No więc zdecydowanie nie był to mecz roku. Portsmouth w dość szczęśliwych okolicznościach strzeliło gola nieprzesadnej urody, a Cardiff nie miało żadnego pomysłu na grę poza wrzutkami w pole karne rywala, gdzie Campbell i Distin radzili sobie z nimi bez najmniejszego problemu. Owszem, na Wembley było pięknie, ale raczej za sprawą kibiców i tradycyjnie wyjątkowej oprawy finału Pucharu Anglii. Cóż, kolejne podejście do meczu roku we środę w Moskwie, a jak i tym razem nie będzie nadzwyczajnie, zostaną płyty z dawnymi meczami, które zapobiegliwie zgromadziłem na czas wakacji.
I to może być wstęp do odpowiedzi na pytanie darka638, skąd się właściwie wziąłem. Rzecz jasna nie zajmuję się pisaniem o piłce zawodowo – futbol to moja pasja, czy może lepiej: uzależnienie. „To jest we mnie przez cały czas, szuka ujścia”, napisał Nick Hornby we wstępie do „Futbolowej gorączki” (dalej następuje opis idyllicznego poranka; ona go pyta, o czym myśli, a on zmuszony jest kłamać, bo nie myśli ani o wielkiej literaturze czy filmie, ani o partii, na którą zwykli głosować – od momentu, w którym się obudził, myśli tylko o piłce nożnej). Kiedy mam kłopoty z zasypianiem, przepowiadam sobie skład ukochanej drużyny, a gdy sen wciąż nie przychodzi, także skład drużyny rezerw i zespołów juniorskich. Jestem maniakiem, od jakich roi się w internecie, i pewnie trafiłem do internetu po to, aby nawiązać dialog z podobnymi sobie. Wprawdzie w mojej redakcji frakcja piłkarska ma się nieźle, kibicujemy i kopiemy, ale główne zainteresowania „Tygodnika” leżą jednak gdzie indziej, no i chyba przewyższam kolegów stopniem piłkoholizmu.
Rzecz jasna nie roszczę sobie prawa do nieomylności – jak napisałem, zależy mi raczej na wspólnej rozmowie o futbolu niż na tym, żeby mieć w niej ostatnie słowo. W debacie o wyższości ligi angielskiej nad włoską mam swój pogląd, ale widzę, że racje Klemensa zasługują na poważne traktowanie. W tym sensie mój blog to – jak napisał darek638 – „subiektywne, suwerenne, autorskie spojrzenie kibica, który chce się mylić”. Z dziennikarzami sportowymi nie konkuruję, choć zdarzało mi się prostować ich wpadki. Z drugiej strony uważam, że piłka jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawiać ją dziennikarzom sportowym.
Tu jednak muszę zrobić kolejne zastrzeżenie – takie momenty, jak wizyta Avrama Granta w Auschwitz, przywracają naszemu światu właściwe proporcje. Zawsze wyławiałem i wyławiam podobne epizody: Berbatowa, który przez kilka meczów prezentował kibicom znaczek przypominający o losie bułgarskich pielęgniarek więzionych w Libii przez reżim Kadafiego, Rebrowa, noszącego pomarańczową opaskę podczas rewolucji na Ukrainie, Ginoli, współpracującego z księżną Dianą w jej walce o zakaz używania min przeciwpiechotnych… Wygląda więc na to, że pisząc o piłce nie przestaję być dziennikarzem pisma zajmującego się Bardzo Poważnymi Sprawami.
A wracając do tekstu pucharowego: wielką frajdę sprawił mi wpis bobosanoka, wspominający niedawny mecz w Pucharze Polski Stali Sanok z wielką Legią Warszawa („Mecz zaczął się o godz. 17, a o 15. informatyk podłączał jeszcze komputery na moim biurku… ten sam informatyk mieszał Bronowickim jak dzieckiem z przedszkola, zakładając mu cztery razy siatkę…”). Na co dzień żyjemy w przekonaniu, że futbol jest nauką ścisłą: w 95 przypadkach na 100 wygrywają lepsi piłkarsko, taktycznie i, niestety, finansowo. Pozostaje jednak te 5 proc. na cuda. Pod jednym warunkiem: ci, których miałyby dotyczyć, muszą dać szansę Opatrzności. Historia Havant & Waterlooville, które kilka miesięcy temu napędziło takiego stracha Liverpoolowi (dwukrotnie obejmowali prowadzenie i doprawdy nie wiem, co by było, gdyby Benayoun nie strzelił tzw. gola do szatni na 2:2) pokazuje to bardzo dobrze. Byle wychodząc na boisko, nie myśleć tylko o pomeczowej wymianie koszulek ze Stevenem Gerrardem.