Archiwum kategorii: Bez kategorii

Eurodziennik: Prosta piłka po polsku

Nadszedł czas mówienia rzeczy najprostszych. Czas, w którym nie potrzeba metafor, wspomnień z przeszłości, a nawet jakże lubianego przez nas wszystkich gdybania. I czas mówienia głosem spokojnym, choć z tonu przybieranego pod koniec dzisiejszej transmisji przez chłopców z Polsatu widać, że zbliżają się dni mowy donośnej, oskarżeń dobitnych, wniosków śmiałych i ostatecznych.

Mówmy więc rzeczy najprostsze: awansując do finałów Mistrzostw Europy zaszliśmy wysoko i nie zmieni tego fakt, że okazaliśmy się jedną z dwóch najsłabszych drużyn turnieju. To zdanie nie miało zabrzmieć jak krytyka, tylko proste stwierdzenie faktu. Tak jak stwierdzeniem faktu jest, że Agnieszka Radwańska zalicza się do dwudziestu najlepszych tenisistek świata, ale raczej pod koniec drugiej dziesiątki, nie w czołówce. Zaszliśmy wysoko, wyżej niż Finlandia czy Serbia, żeby nie wspominać już o Anglii (w końcu na tym turnieju zagrali Saganowski, Dudka i Żewłakow, a nie Rooney, Gerrard i Terry, prawda?). Dobrze o tym pamiętać, cokolwiek się powie w dalszej kolejności.

Czas mówienia rzeczy najprostszych to także czas mówienia, że Chorwaci i Niemcy mieli być i byli silnymi rywalami (choć Chorwaci okazali się mocniejsi niż przypuszczano, Niemcy – odwrotnie). Kto wie, dokąd te drużyny zajdą jeszcze na boiskach Szwajcarii i Austrii, ale że Chorwacja do półfinału, wydaje się pewne.

Inne proste stwierdzenie: Artur Boruc jest – obok a może przed van der Sarem, Buffonem i Lobontem – najlepszym bramkarzem mistrzostw Europy. I kolejne: Leo Beenkahher wziął na Euro najlepszych, a w każdym razie najlepszych spośród zdrowych. Będę bronił tego zdania, cokolwiek jeszcze na ten temat usłyszymy (nikt zresztą przed turniejem nie mówił inaczej). Podobnie jak będę bronił zdania, że Polacy nie odstawali od pozostałych drużyn kondycyjnie, że nie byli zmęczeni i nie biegali mniej od innych. Tak, akcjom piłkarzy Beenhakkera brakowało tempa, ale czy nie brało się to raczej stąd, że jak prawie zawsze (ach, ten mecz z Portugalią: jak dobrze, że się zdarzył, i jak niedobrze zarazem…) nie potrafili ich rozegrać z pierwszej piłki, bez hamującego rozpęd przyjęcia?

Owszem, jest parę rzeczy, których żałuję. Te obiektywnie najważniejsze wiążą się ze spadkiem formy kilku kluczowych piłkarzy tej reprezentacji: Smolarka, Krzynówka, Lewandowskiego… Inne dotyczą błędów natury czysto piłkarskiej (Bąk nie przesunął się z resztą obrońców przy pułapce ofsajdowej przed pierwszym golem dla Niemców, Golański nie wybił piłki na róg przed golem numer dwa, Lewandowski – że znów się narażę – niepotrzebnie ciągnął rywala za koszulkę w sławetnej 93. minucie), te jednak zdarzają się każdemu. Jeszcze inne, dla mnie najbardziej bolesne, miały miejsce niejako poza grą w piłkę. Żałuję słów Beenhakkera, wypowiedzianych po meczu z Austrią, że komuś zależało, byśmy odpadli. Żałuję, że podczas meczu z Chorwacją polscy piłkarze trzykrotnie nie przerwali gry, gdy na boisku leżał kontuzjowany przeciwnik (w 9. minucie Knezević, w 32. Vukojević i w 60. Leko). Innymi słowy: żałuję, że w kilku momentach zabrakło klasy.

Najgorsze, co możemy teraz zrobić, to szukać kozła ofiarnego. Wprawdzie udowodniliśmy po meczu z Austrią, że w tej dyscyplinie jesteśmy dobrzy, ale czy osiągnęliśmy w ten sposób cokolwiek poza chwilowym rozładowaniem frustracji? Że Krzynówek, że Żurawski, że Jop… Tacy są i innych nie będziemy mieli, choćbyśmy naturalizowali wszystkich grających w polskiej lidze Brazylijczyków. Leo Beenhakker? Wciąż go potrzebujemy: wystarczy posłuchać, co mówią na ten temat młodzi polscy trenerzy. Starsi – jak pokazała debata opublikowana przez „Dziennik” jeszcze przed rozpoczęciem Euro – i tak będą się kłócić, który z nich osiągnął więcej w poprzednim stuleciu i dlaczego pozostali byli gorsi.

I jeszcze jedno: zamierzam się nadal cieszyć mistrzostwami Europy. Ze zrozumiałych względów nie oglądałem dotąd meczu Niemców z Austriakami. Najwyższa pora, żeby to nadrobić, zanim mój świat znów stanie się pomarańczowy.

