Archiwum kategorii: Bez kategorii

Eurodziennik: Na razie bez emocji

Ani słowa o Polakach. Ani słowa o tajemniczych powodach wyjazdu Błaszczykowskiego, o tym, czy Roger powinien otrzymać szansę od pierwszej minuty, a nawet o fotomontażach i tytułach naszych tabloidów. Po pierwsze, piszą o tym i mówią wszyscy naokoło. Po drugie, mam poczucie, że akurat w tym kontekście wczorajszy wpis nie stracił aktualności.

Pierwszy dzień Euro pokazał, że nie stracił aktualności także tytuł tego bloga. Tym razem futbol okazał się okrutny dla Szwajcarów: grali z polotem, częściej utrzymywali się przy piłce, więcej – zwłaszcza w drugiej połowie – atakowali. Już po utracie gola mieli tę nieprawdopodobną sekwencję: ręka Ulfalusiego w polu karnym (wydawało mi się, że to był Rozehnal, ale upomniany przez internautów, poprawiam), strzał Barnetty świetnie obroniony przez Cecha i dobitka Vonlathena lądująca na poprzeczce. Przesądził jeden błąd obrony, jedna źle zastawiona pułapka ofsajdowa…

Mówię to z bólem: z listy faworytów turnieju wykreśliłem właśnie pierwszego. Jeśli każdy ma swój moment w historii, chwilę, w której może walczyć o wszystko, teraz albo nigdy, to reprezentacja Czech miała ją przed czterema laty. To wtedy powinni byli odnieść sukces, więcej: sukces im się należał. Dziś ci sami w dużej mierze piłkarze robili wrażenie własnych karykatur. To, co pokazali, pewnie wystarczy na wyjście z grupy, ale na walkę o medale z pewnością nie. Chociaż tyle, że Kleki-petra zlitował się nad nami i w 55. minucie zdjął z boiska Kollera – nie dość, że wprowadzony w jego miejsce Sverkos strzelił bramkę, to oszczędzono nam dalszego patrzenia na spotworniały klon angielskiej piłki sprzed kilkudziesięciu lat, czyli wrzutki na głowę stojącego w polu karnym olbrzyma jako jedyny pomysł na zdobycie gola. Jakże brakowało Rosickiego: zarówno jego podań, jak strzałów z daleka (już po dwóch meczach można powiedzieć, że warto uderzać z dystansu i że bramkarze wolą w takiej sytuacji odbijać piłkę niż ją łapać). W sumie po spotkaniu w Bazylei chwała pokonanym: nikt nie stawiał na Szwajcarów, a to właśnie oni zrobili widowisko.

Drugi mecz w zasadzie bez emocji: skończyło się tak, jak się miało skończyć, a faworytów nie zmuszono do wielkiego wysiłku. U Turków mógł się podobać jedynie prawoskrzydłowy Kazim (skądinąd pamiętam go z boisk angielskich jako Kazima-Richardsa; może po Euro wróci na Wyspy?), u Portugalczyków tradycyjnie raził nieskutecznością Nuno Gomes – na szczęście dla drużyny Scolariego wyręczyli go piłkarze defensywni. Wygląda więc na to, że na prawdziwe emocje czekamy do jutra, a z tego pierwszego dnia, oprócz łez kontuzjowanego Freia, zapamiętujemy przede wszystkim ujęcia z kamer zawieszonych na linach nad boiskiem – ci z was, którzy wychowali się na grach komputerowych, wiedzą, jaki efekt mam na myśli. Czekamy także dlatego, że z czterech piłkarzy typowanych przez Arsene’a Wengera na gwiazdy tych mistrzostw mamy zobaczyć aż dwie. Menedżer Arsenalu stawia na Fabregasa, co nie dziwi, ale pozostałe typy warto odnotować: młody francuski napastnik Karim Benzema oraz Chorwat Luka Modrić i Niemiec Mario Gomez. Ciekawe, czy co do tych ostatnich Leo Beenhakker jest podobnego zdania.

Eurodziennik: Czas nabierania tchu

Co jest najgorsze podczas ostatnich dni przed meczem? Jacek Krzynówek w wywiadzie dla „Dziennika”: „Czekanie. Nie znoszę tego. Już chciałbym grać. Rozgrywam sobie ten mecz w głowie, myślę, jak będę się ustawiał, jak się zachowam w konkretnych sytuacjach”. Rozgrywa Krzynówek, rozgrywamy i my. Bohater tekstu Marka Bieńczyka z ostatniego numeru „Tygodnika” zbiera się do podróży nocnym pociągiem z Wiednia do Warszawy. W drodze „będzie mógł śnić ujrzane miejsca, widzieć, jak się zaludniają, jak piłka wreszcie płynie po murawie, jak padają pierwsze bramki, Rogera przewrotką, Żurawia z woleja, Bąka główką w ostatniej minucie”. Czekanie, odliczanie, czas „nabierania tchu przed wielkim skokiem”, jak mówił Beregond do Pippina na murach Minas Tirith. Czas, zanim przyjdzie Wielkie Rozczarowanie albo Wielkie Spełnienie, albo ani jedno, ani drugie, bo nasi ani się nie skompromitują, ani nie zachwycą. Czas, kiedy jeszcze można napisać wszystko.

