Archiwum kategorii: Bez kategorii

Autobiografia

No więc zdecydowanie nie był to mecz roku. Portsmouth w dość szczęśliwych okolicznościach strzeliło gola nieprzesadnej urody, a Cardiff nie miało żadnego pomysłu na grę poza wrzutkami w pole karne rywala, gdzie Campbell i Distin radzili sobie z nimi bez najmniejszego problemu. Owszem, na Wembley było pięknie, ale raczej za sprawą kibiców i tradycyjnie wyjątkowej oprawy finału Pucharu Anglii. Cóż, kolejne podejście do meczu roku we środę w Moskwie, a jak i tym razem nie będzie nadzwyczajnie, zostaną płyty z dawnymi meczami, które zapobiegliwie zgromadziłem na czas wakacji.

I to może być wstęp do odpowiedzi na pytanie darka638, skąd się właściwie wziąłem. Rzecz jasna nie zajmuję się pisaniem o piłce zawodowo – futbol to moja pasja, czy może lepiej: uzależnienie. „To jest we mnie przez cały czas, szuka ujścia”, napisał Nick Hornby we wstępie do „Futbolowej gorączki” (dalej następuje opis idyllicznego poranka; ona go pyta, o czym myśli, a on zmuszony jest kłamać, bo nie myśli ani o wielkiej literaturze czy filmie, ani o partii, na którą zwykli głosować – od momentu, w którym się obudził, myśli tylko o piłce nożnej). Kiedy mam kłopoty z zasypianiem, przepowiadam sobie skład ukochanej drużyny, a gdy sen wciąż nie przychodzi, także skład drużyny rezerw i zespołów juniorskich. Jestem maniakiem, od jakich roi się w internecie, i pewnie trafiłem do internetu po to, aby nawiązać dialog z podobnymi sobie. Wprawdzie w mojej redakcji frakcja piłkarska ma się nieźle, kibicujemy i kopiemy, ale główne zainteresowania „Tygodnika” leżą jednak gdzie indziej, no i chyba przewyższam kolegów stopniem piłkoholizmu.

Rzecz jasna nie roszczę sobie prawa do nieomylności – jak napisałem, zależy mi raczej na wspólnej rozmowie o futbolu niż na tym, żeby mieć w niej ostatnie słowo. W debacie o wyższości ligi angielskiej nad włoską mam swój pogląd, ale widzę, że racje Klemensa zasługują na poważne traktowanie. W tym sensie mój blog to – jak napisał darek638 – „subiektywne, suwerenne, autorskie spojrzenie kibica, który chce się mylić”. Z dziennikarzami sportowymi nie konkuruję, choć zdarzało mi się prostować ich wpadki. Z drugiej strony uważam, że piłka jest zbyt poważną sprawą, żeby zostawiać ją dziennikarzom sportowym.

Tu jednak muszę zrobić kolejne zastrzeżenie – takie momenty, jak wizyta Avrama Granta w Auschwitz, przywracają naszemu światu właściwe proporcje. Zawsze wyławiałem i wyławiam podobne epizody: Berbatowa, który przez kilka meczów prezentował kibicom znaczek przypominający o losie bułgarskich pielęgniarek więzionych w Libii przez reżim Kadafiego, Rebrowa, noszącego pomarańczową opaskę podczas rewolucji na Ukrainie, Ginoli, współpracującego z księżną Dianą w jej walce o zakaz używania min przeciwpiechotnych… Wygląda więc na to, że pisząc o piłce nie przestaję być dziennikarzem pisma zajmującego się Bardzo Poważnymi Sprawami.

A wracając do tekstu pucharowego: wielką frajdę sprawił mi wpis bobosanoka, wspominający niedawny mecz w Pucharze Polski Stali Sanok z wielką Legią Warszawa („Mecz zaczął się o godz. 17, a o 15. informatyk podłączał jeszcze komputery na moim biurku… ten sam informatyk mieszał Bronowickim jak dzieckiem z przedszkola, zakładając mu cztery razy siatkę…”). Na co dzień żyjemy w przekonaniu, że futbol jest nauką ścisłą: w 95 przypadkach na 100 wygrywają lepsi piłkarsko, taktycznie i, niestety, finansowo. Pozostaje jednak te 5 proc. na cuda. Pod jednym warunkiem: ci, których miałyby dotyczyć, muszą dać szansę Opatrzności. Historia Havant & Waterlooville, które kilka miesięcy temu napędziło takiego stracha Liverpoolowi (dwukrotnie obejmowali prowadzenie i doprawdy nie wiem, co by było, gdyby Benayoun nie strzelił tzw. gola do szatni na 2:2) pokazuje to bardzo dobrze. Byle wychodząc na boisko, nie myśleć tylko o pomeczowej wymianie koszulek ze Stevenem Gerrardem.

Mecz roku

Tak, wiem, że większość z Was czeka na finał Ligi Mistrzów albo finał Mistrzostw Europy (albo choćby pojedynek Polaków z Niemcami podczas Euro). Dla mnie jednak mecz roku rozegra się jutro na Wembley. Żeby było ciekawiej, żadna z występujących w nim drużyn nie jest przesadnie znana poza Wyspami i żadna nie jest przesadnie bliska memu sercu. Mówię o finale Pucharu Anglii między Portsmouth a Cardiff, wieńczącym jeden z najbardziej fascynujących sezonów w historii tych rozgrywek.