Eurodziennik: Zbyt głośna samotność

„Co tu dużo mówić – wstrzeliłeś się idealnie z tytułem bloga” – pisał niedawno zczuba.pl, radząc nawet jego komercyjne wykorzystanie. Sprawę komercji zostawmy na boku i wspomnijmy jeszcze raz o okrucieństwie piłki nożnej na przykładzie Petra Cecha. „Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story” – zaczynał swoją opowieść bohater „Zbyt głośnej samotności”. „Siedemnaście lat stoję na bramce i to jest moja love story” – mógłby rozpocząć czeski bramkarz. Ileż razy był bohaterem, ileż razy ratował swój zespół w sytuacjach beznadziejnych, ileż razy – nawet na tym turnieju i nawet dzisiaj – znakomicie interweniował, żeby w końcu jednym błędem zamknąć cały rozdział historii czeskiej piłki, zatytułowany „Karel Bruckner i jego czasy”. Gdybyśmy byli w Anglii, gdyby chodziło o jakiś mecz Chelsea (skądinąd w Londynie Cechowi również zdarzały się wpadki: pamiętam, jak zawalił grudniowy mecz z Arsenalem, no i finał Pucharu Ligi z Tottenhamem), albo gdyby nazywał się Robinson i był bramkarzem reprezentacji Anglii – przez następne miesiące nie miałby życia. Niewykluczone zresztą, że i tak nie będzie go miał: nadzieja, że angielskie media nie przyglądają się Euro aż tak uważnie z pewnością okaże się płonna, a Luiz Felipe Scolari może mieć swoje pomysły na obsadę bramki Chelsea.

Inna sprawa, że nic nie zapowiadało tak dramatycznego zakończenia, a podczas pierwszej połowy o mało nie przysnąłem. Bruckner narzekał ponoć na sposób, w jaki jego drużyna przechodzi od obrony do ataku i na to, że taktyka, którą stosuje, okazuje się czytelna dla rywali, no ale czemu tu się dziwić, skoro znów wystawił w ataku Jana Kollera? Dzisiaj również przez długi czas mecz upływał w straszliwej monotonii: piłka do napastnika – gwizdek, piłka do napastnika – gwizdek, bo albo Kollera faulowali, albo faulował on sam. „I to ma być mecz o wszystko?”, myślałem w 18. minucie, gdy nienagabywani przez nikogo tureccy obrońcy w iście greckim stylu podawali sobie piłkę na własnej połowie. Potem znów był gwizdek sędziego, znów dośrodkowanie do Kollera, który znów uderzył niecelnie, i kiedy na serio zbierałem się do drzemki okazało się, że to jednak może działać: na prawym skrzydle pojawił się Grygera, zagrał piłkę na głowę napastnika Norymbergi i zrobiło się 1:0. Tyle że mecz nie stał się przez to ciekawszy i w przerwie przez chwilę zastanawiałem się nad przełączeniem się na Portugalczyków. Ostatecznie tego nie zrobiłem. Zwyciężył wieloletni szacunek dla Brucknera-Klekipetry, no i kalkulacja: skład, w jakim wyszli podopieczni Scolariego nie zapowiadał, żeby było co oglądać.

Dopiero druga połowa przyniosła przyjemną odmianę. Grali wprawdzie głównie Turcy, z fantastycznym Ardą na lewym skrzydle, ale gole mogli strzelać Czesi: w 61. minucie Koller był sam na sam z bramkarzem, nie trafił, ale chwilę potem wyręczył go Plasil po podaniu Sionki (udany turniej tego piłkarza, podobnie jak świetnego dziś Rozehnala). Wydawało się, że jest po meczu, a z pewnością byłoby po meczu w 71. minucie, gdyby Polak nie trafił w słupek albo gdyby podyktowano karnego za kopnięcie go w głowę… Jeszcze raz w tym tekście pojawia się tryb przypuszczający, ale gdyby wtedy strzelił, gdyby Bruckner dokonał innych zmian, gdyby Jankulovski i Kadlec upilnowali dośrodkowującego Altintopa, gdyby Galasek nie spóźnił się z łapaniem Nihata na spalonym, nie myślałbym teraz o samotności czeskiego bramkarza.

W każdym razie dziś zaczęło się na dobre: granie o wszystko dla jednych, o pietruszkę albo o dogodniejszego rywala w ćwierćfinale dla drugich. W tym pierwszym przypadku granie do upadłego (ilu piłkarzy podczas meczu Czechy-Turcja zniesiono na noszach, a ilu kończyło z opatrunkami?). W drugim raczej pozorowanie gry. Niby ci wielcy nie odpuszczają, niby starają się strzelić (Portugalczycy się starali), a przecież piłkarze z kartkami oszczędzają się bardziej albo w ogóle nie wychodzą na boisko, podobnie jak piłkarze mający być największymi gwiazdami ćwierćfinałów, półfinałów, całego turnieju.

Pytanie na jutro: czy grająca w rezerwowym składzie i z mniejszą motywacją Chorwacja będzie w zasięgu reprezentacji Polski? Pytanie na koniec tygodnia: czy w półfinale Euro zagrają Chorwaci, czy Turcy? Na razie jednak jest jeszcze dzisiaj. Wyobrażam sobie, że na komórkę siedzącego samotnie w ostatnim rzędzie autokaru Petra Cecha dzwoni właśnie Jose Mourinho. Ma dla niego propozycję pracy w Mediolanie.

Ja bym się zastanowił. To byłoby dopiero komercyjne wykorzystanie.

Eurodziennik: Jeszcze jeden powód, żeby kibicować Holendrom

Zaalarmował mnie znajomy, który oglądał wczorajszy Match of the Day. Chwilę poszukałem i mam: jeszcze jeden powód, żeby kibicować Holendrom znajdziecie tu. Jak dla mnie pomarańczowy samolot jest lepszy od żółtej łodzi podwodnej.

Inna sprawa, że sądząc po tym, co oglądamy przed, po i w przerwie meczów, specjaliści od piłkarskich reklam w tym roku się nie wysilili: banał goni banał, jak nie przymierzając Jop Harnika. Że kiedyś było dużo lepiej, przekonują krótkie wizyty na zaprzyjaźnionym blogu, najpierw tu, a potem tu.