Weźmy inny cytat: „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czytam to po raz kolejny, żeby zabić czas, żeby już się zaczęło. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od wczesnego rana nie mogłem wytrzymać w domu, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo przychodziliśmy grubo za wcześnie. Pamiętam też film dokumentalny nakręcony podczas mundialu 1998 przez reżysera-kamerzystę, który towarzyszył ekipie Francji: zaglądał do pokojów piłkarzy, podpatrywał, jak ktoś drzemie, ktoś słucha muzyki z discmana leżąc na łóżku z nogami opartymi wysoko o ścianę, ktoś pisze czy ogląda coś na laptopie… W ciągu ostatnich paru godzin próbowałem wszystkich tych sposobów.

Na szczęście to już jutro. I od razu Czesi. Czesi, którzy – jak napisał cztery lata temu Jarosław Gowin – byli moralnymi zwycięzcami Euro 2004. W redakcji długo nie mogliśmy się pogodzić z tym, że nie wygrali tamtego turnieju i nie mielibyśmy nic przeciwko temu, żeby udało się im tym razem. Ciekawe, czy to dlatego, że ich siwowłosy trener przypomina trochę Beenhakkera? Piłkarze mówią o nim ponoć Kleki-petra, jak nazywał się biały nauczyciel Winnetou i Inczu-czuny, a wśród anegdot, które dostarczył nam czeski korespondent „Tygodnika”, jest i ta, że w ciągu ponad 30 lat podróży z drużyną tylko dwa razy wyszedł z hotelu, w Tallinie i na Malcie, ale właściwie to nie wie, po co.

Boję się tego codziennego pisania o Euro z trzech co najmniej powodów. Pierwszy to brak na mistrzostwach reprezentacji Anglii – w końcu angielskim futbolem interesuję się najbardziej i o nim mam najwięcej do powiedzenia. Drugi uświadomił mi dzisiaj Rafał Stec: pisanie o piłce na gorąco w zasadzie uniemożliwia jej spokojne oglądanie. Powód trzeci i może najważniejszy, to różnica wrażliwości z niemałą grupą polskich kibiców. Powiedzmy to, póki czas: mecz z Niemcami nie będzie dla mnie powtórką z Grunwaldu, nie domagam się od Leo głów rywali. Nie tylko dlatego, że pod Grunwaldem nie było Holendrów: patrząc trzeźwo, wydaje mi się, że Niemcy, a później Chorwaci okażą się po prostu za mocni. Zamierzam się cieszyć trzema tygodniami z piłką, nawet jeśli Polacy wysiądą po dziewięciu dniach, choć oczywiście – podobnie jak w Osiatyńskim sceptyk walczy we mnie z kibicem – wolałbym, żeby spotkanie w Klagenfurcie stało się kolejnym najważniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Czy 8 czerwca 2008, niedziela, okaże się zwykłym dniem, takim jak inne?

Eurodziennik: O wyższości mistrzostw Europy nad mistrzostwami świata

1. Mecze odbywają się o normalnej porze: wieczorem. Kiedy mistrzostwa świata rozgrywano w Korei i Japonii, żeby zdążyć na transmisję, trzeba było wychodzić z pracy koło południa. Przez dobrych kilka tygodni funkcjonowanie redakcji było poważnie utrudnione. Redaktorzy – niby osobno – wychodzili, wzywani przez pilne sprawy. Komukolwiek kibicowali, wracali pogubieni. Puby są miłe, ale nie o tej porze. Wychodzisz, a tu jasno.

2. „Na tym poziomie nie ma słabeuszy”. Zdanie-usprawiedliwienie wszystkich polskich trenerów tu rzeczywiście znajduje zastosowanie. Przez sito eliminacji nie przedostały się zespoły kiepskie (chyba że kiepscy okażą się Polacy), przeciwnie: odpadła Anglia, zwykle typowana do gry o medale. Na mundialu, gdzie obowiązuje zasada reprezentatywności wszystkich kontynentów, nie brakuje drużyn-pomyłek. Ręka do góry, kto podczas turnieju w Niemczech oglądał mecz Angola-Iran.

3. Sędziowie wiedzą, co robią. Ta sama zasada reprezentatywności powoduje, że na mistrzostwa świata przyjeżdżają niedoświadczeni, mówiąc delikatnie, sędziowie z Afryki czy Oceanii. O prowadzeniu meczów Koreańczyków na Mundialu 2002 chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Inna sprawa, że najśmieszniejsza pomyłka w historii mistrzostw świata przydarzyła się sędziemu z Anglii, który w Niemczech pokazał jednemu piłkarzowi trzy żółte kartki. W odróżnieniu od „kwestii koreańskiej” ta wpadka nie dowodziła jednak stronniczości: jakże musi kochać piłkę sędzia, który daje trzy „żółte”!

4. Im mniej zespołów, tym lepiej. Na mundialu podczas rozgrywek grupowych ci najlepsi oszczędzają siły na następne fazy turnieju. W końcu i tak wymęczą 1 : 0… Choć bywa, że nie wymęczą. A jak nie wymęczą, to się robi nudno. Na Euro nie ma zblazowanych, jak Brazylia w Niemczech. Bywają przemęczeni i depresyjni. Holandia, cóż… Tacy już są, i na mundialach nie idzie im lepiej. Ale tylko na Euro może się zdarzyć, że gromadka facetów wezwana z plaży na Malediwach (bo Serbów za politykę wykluczono) kosi wszystkich, a z Niemców robi golonki. No Europa, po prostu Europa: Kopciuszek wam pokaże! Pamiętacie Greków? Może zapamiętacie Polaków.