Magia Pucharu Anglii to przede wszystkim styczniowe mecze trzeciej rundy, kiedy do gry włączają się zespoły Premiership, a losowanie sprawia, że często trafiają na drużyny amatorskie. Pamiętam z dzieciństwa, co się działo, gdy w 1984 r. do Jadownik pod Brzeskiem przyjechał opromieniony sukcesami w Europie Widzew – wyobrażam sobie więc, co to znaczy kibicować Nuneaton Borough, Burton Albion czy Tamworth. Wszystkie te zespoły grały niedawno w Pucharze Anglii z drużynami z elity i wszystkie zdołały swoje mecze zremisować (co w myśl regulaminu oznacza konieczność powtórki). Akurat mecz Nuneaton z Middlesbrough oglądałem i długo nie mogłem się zorientować, kto tu właściwie gra w Premiership. To znaczy mogłem: piłkarze Middlesbrough poruszali się po błotnistym boisku tak dostojnie, jakby nie chcieli ubrudzić sobie koszulek. Niemiłosiernie umorusani gospodarze obskakiwali ich jak osy, niesieni dopingiem kilku tysięcy znajomych, przyjaciół i sąsiadów (większość przyszła na trybuny, ale byli i tacy, którzy stali w oknach domów przylegających do stadionu). Nie zniechęcili się cudownym golem Mendiety z wolnego, nie zniechęcili się kontuzją jednego z kluczowych graczy ani tym, że sędzia nie podyktował karnego za ewidentny faul Southgate’a na napastniku nazwiskiem Noon… W ostatniej minucie Southgate znów złamał przepisy we własnym polu karnym, Nuneaton wykorzystało jedenastkę, a powtórka na boisku Middlesbrough zabezpieczyła je finansowo na cały rok.

Puchar Anglii to czysty romantyzm. Milionerzy muszą grać z robotnikami i wcale nie jest powiedziane, że wygrają, a niektórzy z tych robotników robią karierę. Weźmy D.J. Campbella – chłopaka, który dźwigał worki w jakimś magazynie, w weekendy zaś grał w amatorskim Yeading. Pies z kulawą nogą by o nim nie słyszał, gdyby w Pucharze Anglii jego drużyna nie wylosowała Newcastle. Odpadła rzecz jasna, ale mecz transmitowano w telewizji, a Campbell grał na tyle dobrze, że wkrótce zgłosił się po niego kupiec – trzecioligowe Brentford. I rok później znów błysnął w Pucharze: Brentford wyeliminowało Sunderland, a bramki Campbella kandydowały do tytułu gola rundy i miesiąca. Kilka dni po tamtym meczu był już piłkarzem Premiership (kupiło go Birmingham).

To wszystko historie z przeszłości, a przecież dopiero tegoroczny sezon wydaje się niewiarygodny. Wśród półfinalistów zabrakło drużyn Wielkiej Czwórki, o której dominacji była już tu mowa. Arsenal wprawdzie nie dał rady Manchesterowi United, a MU pechowo przegrało z Portsmouth (nie bez udziału sędziego i Kuszczaka), ale już Liverpool i Chelsea odpadały w meczach z drugoligowym Barnsley. Dzielni „The Tykes” doszli aż do półfinału, ostatecznie ulegając Cardiff. A o tym, jak amatorskie Havant & Waterlooville wcześniej walczyło z Liverpoolem najlepiej powie ten filmik z reakcjami w studiu Sky Sports.

Komu jutro kibicować? Z jednej strony wypada być ze słabszymi, a w dodatku są to Walijczycy: gdyby wygrali, lista angielskich upokorzeń powiększyłaby się w sposób nadzwyczajny. Zresztą Football Association długo rozważała, czy w razie zwycięstwa Cardiff może dopuścić tę drużynę do reprezentowania Anglii w Pucharze UEFA. Z drugiej strony kibice Portsmouth nie mają sobie równych: nie tylko fantastycznie śpiewają, ale ich meczom towarzyszy z trybun głośne dzwonienie. (Opowiem tę historię: na początku XX wieku Portsmouth rozgrywało mecze niedaleko ratusza i sędziowie mierzyli czas po prostu patrząc na pobliską wieżę. Gdy któregoś razu arbiter uparcie nie chciał oznajmić końca spotkania, zniecierpliwieni kibice zaczęli śpiewać zegarową melodię. Stąd wzięła się jedna z najstarszych pieśni kibicowskich, „Play up Pompey, Pompey play up”, a w ślad za nią poszły dzwonki.)

No więc jak będzie jutro? W każdym razie nie spodziewam się trenerskich szachów. Że w finałach możliwe są wielkie mecze, udowodniły West Ham i Liverpool przed dwoma laty. Gdyby nie ten gol Gerrarda w ostatniej minucie

Butelka do wylania

„Sezon 07/08 dla mnie, jako kibica West Hamu, był sezonem bezbarwnym. 10 miejsce, kupa kontuzji, brak koncepcji na grę, dziurawa obrona, odpadnięcie z pucharów – wszystkie te sprawy nie napawają optymizmem…” – ten wpis Westhampoland.com przyjąłem z wielkim zrozumieniem, bo opisuje sezon dla okrucieństwa futbolu w jakiś sposób typowy. Z jaką nadzieją fani Młotów witali poprzedni sezon… Niby odszedł Tevez, ale przyszli Bellamy, Dyer, Ljunberg, Parker, Solano i Faubert, którzy dołączyli m.in. do kupionych wcześniej Upsona i Neilla, a także do zdrowiejącego wreszcie Deana Ashtona. Na papierze wygląda to przecież znakomicie – a dodajmy jeszcze kolejną nadzieję Anglii w drugiej linii: młodego Marka Noble’a. A także świetnego trenera, który w Charltonie dokonywał prawdziwych cudów i o którym również mówiło się w kontekście posady trenera reprezentacji Anglii. I wreszcie: pieniądze właściciela. Tak, w sierpniu 2007 wydawało się, że kibicowanie West Hamowi jest świetną inwestycją.