Miłego oglądania…

Eurodziennik: Sneijderze musisz, Tusku nie musisz

Gdzie nie spojrzę, wszyscy boją się o Holendrów. W prasie, na innych blogach, także pod moim ostatnim wpisem trwa debata, czy spełnienie nie przyszło za wcześnie, czy niewiarygodna rozrzutność z dwóch pierwszych spotkań nie odbije się na postawie drużyny van Bastena w dalszej fazie turnieju i czy murowany dziś faworyt do mistrzostwa Europy nie zakończy przygody np. na ćwierćfinale. Z tymi pytaniami w tyle głowy oglądałem starcie Hiszpanów ze Szwedami, założyłem bowiem, że to Szwedzi wyjdą z drugiego miejsca w grupie D i trafią w jednej czwartej na Pomarańczowych.

Wnioski, jakie wyciągnąłem, raczej wzmacniają ten zbiorowy niepokój: oto drużyna mająca w swoim ręku wszystkie atuty; drużyna grająca szybko i z rozmachem, przemieszczająca się z piłką zarówno skrzydłami, jak środkiem, w szybkim ataku i w ataku pozycyjnym, angażująca w ofensywę nie tylko napastników i drugą linię, ale także bocznych obrońców i defensywnego pomocnika (znakomity Senna, kto wie, czy nie najlepszy na tym turnieju spośród zawodników asekurujących obronę, mógł nawet strzelić gola w 68. minucie), natrafia na zespół solidny, ale znowu bez przesady. I długo, baaardzo długo nie może sobie z nim poradzić.

A przecież to spotkanie nie decydowało o wszystkim. Obie drużyny mając po pierwszych meczach trzy punkty nie grały pod presją, obie miały świadomość, że w razie porażki będą mogły jeszcze powalczyć ze słabszym rywalem w rundzie ostatniej. Jak grałoby się Hiszpanom, jak będzie się grało Holendrom z poczuciem, że to już jest mecz o wszystko? Co by było z Hiszpanami, gdyby w 78. minucie Henrik Larsson zamknął akcję po zgraniu piłki na długi słupek przez Sebastiana Larssona? Co będzie z Holandią, gdy Ruud van Nistelrooy stanie oko w oko z niemal bezbłędnym dziś Olafem Mellbergiem?

Holandia Holandią, ale co będzie z Polską? Warto odnotować deklarację prezesa PZPN, zawczasu dającego Leo Beenhakkerowi wotum zaufania. Wygląda na to, że Michał Listkiewicz pragnie się przypodobać opinii publicznej i mediom, zachowującym (z niechlubnym wyjątkiem studia Polsatu) wyjątkową trzeźwość sądów w sprawie przyszłości polskiej drużyny. Szkoda, że trzeźwości sądów zabrakło innemu człowiekowi rozgrywającemu batalię o sympatię opinii publicznej: Donaldowi Tuskowi. Dzisiaj „Times” szeroko informuje o kłopotach, jakie w Rotherham spotkały imiennika Howarda Webba, emerytowanego specjalistę od sygnalizacji świetlnej. Czy Tusk, zastrzegający się wszak że jako premier powinien wypowiadać się spokojniej, nie dołożył cegiełki do kampanii nienawiści przeciw angielskiemu sędziemu?

To pytanie jest oczywiście retoryczne: w „Tygodniku Powszechnym” uczono mnie zawsze, że zadaniem męża stanu nie jest schlebianie społeczeństwu, tylko odważne formułowanie wizji i sądów niepopularnych. Jeśli już premier nie potrafił pójść pod prąd nastrojów albo przynajmniej trochę je tonować, to – że zacytuję równie skądinąd nieprzemyślaną wypowiedź poprzedniego prezydenta Francji – stracił dobrą okazję, by siedzieć cicho.

Wracając do mistrzostw Europy: z turnieju odpadają upiory Euro, choć zagrały dziś dużo lepiej niż ze Szwecją i dużo bardziej ofensywnie niż przed czterema laty. W tej sytuacji nie zaryzykuję dywagacji na temat, która reprezentacja okazała się do tej pory najsłabsza. Lepiej tradycyjnie i do zweryfikowania przez Was podam propozycję jedenastki kolejki. W systemie 4-5-1 będą to: Boruc w bramce, Boulahrouz, Mellberg, Pepe i Grosso w obronie, van der Vaart, Senna, Deco, Sneijder i Ribery w drugiej linii oraz van Nistelrooy w ataku (Lobont, van Bronckhorst, Modrić, Robben i Torres tym razem na ławce rezerwowych).

Eurodziennik: Futbol jest piękny. Kibicujemy dalej.

Ochłonęliście? Ja wciąż nie. I właściwie nie mam ochoty ochłonąć. Uwielbiam ten stan zaraz po meczu, kiedy jeszcze buzuje we mnie adrenalina, kiedy przed oczami migają oglądane przed chwilą bramki, rajdy, dośrodkowania, parady i wślizgi, i kiedy mogę myśleć, że to wcale nie koniec, bo przede mną kolejnych kilkanaście dni piłkarskiej uczty.

Właściwie to miałem zapytać, czy ochłonęliście, wracając jeszcze raz do sprawy wczorajszego meczu Polaków i do dziwnego pomieszania, które zaraz po nim ogarnęło nie tylko kibiców i piłkarzy (co normalne), ale także polityków, a nawet ludzi sztuki. Doprawdy, te wszystkie zdania o spisku przeciwko nam, o konieczności wycofania się z Euro w geście moralnego oburzenia, o chęci mordu, jaka ogarnęła szefa rządu, i o tym, że tak – zdaniem głowy państwa – nie wygrywa się meczów (naprawdę? przepis jakiś istnieje, zakazujący dyktowania rzutów karnych w doliczonym czasie gry?), z upływem godzin wydawały mi się coraz bardziej kłopotliwe – zwłaszcza kiedy napotykałem je w zagranicznych mediach, traktujących tę erupcję emocji jako jeszcze jeden dowód polskiej egzotyki. Przeglądając znajome blogi z pewną ulgą stwierdzałem wprawdzie, że nie ja jeden doszedłem do wyrażonych tu wczoraj wniosków (przeczytajcie choćby Szadkowskiego, Wołowskiego i Pola), i przez cały dzień zbierałem się do tego, żeby jeszcze raz, na spokojnie, spróbować nasze racje wyłożyć, ale kilkadziesiąt minut temu uświadomiłem sobie, że nie ma to już dla mnie wielkiego znaczenia.