5. Mamy bliżej na stadiony. Jeśli mistrzostwa świata nie odbywają się w Europie (a wygląda na to, że będą się odbywały coraz rzadziej, bo piłkę trzeba promować na nowych rynkach), należy planować podróż za ocean.

6. Nie trzeba się uczyć nowych nazwisk. Praktycznie wszystkich piłkarzy znamy z codziennego oglądania europejskich lig czy pucharów. O ile na mundialu zdarzają się olśniewające debiuty, Euro służy do potwierdzenia klasy uznanych już gwiazd – w tym roku najjaśniej ma zabłysnąć, oczywiście, Cristiano Ronaldo. Obstawiam też Żurawia, ale niech to zostanie między nami.

7. To nieprawda, że nie ma Brazylijczyków. Są: naturalizowani w wielu drużynach, także w reprezentacji Polski. Poza tym, to nieprawda, że Polacy – jak chcą czarnowidze – nie wyjdą z grupy. A Podolski, Klose i ten trzeci, przebrany za Niemca? Dlaczego nikt nie zbadał, ilu Polaków z pochodzenia gra w reprezentacjach na Euro? Papierów na Brazylijczyków to wszyscy szukają…

8. Meczów z Euro się nie zapomina. Podczas ostatnich mistrzostw Europy obejrzałem pojedynek Holandii z Czechami. Pamiętacie takie emocje podczas niedawnych mundiali?

9. Na Euro debiutujemy. Do Polaków na mistrzostwach świata zdążyliśmy się przyzwyczaić.

10. Mistrzostwa Europy zaczynają się pojutrze. Mundial – dopiero za dwa lata. To przesądza sprawę.

PS. Ten tekst ukazał się w ostatnim numerze „Tygodnika Powszechnego”. Pędźcie szybko do kiosku, bo na sąsiedniej stronie o Euro pisze Marek Bieńczyk. Ten to dopiero pisze…

Drużyna na rok

Jedna informacja, jeden wywiad, jedna pogłoska: Sven-Goran Eriksson zwolniony z Manchesteru City; Arsene Wenger opowiada, jak kluby przegrywają walkę o utrzymanie swoich największych gwiazd; trener Arsenalu myśli o powrocie do Francji i objęciu Paris Saint-Germain. Zanim zaczniemy żyć tylko Mistrzostwami Europy (a zaczniemy, bo odciążony od redakcyjnych obowiązków mam tu o Euro pisać codziennie), zastanówmy się raz jeszcze nad tym, w jakim kierunku idą zmiany w angielskiej piłce.

Najpierw Eriksson: zatrudniony przez nowego właściciela MC rok temu i obdarzony przezeń ogromnymi pieniędzmi na transfery (ponad 30 milionów wydanych w parę miesięcy, ośmiu piłkarzy kupionych jeszcze przed rozpoczęciem sezonu), zaczął więcej niż dobrze. Drużyna wygrała pierwsze trzy mecze (w tym derby z United), przewodziła w tabeli, długo wydawało się, że będzie walczyć o Ligę Mistrzów. Po Nowym Roku coś się zepsuło, ale 9. miejsce na koniec sezonu było i tak najlepsze od lat, a w dodatku City awansowało do Pucharu UEFA dzięki premii za fair play. Wydawało się, że przyszłość przed nimi – zwłaszcza, że pod Erikssonem nie tylko błysnęli sprowadzeni z zagranicy Petrow i Corluka, ale objawiła się młodzież: Hart, Richards, Johnson, Ireland czy Onuoha. W sumie, jak komentował na stronie BBC Ian Hughes, Szwed opuszcza Manchester z dużo lepszą reputacją niż przychodził.

Problem w tym, że właściciel klubu, pan Thaksin Shinawatra, nie chciał czekać. Czy zdaje sobie sprawę, że teraz przyjdzie mu czekać jeszcze dłużej? W końcu zanim nowy trener oswoi się z zespołem, zanim przyzwyczai go do nowej koncepcji gry, zanim sprowadzi „swoich” zawodników i sprzeda tych od Erikssona, minie parę miesięcy i o Lidze Mistrzów znów będzie można marzyć. To oczywiście nie moje zmartwienie, ale kolejny z ostatnich tygodni (sprawa Granta) przykład niecierpliwości bogacza, która staje się jednym z najważniejszych składników współczesnego futbolu.

Podobnie jak – i tu przechodzimy do wywiadu Wengera – rosnąca dzięki prawu Bosmana pozycja piłkarzy względem klubów. Coraz wyższe płace zawodników już niedługo będą im umożliwiać stosowanie tzw. escape route: wykupywanie własnych kontraktów i zmianę klubu przy bezsilnej wściekłości dotychczasowego pracodawcy. Już dziś piłkarz, który chce odejść, zazwyczaj stawia na swoim: prezes woli dostać za niego pieniądze, zanim jego wartość spadnie, a trener woli zawodnika zadowolonego z tego, gdzie jest. Menedżer Arsenalu mówi wprost: żeby osiągnąć sukces w sporcie zespołowym potrzeba stabilności i czasu, a świat piłki to niestabilność i żądanie natychmiastowego wyniku. Dziś Alex Ferguson nie dostałby w Manchesterze United czterech lat na odniesienie pierwszego sukcesu.