Dlaczego wszystko poszło nie tak? Pewnie jakimś wytłumaczeniem byłaby plaga kontuzji (w West Hamie mówią ponoć o zbliżającym się trzęsieniu ziemi, dotyczącym klubowych służb medycznych). Ale mnie interesuje nie tyle racjonalna przyczyna klęski, co psychologiczna sytuacja kibica, który czekając na upragniony sukces robi się coraz starszy i który wciąż liczy, że może tym razem… Znam kogoś, kto kupił sobie w Toskanii butelkę wina z wielkim potencjałem (do wypicia w ciągu 20 lat), zakładając, że otworzy ją, kiedy jego drużyna zdobędzie mistrzostwo lub puchar kraju – i wygląda na to, że niedługo będzie musiał ją wylać. Te kolejne sezony, które na początku wyglądają nieźle, żeby gdzieś koło grudnia pozbawiać nadziei na sukces ligowy, a koło lutego – na pucharowy… Wiem, że są ludzie, którzy kibicują mistrzom, ale wydaje mi się, że jest ich mniejszość. Pozostałym pozostaje wspominanie, że wprawdzie mecz z Manchesterem zakończył się tęgim laniem, ale przecież Ashton strzelił tam przewrotką bodaj najpiękniejszego gola w sezonie.

Jest połowa maja. Owszem, przez najbliższych parę miesięcy trzeba będzie żyć bez ligowych emocji. Z drugiej strony, czy to właśnie nie jest najlepszy okres w życiu kibica? Zanim się zacznie kolejny sezon i kolejne pasmo niepowodzeń, można marzyć, że ci, którzy od lat nie spełniają nadziei, zaczną je wreszcie spełniać.

Jedenastka roku

Wstydliwa przyjemność każdego kibica: wybieranie jedenastki roku, dziesięciolecia albo i wszechczasów, jedenastki najlepszych tegorocznych debiutantów, albo – zwłaszcza w przypadku takich drużyn jak Tottenham, gdzie lata bez sukcesów nauczyły fanów autoironii – jedenastki najgorszych transferów w historii klubu. Dla mnie układanie takich drużyn to czynność prawie automatyczna, coś jak rysunek konferencyjny, wykonywany na przedłużającym się kolegium. Dziś, kiedy w lidze angielskiej zakończył się sezon i kiedy mam w perspektywie wielotygodniowy odwyk, układam oczywiście jedenastkę zakończonych właśnie rozgrywek.

Od razu powiem: znam wybory samych piłkarzy, zrzeszonych w związku zawodowym. Moje decyzje będą się od nich różnić. Mam wrażenie, że głosującym w tamtym plebiscycie trudniej skreślić gwiazdy i postawić na kogoś mniej wykreowanego – bezpieczniej wybierać Gerrarda niż człowieka, który w mniemaniu ligowego średniaka nie jest wcale dużo lepszy. Do rzeczy jednak.

Na bramce: Edwin van der Sar. Bronił może mniej spektakularnie niż wybrany w plebiscycie Professional Footballers’ Association David James, ale z najwyższym trudem przypominam sobie jego błędy. Równa, wysoka forma mimo trapiącej go stale kontuzji pachwiny, niewiele straconych bramek… Za rok trzeba się będzie uważniej przyjrzeć Joe Hartowi z Manchesteru City (to nie on dziś bronił w meczu z Middlesbrough).

Prawa obrona: Bacary Sagna z Arsenalu. Gra tej drużyny opiera się m.in. na ofensywnych wejściach bocznych obrońców, a na prawej stronie Sagna płynnie wymienia się pozycjami z grającym przed nim Emmanuelem Eboue – z ich dośrodkowań pada mnóstwo goli, a mało który z rywali atakuje tą stroną. Głosujący piłkarze również postawili na zawodnika Arsenalu i z tą decyzją wypada się zgodzić: Micah Richards u Svena Gorana Erikssona występował raczej na środku obrony, a Glen Johnson, choć wrócił do formy z czasów West Hamu, z Francuzem nie może się równać. Aż strach pomyśleć, że to jego pierwszy sezon w drużynie.

Środek obrony: gdyby nie kontuzje trapiące Johna Terry’ego sprawa byłaby bardziej skomplikowana, ale tak wybór pary Rio FerdinandNemandja Vidić wydaje się niekontrowersyjny. Tegoroczne sukcesy Manchesteru po prostu biorą swój początek w defensywie. A ja aż nie mogę uwierzyć, że Rio Ferdinand – przed laty kontuzjowany podczas wielogodzinnego siedzenia przed telewizorem z nogami wyciągniętymi na ławie – dojrzał tak bardzo, by stać się kapitanem reprezentacji.

Lewa obrona: pierwsze miesiące zapowiadały, że będzie to sezon Garetha Bale’a. Młodziutki Walijczyk, kupiony przez Tottenham ubiegłego lata, długo był najjaśniejszym punktem drużyny. Pewny w obronie, skuteczny w ofensywie i lepszy niż Beckham przy stałych fragmentach gry, wydawał się niepodważalnym kandydatem na to miejsce – cóż, skoro od grudnia nie gra z powodu kontuzji. Cztery gole w dwunastu meczach to świetna statystyka, ale dwanaście meczy to za mało. W tej sytuacji więc, w rywalizacji z Joleonem Lescottem z Evertonu, zostaje wybór bezpieczny: kolejny mistrz Anglii, Patrice Evra. Kto w Manchesterze jeszcze żałuje Gabriela Heinze?

Prawe skrzydło: Cristiano Ronaldo. Wybór podyktowany poniekąd pragmatyzmem: potrzebuję dwóch miejsc dla napastników, a Portugalczyka można (powinno się?) ustawić także w ataku albo na lewym skrzydle. Powiedzmy więc, że David Bentley z Blackburn będzie tym razem pechowcem, a uzasadnienie dla Ronaldo możemy sobie darować.