Żeby w tej sprawie była pełna jasność: nie przestałem kibicować Polakom, nie przestałem wierzyć w ich godną postawę podczas meczu z Chorwatami, nie będę się domagał głowy Beenhakkera, przeciwnie: liczę na to, że tym razem media nie dadzą się zwariować i nie zwolnią Holendra tylko dlatego, że powierzeni mu piłkarze są, jacy są (wykrzesał z nich bardzo wiele: i w ostatnich dwóch latach, i – tak jest – w ostatnich dwóch meczach). Po prostu oba dzisiejsze spotkania w grupie C pokazały, że futbol oprócz tego, że bywa okrutny, bywa po prostu piękny. W obu miały miejsce momenty, podczas których walczące drużyny ogarniał jakiś dziwny amok – kiedy zarówno Włochów i Rumunów, jak (zwłaszcza) Holendrów i Francuzów przestawały obchodzić założenia taktyczne, wpajane przez trenerów schematy, przydzielone na boisku pozycje, i kiedy po prostu gnali od pola karnego do pola karnego z potrzeby zdobycia kolejnego gola, odrobienia strat czy przypieczętowania zwycięstwa.

Ileż tu tematów samych w sobie. Po nieudanych eksperymentach w pierwszych meczach powrót do wyjściowych jedenastek Francji i Włoch wielkich piłkarzy z przeszłości, Henry’ego i del Piero, mających poderwać swoich kolegów po raz może ostatni (nie poderwali). Perspektywa odpadnięcia z turnieju zarówno mistrzów, jak wicemistrzów świata (realna). Kapitalna postawa bramkarzy w meczu popołudniowym (Lobont jak Boruc, no… prawie jak Boruc). Kolejny wielki turniej, podczas którego Trójkolorowi rozpaczliwie szukają napastnika (tym razem nie wydaje się, żeby mieli go znaleźć, tym bardziej, że typowany na gwiazdę Benzema nie dostał dziś szansy). Powrót na lewą stronę Włochów Grosso, jakiego pamiętamy z mundialu w Niemczech. Katastrofalny błąd Zambrotty. Dramat Mutu, który nie strzelił karnego. Błędy sędziów: przy stanie 1:0 dla Holandii, kiedy Francuzi naprawdę byli w gazie, należał im się karny za rękę Ooijera; w meczu Rumunia-Włochy trzeba było uznać gola Toniego.

No i Holandia, której bogactwo w ofensywie może być na tym turnieju porównywane jedynie z Hiszpanią, jeśli w ogóle może być porównywane z czymkolwiek. Robben kontuzjowany? Proszę bardzo: asystuje i strzela gole Kuyt. Schodzi Kuyt? Pojawiają się van Persie i wracający do zdrowia Robben, a przecież cały czas jest jeszcze van Nistelrooy oraz ta niesamowita para van der Vaart – Sneijder. I obrona nie gorsza: tyle razy ośmieszany w Premiership Boulahrouz tutaj trafia praktycznie z każdym wślizgiem. I van der Sar w bramce, i trener, który był może lepszym piłkarzem niż oni wszyscy… Boję się głośno sformułować jedyny logiczny wniosek, jaki płynie z tej wyliczanki (Holandia mistrzem Europy); boję się, bo bardzo bym sobie tego życzył.

Kończę te zapiski bynajmniej nie ochłonąwszy. Chwilę temu minęła północ. Jest jeszcze wcześnie. Jutro nie trzeba iść do pracy, więc obejrzę mecz Holandia-Francja ponownie. Zagraj to jeszcze raz, Wesley.

Eurodziennik: Futbol jest okrutny. Gramy dalej.

Nie wiem, czy zasłużyliśmy na zwycięstwo, ale Artur Boruc na pewno nie zasłużył na wyjmowanie piłki z siatki. Nie wiem, czy sędzia musiał zagwizdać po faulu Lewandowskiego na Proedlu, ale faul był na pewno. Z drugiej strony nie wiem wciąż, jak to możliwe, by drużyna tak dominująca, jak Austria w pierwszych 30. minutach, przegrywała ni stąd ni zowąd 1:0, i to po golu zdobytym ze spalonego.

No więc jest czwartek w nocy. Zaczekaliśmy. Flagi wciąż zdobiły nasze okna i powiewały nad naszymi samochodami. Nie wyciągaliśmy żadnych wniosków z wyjazdu Tomasza Kuszczaka. Puszczaliśmy mimo uszu wywody Tomasza Hajty. Nie zdenerwowała nas wyprawa prezydenta do Austrii ani jego wypowiedź, że „dzisiejszy mecz ma istotne znaczenie dla nastrojów społecznych” (oj ma, ma, już widać, że ma…). „Nie dajmy się zwariować, przecież mecz z Niemcami od początku był nie do wygrania” – mówiliśmy sobie słuchając podnoszących się tu i ówdzie głosów krytyki Leo, choć nasza pewność w tej kwestii osłabła nieco po obejrzeniu starcia Niemców z Chorwatami. Ale i tak upieraliśmy się, że przez większą część tamtego spotkania graliśmy bez najmniejszych kompleksów; ech, gdyby nie ten błąd Golańskiego…