Czy dla największych klubów Europy nadchodzi era jednorocznych menedżerów i jednorocznych zawodników (weźmy Berbatowa: dziś w Tottenhamie, jutro np. w Milanie, za rok w Chelsea)? Ale w takim razie skąd brać straceńców, którzy zdecydują się prowadzić takie drużyny (tu przechodzimy do pogłoski, że Wenger myśli o odejściu z Arsenalu; pogłoski na razie zdementowanej, choć można się zastanawiać, dlaczego się w ogóle pojawiła)? O takich wartościach, jak przywiązanie do barw klubowych nie chce mi się nawet mówić: poza przykładami, które możemy wyliczyć na palcach jednej ręki, to określenie może dotyczyć jedynie nas, kibiców.

Ratujcie naszą piłkę

Pod moim poprzednim wpisem pojawiły się głosy na temat pieniędzy w futbolu. „Sukces można kupić, a bez odpowiednich środków niczego się nie osiągnie” – pisał Robbie, który jako kibic Chelsea powinien wiedzieć, co mówi. Jak to się ma do siebie: pasja milionów (miliardów), etyka i kasa? „39 milionów euro za Essiena: ile szkół, szpitali można byłoby zbudować w Ghanie za jednego piłkarza?” W rozmowę włączył się ks. Andrzej Draguła: jest popyt i podaż, ci, którzy chcą płacić za Essiena, nie daliby na szpital, sami przyczyniamy się do rozwoju tego cyrku. Jego wypowiedź była głosem realisty (natury ludzkiej nie zmienimy, a w każdym razie nie zmienimy jej radykalnie), choć z drugiej strony otwarcie stawiała kwestię niemoralności kolosalnych zarobków piłkarzy.

Czytając te głosy przypomniałem sobie numer miesięcznika „Four-Four-Two”,  z grudnia 2005, z krzyczącym z okładki tytułem „Plan ratowania futbolu”. David Conn, jeden z najbardziej cenionych sportowych dziennikarzy w Anglii (wywiad z nim, przeprowadzony dla „Tygodnika Powszechnego” przez Michała Kuźmińskiego, możecie znaleźć tutaj), przedstawiał „siedem kroków, by uczynić piłkę znów piękną”. Omawiałem kiedyś ten tekst w felietonie dla „Gazety Wyborczej”, więc teraz szybko streszczam. Krok pierwszy: dzielić pieniądze sprawiedliwiej (50 proc. dochodów Premier League, pochodzących głównie od sponsora tytularnego i z telewizji, miałoby trafiać do grających w niej klubów, 30 proc. do niższych lig, a 20 proc. na pracę u podstaw: piłkę amatorską, rozwój i utrzymanie lokalnych boisk i ośrodków treningowych). Krok drugi: ograniczać ceny biletów (także wprowadzając zniżki dla uczniów i kibiców gorzej zarabiających – rzućcie okiem na zestawienie, ile na oglądanie Tottenhamu na żywo musiał wydać w zakończonym dopiero co sezonie kibic tej drużyny). Krok trzeci: określić pułap zarobków piłkarzy (kluby mogłyby wydawać na pensje maksymalnie 60 proc. obrotów – to kryterium spełniają dziś tylko Tottenham, MU, Arsenal, Liverpool i Bolton; średnia w Premiership wynosi 63 proc.). Krok czwarty, umieszczać w klubowych zarządach przedstawicieli kibiców (wciąż pamiętam, że kiedy Malcolm Glazer kupował Manchester United i klubowy sklep na Old Trafford odwiedzili jego synowie, zwykłych kibiców wyproszono – pytanie, na kim zależy klubowi nie wymaga odpowiedzi). Kroki piąty i szósty: przywrócić kluby i piłkarzy wspólnotom lokalnym (w tym drugim przypadku wprowadzając do kontraktów klauzule o obowiązkowej liczbie godzin, spędzanych przez zawodników np. na odwiedzinach szkół i pracy z młodzieżą). Krok ostatni: uczynić Football Association silną i niezależną instytucją, zdolną do tworzenia nowego etosu gry.

Jest coś pocieszającego w tym, że kiedy angielska piłka klubowa odnosi tak wielkie sukcesy sportowe i komercyjne; kiedy szefostwo Premier League zastanawia się nad rozgrywaniem dodatkowej, promocyjnej kolejki w wybranych miastach świata – na Wyspach dyskutuje się o ratowaniu piłki. Jest coś pocieszającego także we wszystkich działaniach już podejmowanych przez kluby: niektóre zdecydowały się na obniżenie cen biletów (trudno się dziwić – w ciągu 15 lat istnienia Premiership ich cena wzrosła nawet o 700 procent). Inne prowadzą działalność społeczną – zgodnie z duchem tekstu Conna i z kolejnym wpisem Księdza Andrzeja. Na działalność Tottenham Hotspur Foundation londyński klub przeznacza 6 proc. rocznych obrotów, czyli miliony funtów – instytucja zajmuje się promowaniem sportu i zdrowego trybu życia wśród dzieci z północnej części miasta, prowadzi specjalne programy dla niepełnosprawnych i współpracuje ze szkołami i szpitalami, które często odwiedzają piłkarze. Manchester City stawia na ekologię: na stadionie zainstalowano elektrownię wiatrową z platformą widokową i salą edukacyjną, w której szkolne wycieczki poznają zalety energii odnawialnej (wytwarzany tu prąd wystarcza nie tylko klubowi, ale i okolicznym domom, a MC używa także pojazdów z napędem elektrycznym i papieru odzyskiwanego z makulatury). Współpracujący z UNICEF-em Manchester United wysyła w świat tysiące piłek i koszulek podpisanych przez piłkarzy, które tylko przed dwoma laty przyniosły na rozmaitych aukcjach charytatywnych pół miliona funtów dochodu. Przykłady można mnożyć.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, ile w tym wszystkim działań czysto wizerunkowych – w końcu utrwalenie stereotypu piłkarza jako zapatrzonego tylko we własne konto chciwca byłoby dla dalszego rozwoju „sportbusinessu” niebezpieczne. Ale kiedy słyszę, jak po kolejnej wizycie w szpitalu któryś z zawodników mówi, że uświadomił sobie, jakim jest szczęściarzem i że ma w związku z tym jakieś zobowiązania, to jakoś mu wierzę. A w każdym razie: chciałbym wierzyć, żeby o dyskutowanej przez nas sprawie móc myśleć spokojniej.

