Chorwatów) Turcy zdołali wyrównać. I było jasne, że teraz, kiedy urwali się z szubienicy, to oni są faworytami rzutów karnych: rywale byli zbyt blisko sukcesu… Na zaprzyjaźnionej stronie kibiców Tottenhamu przeczytałem, że przypominało to oglądanie drużyny z White Hart Lane: nieumiejącej utrzymać prowadzenia, nagle tracącej pewność siebie i ostatecznie przegrywającej. Nie bez znaczenia jest fakt, że najlepszy dziś piłkarz na boisku, który zawiódł przy pierwszym rzucie karnym, jest właśnie nowym zawodnikiem Tottenhamu…

To tylko pozornie będzie nie a propos: pamiętam, kiedy przed mundialem w Korei i Japonii wybraliśmy się z Piotrkiem Mucharskim na wywiad z Bońkiem, który opowiedział nam m.in., co się działo, gdy do Łodzi przyszła wiadomość, że Widzew wylosował w Pucharze UEFA Juventus Turyn. „Nie było faksów i komórek, więc po treningu zgromadziliśmy się wszyscy w gabinecie prezesa: siedziało tam ze dwudziestu chłopa… Wreszcie dzwoni telefon, odbiera go świętej pamięci Stefan Wroński i robi się biały jak ściana: Panowie… Juventus Turyn… A my wszyscy jednym głosem: Gdzie gramy pierwszy mecz? On: U siebie. My: No to mamy ich!”. Boniek tłumaczył, że byli jak głodne wilki – żadnego strachu, choć Juventus stanowił wtedy jedną z najlepszych drużyn w Europie.

Przypomniała mi się ta rozmowa w związku z komentarzem Bartka, że od dziś na Euro kibicuje głodnym: „Turcy pokazali, że sercem można wygrać mecz” – napisał pod moim ostatnim tekstem. Długo nie byłem przekonany, czy ma rację: ci, którzy mieli być głodni, przez 120 minut bardzo ostrożnie przeżuwali każdy kęs. Dość powiedzieć, że pierwszego spalonego odnotowaliśmy w 62. minucie, drugiego – w 103. Co tu się dziwić, że tempo i sposób rozgrywania dzisiejszego ćwierćfinału sprzyjały dygresjom (a skoro o dygresjach: czy wczorajszego widowiska nie stworzył po prostu w miarę szybko strzelony gol?).

Ale tak: warto kibicować głodnym – tym, którzy mają ambicję wygrywać, którzy dają z siebie wszystko i którzy po raz trzeci w tych mistrzostwach strzelają bramkę w ostatnich sekundach. Pewnie żadnego Turka nie chcielibyście mieć w swojej drużynie (ja może Ardę…), na pewno nie chcielibyście, żeby trener waszej drużyny wyglądał jak Fatih Terim, ale chyba nie chcielibyście też, żeby wasza drużyna miała grać przeciwko nim. Im bardziej Turcy są zdziesiątkowani (dziś ze składu wypadło trzech kolejnych, odsuniętych za kartki od gry w półfinale), im więcej kilometrów mają w nogach i im krócej odpoczywają, tym trudniej z nimi wygrać. Boniek mówił, że po ograniu Juventusu w piłkarzach Widzewa coś puściło, a gdyby byli bardziej pozbierani, mogliby zdobyć Puchar UEFA („Podobnie stało się z reprezentacją Polski po meczach z Belgią i ZSRR na mistrzostwach świata w 1982: przed półfinałem z Włochami czuliśmy się już nasyceni”). Coś mi się nie wydaje, że Turcy wyglądają na nasyconych.

Po dwóch godzinach nudy mistrzostwa Europy znów zdołały nas zachwycić. Kibicom Tottenhamu mówię zaś: nie ma tego złego… Luka Modrić może zacząć wakacje i przyjedzie do Londynu wypoczęty. Co by to było, gdyby miał tu jeszcze grać do przyszłej niedzieli.

PS Ostatni dziwnie aktualny fragment wywiadu z Bońkiem (zastrzegam – przeprowadzonego  p r z e d  koreańską klapą): „Polacy rzadko walczą o najwyższe stawki, a kiedy już osiągną sukces, np. awans do mistrzostw świata po 16 latach przerwy, to zamiast traktować tę sytuację jako trampolinę do następnego skoku, zachowują się, jakby już byli u celu. Po wywalczeniu awansu odbywa się feta, piłkarze i trenerzy dostają nagrody, niektórym stawiają pomniki…”. Wygląda na to, że nie uczymy się na błędach.