Środek pomocy: Cesc Fabregas, sprawa równie oczywista jak z Ronaldo. To, że Arsenal bez Henry’ego pozostaje wciąż tym samym, najpiękniej grającym w piłkę zespołem, jest w ogromnej mierze zasługą Katalończyka – jego prostopadłych podań, niespodziewanych przerzutów, bajecznych zagrań z pierwszej piłki, dziewiętnastu asyst, no i bramek. A do pary Gareth Barry, pomocnik Aston Villi, który wygryzł z pierwszego składu reprezentacji Franka Lamparda, z mojej jedenastki zaś – Stevena Gerrarda. Drużyna z Birmingham była jednym z objawień tego sezonu, a zasługa w tym Barry’ego – ogromna. Asysty i bramki, strzelane także z rzutów wolnych i karnych (brał odpowiedzialność i nie zawodził) – to jedno. Wślizgi, blokowanie strzałów, przechwyty, słowem: gra w destrukcji – to drugie. Nieprzypadkowo Rafa Benitez bije się właśnie o tego piłkarza: Gerrard nieraz grał w tym sezonie zbyt głęboko, jeśli Liverpoolowi uda się kupić Barry’ego – kapitan The Reds wróci tam, gdzie jego miejsce: przed pole karne rywali.

Lewe skrzydło: Ryan Giggs. Dziś, w 758. występie w barwach MU (rekord Charltona wyrównany) zdobył gola, który przypieczętował dziesiąte mistrzostwo Walijczyka. Niech to wystarczy za uzasadnienie. Ani Joe Cole, ani Morten Gamst Pedersen dziś nie błyszczeli, no może o Stewarta Downinga warto byłoby się pospierać, ale doprawdy: u mnie w takim dniu nikt nie miałby z Giggsem szans.

Atak: zagrał dziś przeciwko sobie. Fernando Torres pogrążył Tottenham swoim 24. golem w debiutanckim sezonie – tu również wystarcza znajomość statystyk. A Dymitar Berbatow, który tym razem rozczarował, nie zawiódł wszak w finale Pucharu Ligi i tylu innych meczach, w których przychodziło mu niwelować kuriozalne błędy własnej obrony. Wybieram go zamiast Didiera Drogby i Emanuela Adebayora, bo przy słabszej drugiej linii Tottenhamu jemu trudniej o strzelanie goli (a dodajmy jeszcze asysty przy golach Robbiego Keane’a). To również wyróżnienie na pożegnanie, bo nie sądzę, by po dwóch tak udanych sezonach miał jeszcze zostać w Anglii.

Co za sobota. Portsmouth przegrywa u siebie z ratującym skórę Fulham, grające o pietruszkę Middlesbrough miażdży 8:1 Manchester City, walcząca o tytuł Chelsea traci zwycięstwo w ostatnich sekundach meczu ze słabeuszem, zdegradowane Birmingham i Reading (wypadałoby coś napisać o syndromie drugiego sezonu, czyż nie?) godnie żegnają się z Premiership. Nudy? Jakie nudy?

Kto tu jest nudny

Czy rację ma Kevin Keegan, mówiąc że Premier League to najnudniejsza liga świata, bo przed rozpoczęciem każdego sezonu można z góry założyć, że pierwsze cztery miejsca zajmą (na wszelki wypadek zastosujmy kolejność alfabetyczną) Arsenal, Chelsea, Liverpool i Manchester United?
Faktem jest, że w ciągu ostatnich sezonów to właśnie te drużyny awansowały do Ligi Mistrzów i dzięki zarobionym w niej pieniądzom powiększały przepaść finansową, dzielącą je od pozostałych. Z drugiej jednak strony w sezonach 2001/02 i 02/03 udało się przebić Newcastle, a w sezonie 2004/05 Evertonowi. Rok później tylko nieświeża lazania uniemożliwiła podobny sukces Tottenhamowi (Arsenal prześcignął rywali z północnego Londynu dopiero w ostatniej kolejce, po tym jak niemal wszyscy piłkarze Tottenhamu zatruli się w przeddzień meczu z West Hamem). Na początku bieżących rozgrywek fachowcy od angielskiej piłki dość zgodnie typowali, że osłabiony odejściem Thierry’ego Henry’ego Arsenal ustąpi miejsca w elicie właśnie Tottenhamowi – ale opinie ekspertów zweryfikowała rzeczywistość.
Rzeczywistość, wbrew narzekaniom Keegana, wyjątkowo ciekawa. Ileż w ostatnich miesiącach rozegrano wielkich meczy – choćby zakończone wynikiem 7:4 spotkanie Portsmouth-Reading, 6:4 Tottenhamu z Reading (cztery bramki Berbatowa!), wygrane 5:3 spotkanie Wigan z Blackburn (dwa hat-tricki, Benta i Santa Cruza, w jednym meczu!) albo remisowane 4:4 pojedynki Tottenhamu z Aston Villą i Chelsea oraz tych dwóch ostatnich drużyn między sobą. A przypomnijmy jeszcze poniesioną na własnym boisku porażkę Czerwonych Diabłów w derbach Manchesteru, trwającą przez wiele miesięcy świetną passę Manchesteru City, no i przede wszystkim sensacyjne rozstrzygnięcia w Pucharze Anglii: żadna z drużyn Wielkiej Czwórki nie awansowała do półfinału tych rozgrywek, a dwie odpadały w walce z drugoligowcami.
Nie, Kevin Keegan nie ma racji. Koniec sezonu za trzy dni, a ja wciąż nie wiem, kto będzie mistrzem, kto oprócz Derby spadnie i która z drużyn zajmie uprawniające do gry w Pucharze UEFA piąte miejsce. Nigdy też nie będę czekał z takim zainteresowaniem na rozpoczęcie następnego sezonu. Po pierwsze, właściciel Manchesteru City na awans do Ligi Mistrzów zamierza wydać najwyraźniej każde pieniądze (nie udało się Eriksonowi – spróbuje Scolari). Po drugie, w Aston Villi i Tottenhamie pojawili się szkoleniowcy, którzy wiedzą, co robią: piłkarze Martina O’Neilla grają oszałamiający futbol, zespół Juande Ramosa wygrywał już z Chelsea i Arsenalem, toczył wyrównany bój z MU, a jak będzie z Liverpoolem – zobaczymy w niedzielę. A przecież jest jeszcze Everton Davida Moyesa, niewygodny nie tylko dla rywali z Merseyside. Lista poważnych kandydatów do walki o Ligę Mistrzów robi się wyjątkowo długa i właściwie należałoby dodać do niej prowadzone przez Keegana Newcastle, gdyby nie…
No właśnie: czy nad drużyną Newcastle ciąży jakieś fatum? Niby mamy do czynienia z wielkim klubem, z wielkimi pieniędzmi, wielkim stadionem i wielką bazą kibiców. Rozpoznawalność marki jest światowa: piłkarze „Srok” byli nawet bohaterami filmu fabularnego. W składzie przyciągają wzrok znakomite nazwiska: tylko o miejsce w ataku rywalizują Michael Owen, Mark Viduka, Obafemi Martins i Alan Smith. A przecież Keegan jest siódmym menedżerem tej drużyny w ciągu 10 lat. Dlaczego nie powiodło się Dalglishowi, Gullitowi, Robsonowi czy Sounessowi? Dlaczego typowany jeszcze rok temu na trenera reprezentacji Anglii Sam Allardyce wytrwał na stanowisku menedżera Newcastle zaledwie 8 miesięcy?
Fatum czy nie, nie wierzę, że Keegan ma wystarczająco wiele determinacji, by osiągnąć coś jeszcze w świecie piłki. Pamiętam, jak zaszokował Anglię rezygnując z funkcji menedżera Newcastle w 1997, jak odchodził z pracy z reprezentacją po porażce z Niemcami i jak wiosną 2005, jako menedżer Manchesteru City, informował o przejściu na emeryturę. Problem najwyraźniej w jego hamletyźmie, nie w rzekomej nudzie najciekawszej ligi świata.