PS. Rozmawialiśmy o tym w redakcji i wygląda na to, że sprawie pieniędzy, futbolu i etyki poświęcimy podczas Mistrzostw Europy nieco więcej miejsca. Tych, którzy nie kupują nas na co dzień, poinformuję oczywiście na blogu 🙂

Anglia dla Anglików

Wczoraj wiózł mnie do domu taksówkarz z biało-czerwoną flagą na samochodzie. Czuję, że nieubłaganie zbliża się moment, w którym i ja zacznę zajmować się tym, czym żyje naród – wszak do meczu z Niemcami zostało 11 dni. Na razie jednak zaryzykuję konkurencję z Football Freakiem i pooglądam tabelki, BBC publikuje bowiem statystyki dotyczące piłkarzy angielskich rozpoczynających mecze Premiership w pierwszych składach swoich drużyn.

Okazuje się, że po kilku latach stopniowego zwiększania liczby grających w ekstraklasie Anglików (od 179 w sezonie 2002/03 do 191 w sezonie przedostatnim) dziś zostało ich 170. Tylko 170 z 498 piłkarzy, którzy wychodzili w pierwszych jedenastkach było Anglikami – niewiele ponad jedna trzecia. Największe zaufanie do rodzimych futbolistów mają w West Hamie (6,61 piłkarza angielskiego na jedenastu; uwaga, trenerem jest Anglik), najmniejsze w prowadzonym przez Francuza Arsenalu (0,34).

Jeśli doczytaliście do tego miejsca, uspokajam: więcej liczb nie będzie. Pojawią się natomiast pytania o cenę sukcesu najchętniej oglądanej, a zdaniem wielu – zwyczajnie najlepszej ligi świata. Sprawa wygląda względnie prosto: wszyscy chcą patrzeć na mecze Premiership, więc i wszyscy chcą za nie płacić. Pieniądze przyciągają (zwróćcie uwagę na listę najlepiej zarabiających piłkarzy – najwięcej spośród nich występuje na Wyspach), kluby zatrudniają zagranicznych trenerów, którzy nie mają zahamowań w sięganiu po swoich rodaków bądź piłkarzy ze swojego kręgu językowego. Żeby interes się kręcił i z nadzieją na przyszłe zyski, do angielskich klubów sprowadza się dzieci z całego świata: w akademii Tottenhamu ćwiczą Szwed, Norweg, Czech, Bask, Kanadyjczyk, Serb z Kosowa, Irakijczyk, a o tym, jak rzecz wygląda w Arsenalu strach pomyśleć (grający dziś w Blackburn David Bentley twierdzi, że w szkółce Kanonierów spotkał przedstawicieli co najmniej 15 narodowości). Paszportów się nie sprawdza, sprawdza się umiejętności, ale wszystko to powoduje, że młodym Anglikom trudniej się przebić. Zresztą szkolenie ich od podstaw jest zwyczajnie bardziej kosztowne od wynajdywania utalentowanych dzieciaków z krajów na dorobku.

Jak widać interes ligi niekoniecznie jest interesem federacji: wspomniany tu Bentley został reprezentantem Anglii dopiero po zmianie klubu na gorszy, bo w Arsenalu nie dostawał szans na grę. To dlatego sprawa jest dyskutowana przez FIFA, a Sepp Blatter opowiada się za wprowadzeniem we wszystkich ligach krajowych limitu obcokrajowców, np. według systemu 6 obywateli danego państwa na 5 cudzoziemców. Tylko jaki w tym zysk dla kibiców danego zespołu: zamieniać lepszego obcego na gorszego swojaka? Czy ograniczanie swobód, reglamentacja, może kiedykolwiek przynosić dobre skutki? Dlaczego w takim razie nie wprowadzić np. odgórnego zakazu wydawania przez kluby więcej niż ściśle określoną sumę pieniędzy rocznie? Na pierwszy rzut oka widać, że propozycje Blattera są niezgodne z prawem Unii Europejskiej.

Nie będę ważył racji w tym sporze. Odnotuję tylko, że Anglicy znaleźli wreszcie usprawiedliwienie dla nieobecności swojej drużyny na Euro. To naprawdę musi boleć: w chwili kiedy bardzo wielu grających w Premiership cudzoziemców szykuje się do występów w Mistrzostwach Europy, sami Anglicy przygotowują się do meczów towarzyskich z USA i Trynidadem.