Czekaliśmy do czwartku, bo to we czwartek mieliśmy się dowiedzieć, gdzie naprawdę jest polska piłka. Czy się dowiedzieliśmy? Najpierw było to straszliwe pół godziny, podczas których żałowaliśmy, że kiedykolwiek zdarzył się moment, w którym ktoś – ojciec, starszy brat, kolega z podwórka – zabrał nas na mecz piłkarski i zaraził tym potwornym uzależnieniem od futbolu. Wyglądało na to, że znów się pomyliliśmy, że to deja vu z Korei czy Niemiec, ale potem Austriacy zmarnowali czwartą stuprocentową sytuację i w chwili, kiedy właśnie przyszła nam do głowy myśl, że gospodarze turnieju to jednak słaby zespół, skoro nie potrafi wykorzystać tak miażdżącej przewagi, Smolarek zagrał do Saganowskiego, ten odegrał do znajdującego się na spalonym Rogera, sędzia Webb puścił grę, a wtedy…

O drugiej połowie nie chcę się rozpisywać: przecież sami widzieliście, że Beenhakker naprawił wcześniejszy błąd z wystawieniem Jopa, że zniknęła luka między linią obrony a pomocą, i że Polacy wreszcie zaczęli grać, ba: wcale się kurczowo nie bronili, stwarzali sytuacje, nie mieli problemów z kondycją… Wyglądało na to, że polska piłka jest na dobrej drodze. Prawie do końca było fajnie. Prawie czyni wielką różnicę.

Sądząc z esemesów właśnie zapychających mi skrzynkę sędzia Webb stał się dzisiaj wrogiem numer jeden narodu polskiego (kibicuję angielskiej piłce, więc w oczach znajomych jestem człowiekiem bez mała odpowiedzialnym za jego decyzję). Czy powinienem go bronić? Do licha, pewnie że takich sytuacji obserwujemy wiele w każdym meczu. Ciągnął Golański Austriaka za koszulkę kilkanaście minut wcześniej? Ciągnął. Wywrócił się Austriak? Wywrócił. No więc czemu nie było karnego wtedy, a był teraz? Nie mam prostej odpowiedzi na to pytanie, a właściwie mam: bo ciągnięcie rywala za koszulkę w polu karnym jest wykroczeniem karanym właśnie w ten sposób. Robiąc to – za każdym razem ryzykujesz, tak samo jak wtedy, kiedy wyprzedzasz na podwójnej ciągłej licząc na to, że za najbliższymi krzakami nie stoi radiowóz. Kilkanaście minut wcześniej najwyraźniej nie stał.

Narażę się jeszcze bardziej: wypowiedź Leo Beenhakkera, że komuś zależało na tym, byśmy odpadli, moim zdaniem nie przystoi komuś, kto od 43 lat „jest w tym biznesie”. A może problemem Holendra jest fakt, że mimo tak kolosalnego doświadczenia nie wygrał jeszcze meczu na wielkiej imprezie, i to nie tylko jako szkoleniowiec Trynidadu i Tobago, ale także Holandii?

Wczorajszemu wpisowi dałem tytuł: „Zanim wygramy z Austrią”. Wygląda na to, że zanim wygramy z Austrią upłynie jeszcze trochę czasu. Futbol jest okrutny: to zdanie byłoby prawdziwe, gdyby wygrali Polacy, a wypowiadał je Austriak, i jest prawdziwe w naszych ustach, gdy w takich okolicznościach straciliśmy zwycięstwo. Ciekawe, jaki to był mecz dla kibica niezaangażowanego, dajmy na to: Holendra. Może jutro się dowiemy. Na razie jednak: gramy dalej, Leo. Nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że nie awansujemy, gramy: dla kibiców i dla siebie. Zwłaszcza dla Boruca, który jako jedyny szukał winy także w sobie, choć on akurat nie miał powodów czegokolwiek sobie zarzucać.

 

Eurodziennik: Zanim wygramy z Austrią

Mistrzostwa nabierają tempa, a tematów tyle, że nie wiadomo, za który wziąć się najpierw. Podsumowywać pierwszą rundę? Mówić dalej o polskim dziennikarstwie? O Austriakach może? Pisać o meczach dzisiejszych, zwłaszcza o występie Portugalczyków i Czechów (pierwszych po pewnym wahaniu dołączam do listy faworytów, choć nie wiem, czy wiadomość o zatrudnieniu Scolariego w Chelsea nie wpłynie na nich demobilizująco, drugim z radością zwracam honor należny jeszcze z poprzednich mistrzostw Europy: mimo porażki zaprezentowali się znacznie lepiej niż w meczu ze Szwajcarią; może to nieobecność Kollera w wyjściowej jedenastce tak dobrze na nich podziałała)?

Potrzebę powrotu do pierwszej rundy wzmógł we mnie komentarz Tomka G., który pod tekstem o Holendrach zwrócił uwagę na fantastyczne zachowanie Ruuda van Nistelrooya w jednej z akcji meczu z Włochami: zahaczony przez Buffona napastnik Realu nie wywrócił się w nadziei, że sędzia podyktuje karnego, tylko próbował utrzymać się na nogach i mimo ostrego kąta strzelać na bramkę. Fajna obserwacja, prowokująca wniosek, że mistrzostwa w ogóle odbywają się w atmosferze fair play: nikt nie poluje na kości przeciwnika, nikt nie próbuje wymuszać karnych, bodaj pierwszy raz obejrzeliśmy dziś żółtą kartkę za próbę zdobycia bramki ręką. Wczoraj mieliśmy najpiękniejszego gola pierwszej rundy (Ibrahimović przeciw Grekom), przedwczoraj najpiękniejszą akcję (Holendrów, zakończoną bramką Sneijdera), trzy dni temu najpiękniejszą paradę (Boruca oczywiście); myślę także, że stać by nas było na wybranie jedenastki tej rundy (stawiam na van der Sara, Bosingwę, Pepe, van Bronckhorsta, Sionko, Sneijdera, Podolskiego i Villę; potrzebowałbym jeszcze jednego stopera, środkowego pomocnika i lewoskrzydłowego – może dołożycie?).