„Gazeta” nie odpuszcza

Wracam z długiego weekendu, otwieram „Gazetę Wyborczą”, patrzę i oczom nie wierzę. W półfinale Ligi Mistrzów Chelsea Avrama Granta zasłużenie wygrała z Liverpoolem, a udział trenera w tym zwycięstwie wydał mi się oczywisty. Widziałem ten mecz, podobnie jak dziennikarze „Gazety” – po tym, co tu napisałem przed paroma dniami, musiałem go przecież obejrzeć. Widziałem więc, że kiedy w drugiej połowie Liverpool przejął inicjatywę, ławka Londyńczyków zareagowała w porę: na boisku pojawili się Malouda i Anelka, a ten drugi, wprowadzony w miejsce mniej efektywnego niż zazwyczaj Joe Cole’a po kilkunastu minutach przeprowadził rozstrzygającą akcję.
Potem przeczytałem komentarze angielskich dziennikarzy, które upewniły mnie w przekonaniu, że wzrok mnie nie mylił. „Grant był słusznie krytykowany za taktyczną inercję w przegranym finale Pucharu Ligi z Tottenhamem, ale od tamtej pory dorósł do sytuacji i nadszedł czas, gdy dano mu należny kredyt zaufania. Pośród dzikich plotek o buncie graczy i twierdzeń o tym, jakoby nie miał wsparcia w zarządzie, Grant po prostu radzi sobie ze swoją robotą” – pisał choćby Phil McNulty z BBC, ale cytatów w podobnym duchu znalazłoby się więcej.
Izraelczyka wspierał także kapitan drużyny: „Osiągnąć to, co my i dalej słyszeć krytyczne opinie na jego temat jest czymś niebywałym – mówił John Terry. – Pierwszy raz w historii zagramy w finale Ligi Mistrzów; nie osiągnął tego żaden inny menedżer ani żadna inna grupa piłkarzy. Wyniki nie kłamią: przeanalizujcie ligową tabelę od czasu, kiedy Grant objął stanowisko…”.
Ale „Gazeta” wie swoje. „Błędy, które popełniają gracze Chelsea (jak ten z sobotniego meczu z MU, gdy Ferreira wyłożył piłkę Rooneyowi), sprawiają, że tezę, jakoby Chelsea grała w tym sezonie bez trenera, ciągle da się obronić” – piszą Michał Szadkowski i Dariusz Wołowski. Wygląda to jednak na obronę rozpaczliwą. Pomijam już fakt, że błędu nie popełnił Ferreira, tylko Carvalho: czy dokładnie w ten sam sposób nie dałoby się skwitować wybryku Naniego z wczorajszego meczu United z West Hamem? Przecież sir Alex nie uczy na treningach walenia przeciwników „z byka”…
Idźmy dalej: „Grant dostał to, czego Mourinho domagał się na długo przed zwolnieniem: wartościowe uzupełnienie składu w obronie (Juliano Belletti, Alex i Tal Ben Haim) i w ataku (Nicolas Anelka, Claudio Pizarro)”. Kłopot w tym, że tylko Anelkę kupował Grant: transfer Ben Haima ogłoszono w czerwcu 2007, Pizarro w lipcu, Beletti i Alex przyszli w sierpniu, zaś Grant zastąpił Mourinho pod koniec września.
A jeszcze zdanie o tym, że Chelsea ma dziś najsilniejszą kadrę na świecie, że w związku z tym nikt poza Joe Cole’m nie zagra więcej niż 50 meczy w sezonie i że MU o takim bogactwie może tylko pomarzyć. Do licha, czy naprawdę mówimy o tych samych drużynach? Przecież także skład „Czerwonych Diabłów” prezentuje się imponująco, Alex Ferguson od lat stosuje rotację, a jego największe gwiazdy – poza Ferdinandem i Brownem – również nie przekroczą liczby 50 spotkań. No tak, wiem, że dziennikarze „Gazety” nie cenią Fletchera albo Park Ji-Sunga, ale przecież w drugiej linii MU grywają jeszcze Hargreaves, Carrick, Scholes, Giggs, Anderson albo wspomniany już Nani. Z drugiej strony i w kadrze Chelsea (wciąż węższej niż w przypadku mistrzów Anglii) znalazłoby się paru przeciętniaków, że wspomnę kompletnie nieudane transfery Sidwella czy Pizarro.
Napisałem wcześniej, że ławka Londyńczyków zareagowała w porę – bo Avram Grant nie zasiada na niej samodzielnie. Jak słusznie zauważył Kubson, Izraelczyka wspiera Henk Ten Cate, a nie sposób nie docenić również pracy Steve’a Clarke’a. Tyle że i Alex Ferguson wiele zawdzięcza Carlosowi Queirozowi, a niegdyś Brianowi Kiddowi albo Steve’owi McClarenowi.
Ja wciąż nie twierdzę, że Avram Grant jest najlepszym trenerem w Premiership. Po prostu myślę, że po tym, jak jego drużyna poradziła sobie kolejno z Arsenalem Wengera, Manchesterem Fergusona i Liverpoolem Beniteza należy mu się od nas trochę więcej szacunku. Nawet jeśli – powtórzę to jeszcze raz – nie zdobędzie mistrzostwa, nie wygra Ligi Mistrzów i odejdzie po sezonie.