PS. Przepraszam Szymana, że kolejny raz go rozczarowuję. Zamierzam się poprawić i przestać być tak okropnie anglocentryczny – w kontekście Euro byłoby to zresztą niemożliwe 🙂

Blues dla Granta

No i teraz nasz spór pozostanie nierozstrzygnięty. Ci, którzy uważali, że Avram Grant był nieudacznikiem, zatrudnionym w Chelsea na skutek kaprysu Romana Abramowicza, a wszystko, co było dobre w ciągu minionych ośmiu miesięcy jest albo zasługą drugiego trenera Henka Ten Cate, albo piłkarzy, którzy byli w stanie zwyciężać pomimo niekompetencji szkoleniowca – wciąż będą mogli mówić swoje. Ci, którzy – jak niżej podpisany – mieliby ochotę bronić jego fachowości, nie dostaną już więcej argumentów. Statystyki rozjaśnią niewiele: pod wodzą Mourinho Chelsea wygrała 85 ze 120 meczów ligowych (71 proc.), za czasów Izraelczyka – 22 z 32 (69 proc.), czyli różnice są minimalne. Grant nie będzie miał okazji przygotować po swojemu zespołu do rozgrywek (objął Chelsea już w trakcie sezonu), ani kupić piłkarzy, których uznałby za pasujących do jego koncepcji. Owszem, możemy powtarzać, że wygrał kilka ważnych meczów (i to z największymi rywalami: Arsenalem, Liverpoolem i MU), że zniwelował stratę z fatalnego początku sezonu Mourinho i że dotarł do finału Ligi Mistrzów, co Portugalczykowi z Chelsea się nie udało, ale to nie wystarczy, by kogokolwiek przekonać. Ostatecznie przecież jego drużyna przegrywała wszystko na ostatniej prostej – i w finale Pucharu Ligi, i w Premiership, i w minioną środę w Moskwie.

Napisałem „jego drużyna”? Dziwne, bo kiedy Chelsea pod wodzą Granta grała dobrze, nieraz słyszałem, że to zespół ułożony przez Mourinho. Wszystko stawało się jasne dopiero kiedy przegrywała – oto, mówiono, jak „Pan Nikt” rujnuje pracę poprzednika. Nie było to bardzo sprawiedliwe, ale w tym świecie próżno posługiwać się pojęciem sprawiedliwości. Właściwie w ciemno mogę przewidzieć, że teraz kilku zawodników (zwłaszcza tych, co za jego rządów mniej grali) udzieli wywiadów, w których będzie go krytykować. Z drugiej strony niejeden krytyczny dotąd dziennikarz, zniesmaczony stylem, w jakim rzecz się odbyła, znajdzie w epizodzie Granta z londyńską drużyną niezauważane wcześniej pozytywy.

Jak widać dzisiejszy wieczór jest jednym z tych, w których mam dość futbolu. Niby się tego spodziewałem, niby sam to zapowiadałem, zanim jeszcze Chelsea straciła szansę na mistrzostwo Anglii, a słupek pozbawił jej zwycięstwa w Lidze Mistrzów – a przecież mi żal. Czytam kompletnie pozbawioną klasy wypowiedź Jose Mourinho i myślę, że w tym biznesie coraz mniej jest ludzi, których słucha się z przyjemnością. Co będzie, kiedy sir Alex Ferguson przejdzie na emeryturę? Szkot, który pamięta, ile lat musiał czekać na pierwsze sukcesy z MU, mówił przed finałem Ligi Mistrzów, że gdyby w pierwszym sezonie pracy jakikolwiek inny menadżer osiągnął tyle co Grant, większość klubów zaoferowałaby mu dziesięcioletni kontrakt. Chelsea nie dała mu nawet dziesięciu miesięcy.

PS. A oto, co myśli o sprawie Rafał Stec. Dziękuję mu za bardzo miłe postscriptum. Oczywiście nie uważam Fergusona za arbitra elegancji, w tej kwestii jednak pokazał wielką klasę – zwłaszcza, że było to jeszcze przed meczem w Moskwie i po nie do końca przyjemnych wypowiedziach z przeciwnego obozu.

Cały ten zgiełk

Rozmowa toczona wśród hałasu nie jest prosta, a po dwóch moich ostatnich wpisach hałas się zrobił ogromny. Na szczęście mam poczucie, że to przejściowe i że nie codziennie ten blog będzie odwiedzany przez ludzi niewątpliwie bardzo zaangażowanych w kibicowanie swoim drużynom, ale przez to może mniej uważnie czytających to, co napisałem.

Poprzedni wpis powstawał kilkadziesiąt minut po finale, więc siłą rzeczy nie zdołałem powiedzieć wszystkiego. Kiedy teraz wspominam wczorajszy mecz, widzę przede wszystkim Johna Terry’ego idącego samotnie w stronę bramki Van der Sara i poprawiającego opaskę kapitana. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wszystko się we mnie buntuje – że to akurat on nie strzelił karnego. Ale może właśnie dzięki temu będę ten finał pamiętać („Futbol jest okrutny”)?