Eurodziennik: Mały finał po raz pierwszy

Ktoś tu narzekał na kryzys mistrzostw Europy? Proszę bez żartów. Jedyny kryzys, jaki obserwuję, to mój własny, bo właśnie przyszło mi na myśl, że niedługo koniec. Do licha, przecież to już ćwierćfinały: zostało tylko osiem drużyn, a kiedy to piszę – siedem… Za nami pierwszy mały finał – nie tylko dlatego, że znakomicie moglibyśmy sobie wyobrazić mecz o złoto między Portugalią a Niemcami, i nie tylko z powodu obejrzanych właśnie bramek, ale także dlatego, że czekają nas kolejne małe finały, zwłaszcza ten Hiszpania-Włochy.

Ktoś tu narzekał na kryzys drużyny niemieckiej? Co w takim razie musiał mówić po trzydziestu minutach gry? Co musieli po meczu mówić głośni ostatnio krytycy Miroslava Klose (nie chodzi mi jedynie o gola – w końcu nawet Nuno Gomes zdołał dziś strzelić, ale np. o ten wślizg w 46. minucie…)? A ci, którzy wyśmiewali powolnych ponoć i mało zwrotnych Metzeldera i Mertesackera? A pesymiści, mówiący że bez Loewa na ławce, zwłaszcza zaś bez Fringsa na boisku, Niemcy nie będą mieli żadnych szans? Skądinąd: już podczas meczu z Polską zastanawiałem się, dlaczego Schweinsteiger nie wychodzi w pierwszym składzie…

Ktoś tu wychwalał pod niebiosa Cristiano Ronaldo? Ciekawe, co będzie mówił po meczu, w którym przez wiele minut skrzydłowy MU był praktycznie niezauważalny (może, jak Scolari w Chelsea, on jest już myślami w Realu?). Owszem, to z dobitki po jego strzale padł gol, ale całą akcję wypracował Deco. Nie po raz pierwszy w tym turnieju najgroźniejszym skrzydłowym Portugalczyków był prawy obrońca Bosingwa…

Ktoś mówił, że gwiazdy są zmęczone? Co w takim razie powie o Michaelu Ballacku, który znowuż przebiegł najwięcej ze wszystkich, a w dodatku zainicjował pierwszą bramkową akcję Niemców i zakończył ostatnią?

Ktoś się spodziewał nudnego futbolu, murowania bramek, żelaznej dyscypliny taktycznej? Jak niemal we wszystkich meczach tych mistrzostw, i dziś po prostu grano w piłkę: atakowano dużą liczbą zawodników, szybko i z fantazją (te portugalskie przerzuty z jednej strony boiska na drugą…), nawet jeśli część goli padła po rzutach wolnych.

Ktoś znów powiedział, że piłka nożna to taki sport, w który gra 22 zawodników, a na końcu i tak wygrywają Niemcy? Tu chciałbym się na chwilę zatrzymać, bo wśród piłkarskich komunałów ten jest jednym z najbardziej wyświechtanych i najbardziej irytujących (choć nie lubię też: „Na tym poziomie nie ma słabeuszy”, „Hiszpanie grają pięknie jak nigdy, przegrywają jak zawsze”, „Rzuty karne to loteria”, „Gospodarzom sprzyjają ściany”, „Tak się gra, jak przeciwnik pozwala”, „Dopóki piłka w grze wszystko jest możliwe”). Marzy mi się jakaś umowa między dziennikarzami piszącymi o futbolu i utworzenie indeksu zdań zakazanych. Może zresztą – z Waszą pomocą – sam go kiedyś ułożę (proszę o propozycje piłkarskich komunałów, takich jak wymienione).

Na koniec dwie prywaty: wczoraj pod moim wpisem kilku kolegów zastanawiało się nad obsadą lewego skrzydła Tottenhamu w najbliższym sezonie. Wiem oczywiście, że Podolski mówił w tych dniach o interesujących propozycjach z Juventusu i właśnie z Tottenhamu, ale ponieważ plotek transferowych mamy w tych dniach całe pęczki, zignorowałem tę wypowiedź (podobnie zresztą jak wszystkie inne pogłoski: o Villi, Borucu, Bentleyu…). Dziś jednak, po akcji na 1:0 dla Niemców zacząłem się zastanawiać. Cokolwiek by mówić, był to klasyczny angielski gol: rajd lewą stroną, dogranie wzdłuż bramki i dołożona noga piłkarza wbiegającego z głębi pola. Dogrywającym był Podolski…

Druga prywata to promocja nowego numeru „Tygodnika”: kilkanaście dni temu pod moimi wpisami toczyła się rozmowa na temat kryzysu angielskiej piłki (pierwszy tekst, „Anglia dla Anglików”  i towarzysząca mu dyskusja tu, drugi, „Ratujcie naszą piłkę” tu). Temat rozwija na naszych łamach Wojciech Lubowiecki w tekście „Piłka psuje się od środka”. Nie tylko dla fanów Premiership.