Na polskie dziennikarstwo patrzę życzliwiej. Po pierwsze, dzisiejszych spotkań nie oglądałem w Polsacie, po drugie – przeczytałem wpisy na blogu Rafała Steca, zwłaszcza ten dystansujący się od niedawnej wypowiedzi Tomasza Kuszczaka. To ostatnia rzecz, jakiej moglibyśmy sobie życzyć przed jutrzejszym meczem: podkręcania atmosfery sensacji i plotek wokół kadry, ujeżdżania po poszczególnych piłkarzach albo po trenerze… Inna sprawa, że tradycyjnie chwaląc Steca muszę zauważyć, że teoria o tym, iż do wygrania meczu wystarczy strzelić gola jako pierwszy, wzięła właśnie w łeb: sfalsyfikowali ją Turcy.

Właściwie to marzyłoby mi się moratorium na tematy wychodzące poza kwestie dotyczące meczu z Austrią, ale wrócę jeszcze raz do sprawy Żurawskiego, odpowiadając Darkowi 638: niedzielnego występu napastnika Larisy oczywiście nie sposób bronić i rzekomo tak do niego przywiązany Beenhakker nie wahał się zdjąć go z boiska. Nie wiem, dlaczego w ogóle na niego postawił, ale sądzę, że miał jakieś racjonalne powody. To chyba jednak zbyt proste: trener jako ostatni na tym świecie człowiek, który nie widzi, że jego napastnik jest nagi. Na sentymenty możemy sobie pozwolić my, kibice.

Zachowując proporcje z Żurawskim jest trochę tak jak z Nuno Gomesem – równie nieskutecznym i zagubionym kapitanem Portugalczyków. Czy Scolari nie zna się na piłce, uparcie wstawiając go do składu? Przyjaźni się z jego agentem czy co? Zabawne są te różnice zdań między trenerem a próbującymi wejść w jego skórę dziennikarzami: wielu komentatorów analizujących możliwy skład na Niemcy stawiało na Żurawskiego mówiąc, że Roger nie jest zgrany z drużyną i dlatego nie powinien zaczynać od pierwszej minuty. Tymczasem pytany o to Beenhakker wzruszał ramionami i mówił, że piłkarze tacy jak Roger adaptują się w drużynie bardzo łatwo.

A Austriacy? Austriacy są do wzięcia.

Eurodziennik: Ludzie, opamiętajcie się!

Dwa dni po meczu z Niemcami, dwa dni przed meczem z Austrią: świetny moment, żeby zastanowić się na chłodno nad komentowaniem występów reprezentacji Polski. Kiedy po porażce z Niemcami pisałem tu o byciu kibicem, Greg odpowiedział wpisem o byciu realistą. Być realistą, to w przypadku tamtego meczu: „Po pięciu minutach zobaczyć, że nie mamy po prawej stronie żadnego napastnika. Widzieć, że nasi gracze są zbyt wolni, nie mają techniki, piłka im odskakuje, dodatkowo nie mają opanowanej techniki dryblingu, a mimo to zamiast grać podaniami do wolnego zawodnika na drugim skrzydle, próbują przejść przez trzech, czasem czterech niemieckich obrońców i tracą piłkę. Widzieć, że Lewandowski nie dostrzega innych zawodników, ale na siłę i bez namysłu kopie piłkę ponad i obok bramki przeciwnika. (…) Widzieć, że nasza obrona jest zbyt wolna i nie potrafi zatrzymać napastnika, nie mówiąc o przejęciu piłki. Widzieć wywracającego się polskiego piłkarza (potknął się o trawę!) w czasie akcji…”.

To głos jednego tylko internauty, ale znalazłoby się kilka utrzymanych w podobnym duchu tekstów dziennikarzy. Z drugiej strony można by zacytować parę artykułów w zasadzie chwalących występ polskiej reprezentacji, no i oczywiście wypowiedzi samego Leo Beenhakkera. „Ludzie, opamiętajcie się! – mówił do przedstawicieli mediów trener naszej kadry. – Czy tylko ja jedyny w Polsce dostrzegam, jak duże postępy zrobili wasi zawodnicy? Nie musimy się wstydzić porażki z Niemcami. Rozegraliśmy 70 minut wyrównanego pojedynku z piątą drużyną na świecie!”.

No więc jak właściwie było? Grali źle czy dobrze? Przeciwnik był w zasięgu czy poza zasięgiem? Czy możliwy był lepszy dobór pierwszej jedenastki, lepsza koncepcja gry? Dziś wszyscy powtarzają, że Żurawski okazał się nieporozumieniem, ale przecież przed meczem z Niemcami nikt tego nie wróżył, prawda? Więcej: to dziennikarze towarzyszący drużynie podczas zgrupowania dostarczali nam informacji, że dawny gracz Celticu jest w życiowej formie. Nie o Żurawskiego zresztą idzie, nie o Smolarka (słaby był, czy nie dostawał podań?), nie o Golańskiego (skąd pewność, że Wawrzyniak lepszy?), a o stwierdzenie bardziej generalne: o porażce Polaków nie przesądziła źle dobrana taktyka, tylko indywidualne błędy kilku piłkarzy. Znów Beenhakker: „Jako trener mogę przygotować zawodników na sto procent do gry, ale nie na kontuzje, żółte czy czerwone kartki ani na to, że ktoś na chwilę porzuci moje założenia”.