Zgadzam się z Adamem, Alanem Szirą i Wiktorem: Alex Ferguson odrobił lekcję Chelsea. Tyle że moim zdaniem bardziej niż o ustawienie Ronaldo przeciwko Essienowi chodziło o wstawienie do pierwszej jedenastki Owena Hargreavesa: dwójka Scholes i Carrick na trójkę Ballack, Lampard i Makelele to jednak za mało, a Hargreaves nie tylko mógł radzić sobie z Maloudą, ale także wspierać środkowych pomocników.

Sędzia pracował dobrze (w tym jednym punkcie nie zgodzę się z Picim). Przed meczem bałem się, że to właśnie on może zepsuć widowisko: mówimy w końcu o angielskim finale, a sędziowie na Wyspach gwiżdżą jednak rzadziej niż w Europie, ale Lubosz Michel potrafił się dostosować. Decyzja o kartce dla Drogby była – jak pisze antySzpak – jak najsłuszniejsza, a jeden czy dwa mylnie przyznane rzuty rożne to naprawdę drobiazg w meczu o taką stawkę.

Teraz co do Ronaldo: bardzo wielu z Was twierdzi, że zagrał świetnie, o czym świadczy gol i kilka akcji w pierwszej połowie (niektóre rzeczywiście znakomite: zwłaszcza wszystkie podania „w tempo” do Evry). A jednak upieram się, że Portugalczyk nie odstawał poziomem od reszty piłkarzy. Bądźmy sprawiedliwi: drybling zawsze zapamiętuje się najłatwiej, ale czy większej wartości od kilku dryblingów nie miało kapitalne podanie Rooneya do Portugalczyka – kilkudziesięciometrowa piłka w poprzek boiska w 34. minucie? Już nie wspominam o wymianie między Scholesem i Brownem przed golem (nawiasem mówiąc: czy ktoś wreszcie doceni Wesa Browna?).

Mówiłem tu już raz czy drugi: nie zajmuję się pisaniem o piłce zawodowo. W sprawach oceny poszczególnych piłkarzy, taktyki etc. przyjmuję, że mogę się mylić i chętnie dam się przekonać. W kwestii ostatniego wpisu żal mi trochę tylko jednego: prawie nikt z Was nie zwrócił uwagi na akapit, w którym pisałem o początkach Alexa Fergusona w Manchesterze. Zanim zdobył te wszystkie mistrzostwa i puchary, długo szło mu tak sobie i był nawet moment, w którym wydawało się, że straci pracę. Tak sobie myślę, co by było, gdyby w dzisiejszych czasach właściciele klubów mieli więcej cierpliwości: gdzie byłyby ich drużyny, gdyby nie trwająca wciąż karuzela zmian trenerów. W każdym razie Avram Grant może odejść  z podniesioną głową.

Czerwono w Moskwie

Wtedy, w 1999 roku, gdy skończył się tamten finał Ligi Mistrzów, długo nie mogłem zasnąć, aż w końcu wyszedłem z psem na spacer i by ukoić emocje kilkakrotnie okrążyłem Planty dokoła. Dziś kładę się spać jak to po meczu – niby do końca trzymającym w napięciu, ale znowu bez przesady. Inna sprawa, że kiedy parę razy próbowałem obejrzeć tamten finał raz jeszcze, zawsze kończyło się przewijaniem taśmy do zejścia z boiska Mario Baslera w 89. minucie i oglądaniem samej końcówki. Co innego z finałem sprzed trzech lat, Milanu z Liverpoolem, którego poszczególnych akcji uczyłem się na pamięć. Z moskiewskim meczem z pewnością tak nie będzie, a zwłaszcza nie będzie oglądania ostatnich minut dogrywki, choć szarpanina między piłkarzami obu drużyn, zakończona czerwoną kartką dla Drogby, stanie się pewnie przebojem YouTube’a.

W przerwie zanotowałem oczywiście, że futbol jest okrutny: mając taką przewagę w posiadaniu piłki, w celności podań, w sytuacjach podbramkowych (gdyby Czech nie obronił strzałów Teveza i Carricka w 34. minucie, gdyby Tevez nie minął się z piłką w 40. minucie…), Manchester mógł spokojnie prowadzić trzema bramkami, a tak był remis i w drugiej połowie Chelsea grała już inny futbol. I wyszło na to, że Jose Mourinho miał rację, prorokując bardzo wyrównany finał.

Ale wyszło też na to, że nie był to finał Ronaldo: choć strzelił gola, to w sumie nie błyszczał, no i znów nie strzelił karnego (na marginesie: wymiana uwag pod moim ostatnim wpisem przekonuje, że teza o tym, iż ten sport nie może się obyć bez takich ludzi – budzących uwielbienie, ale także koncentrujących na sobie nienawiść tłumu – okazuje się słuszna). Tyle że zdecydowanie nie był to również finał Ballacka, nie mówiąc o Drogbie. Tytułowym okrucieństwem jest natomiast fakt, że nie był to finał Terry’ego: wybijając piłkę po strzale Giggsa powinien być bohaterem, a tak będzie się pamiętać przede wszystkim jego niewykorzystanego karnego.