Eurodziennik: Bez niespodzianek, ale z bohaterami

Taki obrazek z maila od przyjaciółki z Izraela (studiuje na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, ma na roku kolegów z całego dosłownie świata). Jest piątkowy wieczór, przed meczem Holandia-Francja. Oczywiście szabat. „Okupujemy miejsca przy barze, zasłaniając wszystkim ekran. Nagle obok nas przechodzą dwie ciemne postaci. Zamieramy z otwartymi ustami, widząc, że dwóch ortodoksów składa w rogu pubu marynarki i kapelusze. I to nie jacyś tam modern orthodox, tylko „czarni”, pejsaci, na sto procent szomer szabat. Kibicują Francji, co cieszy Maię, jedyną w całym pubie trzymającą z Francuzami. Tylko zagadać do nich nie może, bo oglądać piłkę w szabat to co innego niż gadać z dziewczyną…”.

No i mówcie mi teraz, że takie imprezy jak Mundial czy Euro przechodzą kryzys. Zgoda: czasami można odnieść wrażenie, że futbol jest nauką ścisłą. Niby zdarzają się sensacje, niby jakieś Barnsley eliminuje w Pucharze Anglii Liverpool i Chelsea, ale ostatecznie prawie zawsze wygrywa ten, kto powinien (co nie oznacza, broń Boże, Niemców). Patrząc z tej perspektywy tegoroczne mistrzostwa Europy nie są wcale inne: pary ćwierćfinalistów mogliśmy przecież wytypować jeszcze przed rozpoczęciem turnieju, z niewielkim tylko wahaniem, postawić na Czechów czy na Turków, na Holendrów czy na Francuzów lub Włochów, na Rosjan czy na Szwedów.

Na szczęście ścisłość każdego systemu kwestionują ludzie. Po zakończeniu rozgrywek grupowych znamy już kilku tych, którzy każą nam ten turniej pamiętać. Najpierw, oczywiście, Boruca: geniusza wśród słabeuszy. Potem Ribery’ego: najlepszego wśród zmęczonych, złamanego w końcu przez kontuzję. Cecha: sapera, który po tysiącu rozbrojonych min pomylił się na tysiąc pierwszej. Buffona: sapera, który wciąż się nie pomylił. Van Nistelrooya: faulowanego w polu karnym, ale wybierającego fair play. Podolskiego i Yakina, niecieszących się po golach strzelonych reprezentacji kraju lat dziecinnych. Henry’ego: podporę drużyny, pogrążającego ją golem samobójczym. Freia: płaczącego na inaugurację. Nasriego: zmiennika, który po kwadransie gry sam został zmieniony. Fabregasa i Robbena: megagwiazdy na ławce. Ronaldo: gwiazdora świecącego przykładem (już nawet ja nie mówię, że Portugalczyk rozczarowuje). Toniego: mistrza nieskuteczności. Villę: mistrza skuteczności. Arszawina: asa z rękawa (czy nie warto było zaczekać na Błaszczykowskiego?). Modricia: liliputa w drodze do Premiership. Sneijdera: następcę Cruyffa. Pewnie dopiszecie jeszcze jakieś nazwiska.

A dzisiejsze mecze? Jeszcze parę minut przed dziewiątą miałem poczucie, że pojedynek między Rosją a Szwedami będzie pierwszym, w którym odpadającego będzie naprawdę żal (Czesi, którym kibicowałem z całego serca, nie przekonywali formą od samego początku, podobnie Francuzi). Później musiałem zmienić zdanie: Rosja poradziła sobie w iście holenderskim stylu, co jest w moich ustach nie lada komplementem.

Nie ma mowy o kryzysie Euro. Dziś przekonali o tym Rosjanie, a w dniach poprzednich Holendrzy, Portugalczycy, Hiszpanie, Chorwaci, Turcy, ba, nawet Włosi i Niemcy. Jak to dobrze, że ćwierćfinały już od jutra.