Trener niegalaktyczny

„Pan Nikt chce wygrać Ligę Mistrzów” – tytułuje jeden ze swoich felietonów Rafał Stec, autor, z którym zazwyczaj trudno się nie zgodzić. A jednak będę bronił Avrama Granta, zresztą przy całej świadomości ryzyka: zabieram się do pisania w momencie, kiedy nie wiadomo jeszcze, czy Izraelczykowi uda się awansować z drużyną do finału Champions League.
Owszem, Grant stracił punkt w niedawnym meczu z broniącym się przed spadkiem Wigan. Owszem, dwukrotnie gubił się taktycznie w meczach z Tottenhamem, a szczególnie kosztowne okazały się błędy podczas finału Pucharu Ligi – wystawienie Anelki na skrzydle, posadzenie na ławce Joe Cole’a i brak reakcji na kolejne zmiany w ustawieniu przeciwnika. Owszem, kamery kilkakrotnie wychwyciły kierowane w jego stronę gesty zniecierpliwienia niewiedzących jak grać piłkarzy. Owszem, nie szanują go kibice (te wszystkie śpiewy „You don’t know what you’re doing”), a nade wszystko – nie znoszą dziennikarze.
Kiedy czytam angielskie gazety, wiem oczywiście, skąd Stec bierze te opinie o wyemancypowanych od trenera i klubu zawodnikach albo o „kapusiu w szatni” (mowa o Szewczence). Podejrzewam nawet, że wiem, skąd porównanie Granta z oficerem służb specjalnych – czytałem „Małą doboszkę” i też nie mogę oprzeć się zestawieniu niedźwiedziowatej postaci trenera Chelsea z bohaterem prozy Le Carrego. Inna sprawa, że nie warto przesadzać: felietonista i bloger „Gazety Wyborczej” pisze, że po meczu Chelsea z Valencią przy każdym udzielającym wywiadu piłkarzu Londyńczyków stał z magnetofonem „smutny pan w klubowym garniturze”, ale przecież to normalna praktyka każdego dużego zespołu i nieraz spotykałem się z narzekaniami, że wywiady z piłkarzami redagują i autoryzują klubowi spece od PR.
Będę bronił Granta, bo przecież mówimy o człowieku, który w ubiegłą sobotę zasłużenie zwyciężył w pojedynku z Alexem Fergusonem (to oczywiste, że takich meczów nie wygrywają sami piłkarze). O człowieku, który w ciągu całego długiego sezonu przegrał tylko dwa mecze ligowe – w tym jeden w debiucie na Old Trafford, z czego trudno robić zarzut. Wspomniany śpiew „You don’t know what you’re doing” dał się słyszeć m.in. podczas podwójnej zmiany dokonywanej przez Granta w meczu z Arsenalem przy stanie 0:1 – w meczu, przypomnijmy, ostatecznie wygranym przez Chelsea. Tak, ja również powinienem to i owo odwołać: w ostatnich miesiącach i tygodniach Izraelczyk przekonał mnie jako człowiek, który wie, co robi. To właściwie niewiarygodne, że pod koniec tak udanego sezonu jest tak krytykowany.
Jose Mourinho nie awansował z Londyńczykami do finału Ligi Mistrzów – Grantowi może się dziś udać. Rafał Stec zdaje sobie z tego sprawę i asekuruje się wspomnieniem Raymonda Goethalsa, „najgorszego – a na pewno najmniej szanowanego – trenera, który wygrał Ligę Mistrzów”. Osobiście wolałbym porównanie z Vicente del Bosque, dawnym trenerem Realu, równie jak Grant pozbawionym charyzmy. Czy to w gruncie rzeczy nie jest ich największa wada, że w wielkim cyrku medialnym okazują się niewystarczająco galaktyczni?

PS. Grant, którego bliscy zginęli podczas Holokaustu, natychmiast po meczu z Liverpoolem ma wsiąść w samolot do Polski, by wziąć udział w jutrzejszych uroczystościach w Auschwitz.