Jak padły bramki dla Niemców? „W pierwszej sytuacji jeden z piłkarzy nie wiadomo dlaczego nie przesunął się z resztą defensywy”. Drugi gol z kolei to „kwestia złej decyzji innego zawodnika, który powinien wybijać piłkę za boisko” (cytaty z konferencji Beenhakkera za „Gazetą Wyborczą” i „Dziennikiem”). Oczywiście na tym to polega, że jedni popełniają błędy, a inni z nich korzystają – kiedyś skorzystał Smolarek w meczu z Portugalią, teraz skorzystał Podolski w meczu z Polską. Jednak pobrzmiewające w końcówce Polsatowskiej relacji żądanie, by za błąd Jacka Bąka zapłacił Leo Beenhakker, wydaje mi się zdecydowanie przedwczesne. Podobnie jak przedwczesny jest komentarz Piotra Żelaznego we wtorkowym „Dzienniku”, w którym padają twierdzenia-cepy, że „poważnym błędem selekcjonera” było nie tylko wystawienie Żurawskiego, ale i powierzenie mu opaski kapitana, że tylko jeden lewonożny boczny obrońca w składzie oznacza, iż z selekcją było coś nie tak, że w zespole brakuje „łowcy goli, klasycznego środkowego napastnika”. „Czyżbyśmy mieli zatęsknić za tak wyszydzanym przez kibiców i media Grzegorzem Rasiakiem?” – pyta nawet Żelazny, i zdaje się, że pyta serio…

Czytając ten tekst, myślę o bolączkach naszego dziennikarstwa sportowego, rozpiętego między przedwczesną euforią a przedwczesnym czarnowidztwem. Dlaczego tak niewielu sprawozdawców potrafi czytać grę? Dlaczego np. prawie wszyscy piszą o zamieszaniu, jakie zrobiło wprowadzenie Rogera, a niemal nikt nie mówi o odpowiedzi Niemców: wejściu na boisko Schweinsteigera i przydzieleniu pomocnika Legii pod opiekę Fringsa? Nie widzieli, czy nie uznali tego za ciekawe i ważne? Przeszkadza mi to odejście od analizy poszczególnych spotkań na rzecz zasłaniania się statystykami albo formułowania ogólnych sądów, zawierających jedynie słuszne klucze do rzeczywistości. „Dlaczego nie poszło nam w meczu otwarcia w Korei? Engel za wcześnie skończył selekcję zawodników jadących na mistrzostwa…” Po tamtym mundialu każdy wiedział lepiej, kogo PZPN powinien zatrudnić na posadzie trenera, a potem kogo trener powinien powoływać. Czy wiedział również, ilu piłkarzy ustawiać w murze, jak bronić się przy rzutach rożnych, a jak kontrować w meczu z kolejnym rywalem? Czy teraz jest w stanie napisać taki tekst o gospodarzach turnieju? Właściwie to bardzo chciałbym go przeczytać, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że Austriacy piłkarsko wcale od nas nie odbiegają i że wiemy, jak z nimi wygrać.

A na Euro był dzisiaj fajny dzień. Upiory poprzedniego turnieju, które i tym razem przez długie minuty podawały sobie piłkę na własnej połowie, zostały przebite osinowym kołkiem przez Szwedów i nie będą nas już dłużej straszyć. Hiszpanie wystartowali bajecznie, ale mając w pamięci 4:0 z Ukrainą podczas mundialu w Niemczech nie wpadam w euforię. Zresztą Rosjanie grali naprawdę dobrze – to w sumie trzecia drużyna zaczynająca turniej od porażki, którą typuję na wyjście z grupy. Pozostałe to oczywiście Włochy i… Polska. W sporze realista-kibic, jak widać, ciągle jeszcze biorę stronę kibica.

Eurodziennik: Futbol totalny

Widziałem to zbyt wiele razy, żeby się teraz napalać. Wielka drużyna, znakomite nazwiska, świetne mecze, kapitalne bramki: pamiętacie 6:1 z Jugosławią w 2000 roku? Przed chwilą zakończył się najlepszy jak dotąd mecz Euro 2008; mecz, w którym Holandia rozgromiła mistrzów świata, a ja próbuję się obronić przed atakiem euforii.

Z redakcji wyszedłem dziś wcześniej, jeszcze przed zamknięciem numeru, i efekt był taki, że przez cały wieczór myślałem o łamiącym ostatnie kolumny redaktorze technicznym. Podobnie jak ja, Artur kibicuje Holendrom. Chyba trudno się nam dziwić. Holendrzy – jak pisał przed czterema laty w „Tygodniku” Marek Bieńczyk – to wyrzut sumienia w duszy futbolu od roku 1978, w którym, podobnie jak w 1974, powinni byli zdobyć mistrzostwo świata: „Wzbudzają w nas głębokie poczucie winy, kiedy przegrywają (tak pięknie grają, czy zrobiliśmy coś dla nich, żeby nie spotkała ich krzywda?) i kiedy nieco rzadziej wygrywają (czy aby cieszymy się wystarczająco w obliczu ich wielkości?)”. Dziś kolejny raz grali pięknie – nieco wbrew spodziewaniom, bo przez eliminacje przeszli z trudem, no i ponoć znów się kłócą. Zwłaszcza bramkę na 2:0, zwieńczenie najpiękniejszej akcji ostatnich dni, będziemy oglądać jeszcze wielokrotnie, a gol trzeci, zdobyty przez bocznego obrońcę znajdującego się akurat na środku ataku, kazał przypomnieć sobie definicję futbolu totalnego. A jeszcze te podania i strzały Sneijdera, van der Vaarta, Kuyta czy van Nistelrooya, te parady van der Sara, ten spokój nieogranego jeszcze Engelaara, ten wysoki pressing, kończony odbiorem piłki i kontrą, oszałamiające tempo, dobre zmiany van Bastena – miałem się nie napalać, przepraszam.