PS Izrael Izraelem. O tym, jak się ogląda (albo nie) Euro w Nepalu pisze na innym „Tygodnikowym” blogu Bartek Dobroch. Polecam.

Eurodziennik: Francja à la Polonaise

Wciąż rozczarowani? Wasza drużyna zawiodła na całej linii? Poza bramkarzem nie było w niej jasnego punktu? Trener-magik nie wyciągnął królika z kapelusza? No to teraz wyobraźcie sobie, że jesteście Francuzami. Nie tak dawno zdobyliście mistrzostwo świata i Europy, dopiero co byliście wicemistrzami świata, wasi piłkarze są supergwiazdami w najlepszych ligach kontynentu, a jest ich tylu, że wokół powołań do reprezentacji nieustannie odbywa się u was krwawy spór (wasz Brożek, pominięty przy wybieraniu składu na Euro, nazywa się David Trezeguet). Jedziecie na wielką imprezę jak zawsze, by walczyć o medale, i… odpadacie po pierwszych trzech meczach, zdobywając tyle samo punktów i tracąc dużo więcej goli niż jakaś tam Polska.

Do występu Polaków na Euro oczywiście wrócimy. Posłuchamy na spokojnie, co mają do powiedzenia oni sami, poczekamy aż opadnie piana, którą biją chłopcy z Polsatu (o „oficjalnym nadawcy” właściwie trzeba by napisać osobno, i pewnie znajdzie się moment podczas któregoś z dni przerwy po ćwierćfinałach – na razie polecam komentarz księdza Andrzeja pod moim ostatnim wpisem: święte słowa, nie tylko dlatego, że pochodzą od kapłana), a my sami nabierzemy dystansu. Na razie jesteśmy po zakończeniu rozgrywek w grupie śmierci, i na razie żegnamy Francuzów.

Po pierwszych meczach tej grupy wróżyłem im klęskę i stawiałem na awans Włochów. Francuzi – pisałem – są jak śmierć nudni. Dziś byli raczej jak śmierć nieszczęśliwi. Najpierw kontuzję odniósł Ribery – piłkarz, który wyrastał ponad tę drużynę, jak Boruc nad Polaków. Później był karny i czerwona kartka, a gdy w drugiej połowie zebrali się jeszcze do walki – dobił ich gol po rykoszecie, który właściwie należałoby zapisać jako bramkę samobójczą na konto jednego z największych futbolistów ostatniej dekady – Thierry’ego Henry’ego. A jeszcze nie wyleczył się Vieira, a jeszcze dotychczasowe filary tego zespołu były bez formy (skąd my to znamy…) i w związku z tym przez wszystkie trzy mecze trwało poszukiwanie najlepszego ustawienia tych pozostałych. Zaprzyjaźniony współpracownik „Tygodnika” pisze mi z Francji, że w tamtejszej telewizji Raymond Domenech mówił przed chwilą, jak jest bardzo dumny z drużyny, bo mimo poturbowania Ribery’ego, karnego i wyrzucenia Abidala walczyła do końca. „Bardzo ładne słowa – dodaje mój korespondent – tylko szkoda, że nie potrafią wygrać żadnego meczu…”.

Nie powiem, żebym spotkanie Francja-Włochy oglądał niezwykle uważnie – co jakiś czas popatrywałem przecież na Holendrów. Widziałem jednak dostatecznie dużo, żeby powiedzieć jeszcze słowo tym, którzy nie zostawili wczoraj suchej nitki na Tomaszu Zahorskim za to, że kiedy już znalazł się sam na sam z chorwackim bramkarzem, nie był w stanie go pokonać. Jak w takim razie ocenić występy na Euro Luki Toniego? Przecież zmarnowane przez Włocha w ostatnich dniach „setki” idą, nomen omen, w dziesiątki.

Co się zaś tyczy Holendrów, przed nimi Portugalczyków i Chorwatów, jutro pewnie Hiszpanów: w przypadku każdej z tych drużyn mecz z udziałem piłkarzy teoretycznie rezerwowych nie był meczem gorszym niż ten rozegrany przez teoretycznie pierwszy skład. Nie ma problemu trzech meczy w dziewięć dni czy czterech meczy w dni trzynaście – jest, jak we wszystkich czołowych klubach świata, normalna rotacja zawodników, która ani nie zmienia stylu gry zespołu, ani żadnego z pauzujących piłkarzy nie wybija z rytmu. Ćwierćfinały z udziałem wypoczętych gwiazd… nie mogę się doczekać.