Rasizm po polsku w wersji angielskiej

Czy na polskich stadionach dominują rasiści i neonaziści, a skoro tak, to czy warto było powierzać Polsce organizację Euro 2012? Czy czeka nas kolejny spór o wielką sportową imprezę i prawa człowieka? A może – jak pisze Franklin Foer w książce „Jak futbol wyjaśnia świat” – chodzi po prostu o podniesienie oglądalności BBC?
Przyznaję bez bicia: przesłany mi przez przyjaciół „Inside Sport”, cykliczny program BBC poświęcony tym razem zjawisku rasizmu wśród polskich kibiców, odłożyłem od razu na półkę, pomiędzy październikowy film Rossa Kempa w Sky One i stosowny odcinek „Real Football Factories”. Trzeba będzie, myślałem, kiedyś obejrzeć i potem napisać zbiorczy tekst, jak nas widzą, a tymczasem popatrzę raczej na Match of the Day. No i zawiódł mnie instynkt, bo trzy dni później przeczytałem gwałtowne dementi występującego w „Inside Sport” prezesa Legii. Wyjąłem płytę z półki, obejrzałem i zacząłem się zastanawiać.
Obraz, jaki wyłania się z programu BBC (i z bloga jego twórcy, Mihira Bose), jest rzeczywiście szokujący. Widzimy ulice Warszawy pełne rasistowskich graffiti i skinheada zaczepiającego angielskich realizatorów. Słuchamy wspomnianego prezesa Legii, z którego wypowiedzi wynika, że 15-20 proc. kibiców jego drużyny to neonaziści. Oglądamy zdjęcia prezentowane przez Jacka Pulskiego ze stowarzyszenia Nigdy Więcej – faszystowskie bannery i flagi, a nawet fanów, którzy układają się w ludzką swastykę. Od czarnoskórego obrońcy Legii Dicksona Choto dowiadujemy się, że są sektory, na których członkowie jego rodziny nie mogą bezpiecznie oglądać meczu – i że dziennikarz BBC, z pochodzenia Hindus, również nie powinien tam siadać. Bose mówi, że przestrzegano go przed wizytą w knajpie odwiedzanej przez „ultras” – choć szczerze mówiąc takie miejsca nie są bezpieczne nigdzie w świecie…
Wszystko zdaje się zmierzać do tezy, że trzeba odebrać nam Euro 2012 (żeby np. – to już mój domysł – przekazać je Szkocji?). Owszem, goście w studio mówią, że wypadałoby mistrzostwa w Polsce zorganizować, ale z przyczyn, nazwijmy to, edukacyjnych: żebyśmy mogli zobaczyć z bliska świetnych Czarnych piłkarzy.
Skąd to poczucie wyższości wobec reszty kontynentu, wyczuwalne zwłaszcza u zaproszonego do udziału w programie dziennikarza „Independenta”? Jestem jak najdalszy od bagatelizowania problemu rasizmu w Polsce, sam zresztą w krótkiej karierze tego bloga już doczekałem się antysemickich wpisów. Czytam raporty stowarzyszenia Nigdy Więcej i widzę, że w ciągu miesiąca na naszych stadionach dochodzi do co najmniej kilku incydentów o neonazistowsko-rasistowskim charakterze. Znam jednak także inną wypowiedź Jacka Pulskiego: „To zazwyczaj dzieło nielicznych kibiców, którym inni nie mają odwagi się przeciwstawić. Bardzo często kibice są po prostu manipulowani przez grupki rasistów, które są marginalnymi grupami na całym stadionie”. Jakkolwiek więc przykłady podawane przez Nigdy Więcej podnoszą włosy na głowie, to obraz kreowany przez BBC wydaje się naciągnięty. Antysemickie wrzaski słyszane podczas meczów Cracovii z sektorów gości są okropne, ale w gruncie rzeczy stanowią wariant tego, co fani Chelsea i Arsenalu wciąż śpiewają o Tottenhamie – czego dziennikarze z Wysp są, oczywiście, świadomi. Podobnie jak angielskiego nacjonalizmu, ujawniającego się podczas meczów ich reprezentacji zarówno wśród kibiców, jak sprawozdawców (polecam analizę mundialu w Niemczech na łamach „When Saturday Comes” z sierpnia 2006). Wspomniany na początku Franklin Foer opisuje swoje spotkanie z przywódcą pseudokibiców Chelsea – mamy XXI wiek, po wszystkich reformach brytyjskiego futbolu, i czytamy o szokujących pocztówkach z Auschwitz, które sympatycy drużyny ze Stamford Bridge wysyłają działaczom antyrasistowskim. BBC emituje swoje filmy, angielskie magazyny dla mężczyzn co miesiąc publikują teksty o krajowych i zagranicznych chuliganach, w sklepach i internecie roi się od gadżetów dla kibica-rasisty… Zdanie „przyganiał kocioł garnkowi” nie powinno nas zwalniać od odpowiedzialności za naszych pseudokibiców, ale doprawdy nie musimy mieć kompleksów z powodu jednego programu angielskiej telewizji.