Byłem dziś, jak widać, wzorowo neutralny. Teraz, godzinę po finale, cieszę się przede wszystkim ze względu na Ryana Giggsa, którego dopiero co wstawiłem do jedenastki roku (żaden z piłkarzy MU nie rozegrał tylu meczów w barwach klubu, żaden nie zdobył tylu trofeów, a w Europie można go zestawiać tylko z Maldinim i Raulem). No i cieszę się również ze względu na sir Alexa. Dziś, kiedy znów jest na samym szczycie, przypominam sobie styczeń 1990 r. i pucharowy mecz z Nottingham Forest. Drużynie MU, trenowanej przez Szkota już od trzech i pół roku, szło wówczas tak słabo, że dziennikarze byli pewni: jeśli nie wygra tego spotkania, będzie musiał odejść. Skończyło się mało przekonującym 1:0, ale to był początek drogi po Puchar Anglii w tamtym sezonie i mimo że w lidze skończyli na 13. miejscu, Ferguson ocalił posadę, a 18 lat później…

Opowiadam tę historię z myślą o jego dzisiejszym rywalu, bo mam poczucie, że w roku 2008 żaden trener liczącej się drużyny nie dostaje tyle czasu na udowodnienie swoich kompetencji. I choć w Moskwie naprawdę nie było widać, że Izraelczyk jest gorszym fachowcem od Szkota, to ponieważ mecz zakończył się porażką Chelsea, trzeba chyba założyć, że za kilka miesięcy będziemy oglądać zupełnie innych The Blues pod wodzą innego trenera. A że wiem, iż w mediach wciąż dominuje opinia o samotrenującej się drużynie z Londynu, to na zakończenie powiem tylko tyle: szkoda mi Avrama Granta.

Ronaldo i cała reszta

„Głupie pytanie” – odpowiedział Robbie Keane, nagabywany przez dziennikarzy, na kogo głosował w plebiscycie na piłkarza roku. To, że głosował na Cristiano Ronaldo było oczywiste – wszyscy na niego głosowali. A jednak im bliżej finału Ligi Mistrzów tym częściej mówi się, że w tym jednym, jedynym meczu piłkarza Manchesteru może przyćmić ktoś inny – Michael Ballack z Chelsea. Czy to nie paradoks, że w przeciwieństwie do Portugalczyka, Niemiec w minionym roku raczej nie przekonywał, choć akurat w rozegranym przed miesiącem ligowym meczu z MU to jego gole przesądziły o zwycięstwie Londyńczyków?

Mecz z Chelsea ma być dla Ronaldo zwieńczeniem bajecznego sezonu – w historii Premiership nie było chyba podobnej dominacji jednego piłkarza (41 goli, z czego 31 w lidze). Z drugiej strony im dłużej trwały rozgrywki, tym częściej mówiono, że w najważniejszych meczach piłkarz MU wypadał słabiej, że nie potrafił udźwignąć odpowiedzialności (najlepszym przykładem oczywiście dwumecz z Barceloną i niewykorzystany karny). Sam wprawdzie nadrabia miną: „Kiedy słyszę, że nie gram dobrze z wielkimi drużynami, nie złości mnie to, bo wiem, że i tak jestem najlepszy” – mówił dziennikarzom kilka dni temu, ale oznacza to tylko świadomość presji, jaka dziś na nim ciąży.

Od dawna powtarzam, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling, precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Henry Winter podaje, że na 41 jego bramek 6 padło z rzutów karnych, 5 z wolnych, 35 z pola karnego, a 6 zza szesnastki; 8 zdobył głową, 25 prawą, 7 lewą nogą (jeden gol wpadł po odbiciu się od pleców) – słowem jako piłkarz Cristiano Ronaldo umie wszystko. Lubię też jego pantomimy radości i bólu, jego oczy wzniesione ku niebu po strzale w słupek i łzy dziecka po przegranej. Ale pamiętam niestety, że w ćwierćfinale mundialu zmusił sędziego do usunięcia z boiska Wayne’a Rooneya, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. Mam przed oczami, jak zwija się z bólu udając sfaulowanego, jak wymusza karne, prowokuje rywali, nagabuje sędziów… W jakimś sensie Ronaldo jest ucieleśnieniem współczesnej piłki: nienagannym technicznie, szybkim, o uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów i, niestety, nie całkiem uczciwym. A może ten sport nie może się już obyć bez ludzi takich jak on albo – by dla równowagi użyć przykładu z drugiej strony – Didier Drogba? Może w jakiś paradoksalny sposób są potrzebni nie tylko po to, by budzić uwielbienie, ale także koncentrować nienawiść tłumu?

Jeszcze rok temu powiedziałbym, że to nie finał Ligi Mistrzów ma się odbyć, tylko finał mistrzostw świata w nurkowaniu. Szczęśliwie i Ronaldo, i Drogba trochę się jednak zmienili, więc można o tym meczu pisać w kategoriach czysto sportowych. Czy nowa Święta Trójca Manchesteru (Ronaldo, Tevez, Rooney) okaże się na miarę Trójcy poprzedniej – Lawa, Charltona i Besta? Czy kończący powoli karierę Scholes i Giggs – symbole ostatnich dwóch dekad tej drużyny – przeżyją jeszcze jeden wielki moment w swojej wspaniałej karierze? To pytania kibica. Czy Alex Ferguson nie postąpił zbyt pochopnie, obiecując Scholesowi miejsce w wyjściowej jedenastce? To jedno z pytań dziennikarza. „Takich pytań sto / Bardzo dużo to / Ale nie spoczniemy my / Aż sprawdziemy czy…” – śpiewali Wiesław Michnikowski, Jerzy Wasowski i Jeremi Przybora w „Kabarecie Starszych Panów”. Jeszcze kilka godzin.