Miałem się nie napalać, żeby potem w ćwierćfinale czy półfinale nie oglądać kolejnego odcinka tego samego, znanego aż za dobrze serialu: rozpędzona Holandia, naprzeciwko niej jakiś zespół bez oblicza, bezbramkowy remis i klęska Pomarańczowych w rzutach karnych. Ja bardzo proszę, nie tym razem…

Tymczasem z dnia na dzień coraz lepiej idzie mi skreślanie faworytów: od przedwczoraj wiadomo, że nie Czesi, od paru godzin – że nie Francuzi. Pierwszy mecz dzisiejszego dnia, inaugurujący zmagania w „grupie śmierci” pojedynek między Francją a Rumunią, był jak śmierć nudny. Jakoś mi się nie wydaje, by grupa niedostrzegających się wzajemnie na boisku solistów trenowanych (?) przez Raymonda Domenecha mogła cokolwiek w tym turnieju osiągnąć. Już prędzej postawiłbym na Włochów, którzy mimo porażki wcale nie robili złego wrażenia.

A co z tą Polską, o której tyle pisaliście pod moją wczorajszą notatką? Obiecuję wrócić do tematu jutro. Dziś jestem pomarańczowy.

Eurodziennik: Zaczekajmy do czwartku

Być kibicem. Nie liczyć się z opiniami ekspertów, ze statystykami, historią dotychczasowych spotkań, zestawieniem klubów, w których grają jedni i drudzy. Zapomnieć, w jakim to wielkim meczu grał ostatnio Ballack, a w jakim Żurawski. Wstać w środku nocy, bo tak się złożyło, że trzeba mecz oglądać w Australii. Albo – robiło się to kiedyś – budzić się o piątej rano na Long Island, wsiadać w pociąg i jechać kilkadziesiąt kilometrów do Nowego Jorku, żeby oglądać mecz o dziesiątej w irlandzkim pubie. Albo po prostu jechać do tej cholernej Austrii autostopem, moknąć wiele godzin, żeby potem obejrzeć mecz na telebimie w jakimś parku. Albo jeszcze gorzej: w śnieżącym bez przerwy telewizorze na czeskiej stacji benzynowej, bo samochód rozkraczył się przed Mikulovem.

Być kibicem. Wierzyć, że niemożliwe jest możliwe – jak Dratewka, piszący pod moim ostatnim wpisem, że nikt nie odbierze mu wiary w Polaków: „Tyle razy nadzieje prysły, tyle razy zawód, ale przecież Mistrzostwa Swiata 1974 to nie urojenie, Wembley 1973 to też fakt”. Poderwać się z kanapy w 30. sekundzie po szansie Krzynówka i nie siąść już do końca, mimo iż powodów, żeby odpuścić, byłoby co niemiara. Nie zgodzić się z przysłanym w 5. minucie esemesem, że już widać, kto lepszy. Skarcić dziewczynę, mówiącą po pierwszym kwadransie, że chyba nam wleją. Po przypadkowej okazji Żurawskiego w 16. minucie odrzucić natrętną myśl, że poprzednia akcja Polakow miała miejsce w tamtej 30. sekundzie. Nie przejąć się ani trochę utratą pierwszego gola. Samemu wysłać ze trzy esemesy w sprawie genialnych podań na skrzydło od Lewandowskiego. W przerwie zawracać wszystkim głowę, że zamiast Żurawskiego powinien wejść Roger. Triumfować, że Leo był podobnego zdania, a potem triumfować jeszcze bardziej, bo ta zmiana wreszcie poderwała Polaków.

Być kibicem: dopuścić do siebie myśl, że oglądamy najsłabszą drużynę turnieju dopiero w 39. minucie po kolejnym kiksie Krzynówka, i odrzucić ją ostatecznie pół godziny później. Przecież Polacy z Rogerem zaczęli wreszcie grać w piłkę, przecież spalony Smolarka w 61. minucie był naprawdę minimalny (być kibicem: myśleć, że przy pierwszym golu Niemców sędzia mógł zagwizdać, przy sytuacji Smolarka – puścić…), a Boruc do 69. minuty („Save of the day” przy strzale Ballacka) właściwie nie miał nic do roboty. Przecież w 73. minucie Golańskiego nie powinno już być na boisku – sygnalizował potrzebę zmiany…

Od meczu minęła zaledwie godzina. To czas przywracania proporcji. Po pierwsze, zobaczyliśmy najlepszą do tej pory drużynę turnieju (zgoda: z Lehmannem między słupkami mistrzostwa pewnie nie zdobędą). Po drugie, obwinianie Beenhakkera o zły dobór kadry tylko dlatego, że wprowadził na boisko wezwanego parę dni temu z wakacji Piszczka (robili to przez ostatnie 20 minut meczu komentatorzy Polsatu) zakrawa na absurd: Piszczek wszedł za zmęczonego Łobodzińskiego, a wszyscy wiemy, że na tej pozycji to Łobodziński miał zmieniać niegotowego ostatecznie do gry Błaszczykowskiego. Po trzecie (to akurat banał): mimo tej porażki wciąż można wyjść z grupy. Popołudniowy mecz między Chorwacją a Austrią pokazał, że nie jest to niemożliwe: zespół Slavena Bilicia nie prezentował się nadzwyczajnie i nawet nudna jak ostatnie lata monarchii Habsburgów Austria wypadła na jego tle nienajgorzej. Innymi słowy: nadzieje jak zwykle były wielkie, ale na razie nie ma powodów, by równie wielkie było rozczarowanie. Bądźmy kibicami: zaczekajmy z czarnowidztwem do czwartku.

PS Dobra, jeszcze zdanie o Chorwatach: Modrić widzi wiele, ale trochę się boję, czy z takimi warunkami fizycznymi poradzi sobie w Premiership. Zobaczymy zresztą, jak mu pójdzie z Lewandowskim.