Idą derby

„Nagłe wycie policyjnych syren zakłóca polowanie na kibiców przeciwnika. Po przejściu zwartej kolumny fanów na płocie przed domem kibicującego rywalom pisarza pojawia się triumfalnie zatknięty łeb świni. Na stadionie słychać rasistowskie wyzwiska, trwa rzucanie monetami w najbliższego piłkarza tamtych, a jeśli nie daj Bóg grał on kiedyś w naszej drużynie – sektor gospodarzy wypełniają transparenty „Judasz”. Mecz co chwila przerywają faule. Sypią się kartki. Piłkarze wdają się w bójki. Nienawidzę meczów derbowych”.
To fragment felietonu z „Gazety Wyborczej” sprzed trzech lat. Przypomniał mi się, kiedy Michał Olszewski powiedział w redakcji, że już nie może chodzić na derby, a właściwie ma coraz większy problem z chodzeniem na mecze w ogóle. Rzecz w tym, że (jeśli dobrze Michała zrozumiałem) poziom agresji, która bije z części sektorów, jakoś w tobie zostaje i brudzi twoją relację z ludźmi już poza stadionem. Że jest ci wstyd, bo wybrałeś ten sam klub, którego barwy noszą demolujący miasto chuligani. No i że w ogóle mecze derbowe stają się bez mała własnością bandytów.
Ale przecież może być i tak (wciąż wierzę, że może być tak też jutro na Reymonta, między Wisłą i Cracovią), że zachowanie kibiców przestaje mieć znaczenie. Mógłbym tu dać opis kilkunastu derbów Londynu, które były po prostu wielkimi meczami: gdzie padało więcej niż pięć goli albo przegrywający 2:0 goście podnosili się i strzelali trzy bramki w drugiej połowie. Nie będę tego robił, bo kibic z każdego miasta zna takie przykłady. Marzę o derbach, po których obie strony mówią o sobie z respektem, nawet jeśli jedna ostatecznie okazała się lepsza.
Wróćmy do tekstu sprzed lat. Wyobrażałem sobie w nim pierwszy w historii mecz między Arsenalem i Tottenhamem. 19 listopada 1887 roku nic nie zapowiadało, że rywalizacja między tymi klubami stanie się tak mordercza – drużyna Kanonierów powstała rok wcześniej, cztery lata po Kogutach, a do północnego Londynu miała się przenieść ćwierć wieku później i wtedy dopiero awantury między kibicami wybuchły w najlepsze. Samo pierwsze spotkanie było ponoć pasjonujące, choć do dziś trwają spory, czy w ogóle uwzględniać je w statystykach: kwadrans przed końcem, przy stanie 2:1 dla Tottenhamu, mecz przerwano na skutek panujących nad boiskiem ciemności. Pisałem o tym, bo miałem wrażenie, że ciemności nad boiskiem mogą w przypadku meczu derbowego posłużyć za metaforę numer jeden. A metafora numer dwa? Gdy w ostatnich latach zaczęły się pojawiać nieśmiałe propozycje, by Tottenham i Arsenal wspólnie użytkowały nowy większy stadion, kibice nie chcieli o tym słyszeć. A przecież podczas I wojny światowej, gdy ministerstwo uzbrojenia zarekwirowało stadion White Hart Lane na fabrykę masek gazowych, drużyna na zaproszenie rywali rozgrywała mecze na Highbury. Maska jako derbowy symbol pojednania, nie ochrona przed policyjnym gazem łzawiącym.
PS. O polskich neofaszystach i obiektywnym BBC definitywnie następnym razem. Po derbach.

Jestem piłkoholikiem

Wygląda na to, że pewne kwestie powinienem uściślić – tak przynajmniej można wnioskować z lektury komentarza Damiana, który skądinąd nie wychwycił kryjącej się w moich słowach ironii. No przecież to jasne, że futbol jest piękny i że mimo wysiłków różnych mistrzów od taktyki (i od kasy, niestety, również) wciąż nie chce się stać systemem, w którym wszystko można zaplanować. Najlepszym przykładem tegoroczne rozgrywki Pucharu Anglii, w których kolejno odpadły wszystkie drużyny Wielkiej Czwórki, z czego Liverpool i Chelsea po meczach z drugoligowcami (marzenie wciąż realne: zwycięstwo Cardiff w finale i drugoligowiec, w dodatku z Walii, wygrywający w Pucharze Anglii i zdobywający prawo do gry w Pucharze UEFA). Jasne, że bez przerwy zdarzają się sezony, mecze i akcje, które nie pozwalają o sobie zapomnieć – mam zresztą nadzieję, że nieraz będziemy tu o nich rozmawiać.
Ale czy z tego wszystkiego wynika, że lubię piłkę? Lubię? A cóż to właściwie za słowo w tym kontekście? Czy alkoholik lubi wódkę? Ja po prostu jestem człowiekiem głęboko od piłki uzależnionym, myślę o niej bodaj równie często jak mój znakomity kolega Artur Sporniak myśli o zupełnie innych rzeczach, a okresy przymusowego odwyku (od maja do lipca, kiedy sezon się zakończył, a przygotowania do następnego jeszcze się nie rozpoczęły) wypełniam oglądaniem meczów archiwalnych. Kiedy mam kłopoty z zaśnięciem przepowiadam sobie nazwiska piłkarzy z drużyny, której kibicuję, a kiedy bezsenność się przedłuża, rozszerzam listę o rezerwy i juniorów – także z lat ubiegłych. Czy lubię piłkę? Tysiące razy wolałem o niej nie myśleć. Setki razy widziałem rozczarowanych i wściekłych kibiców wychodzących ze stadionu przed ostatnim gwizdkiem (choć sam uważam, że trzeba siedzieć do końca), dziesiątki razy obmyślałem decyzję o znalezieniu sobie innego zespołu do kibicowania, raz czy drugi odchorowałem odejście z drużyny mojego ulubionego piłkarza, że o tak banalnych historiach jak niesprawiedliwie podyktowany karny albo blamaż w meczu derbowym nie wspomnę. Do licha, przypomnijcie sobie występy Polaków na dwóch ostatnich mundialach. Przypomnijcie sobie wszystkie kolejne sezony, rozpoczynane z nadzieją, że tym razem to już na pewno się uda (awansować do Ligi Mistrzów, zdobyć mistrzostwo, zakwalifikować się do Pucharu UEFA itp. – niepotrzebne skreślić) i kończone z nadzieją, że może za rok… Nie wierzę, że nie wiecie, o czym mówię.
Dość jednak o tym. Obejrzałem wreszcie program BBC o rasizmie polskich kibiców i zamierzam poświęcić mu następny wpis.