„Będę z wami szczery, dzisiejsze mecze nie będą bardzo atrakcyjne” – mniej więcej w ten sposób Gary Lineker zapowiedział wczorajszy Match of the Day, prowokując prawdziwą burzę komentarzy na Twitterze. Od tamtej pory minęła prawie doba, a ja wciąż się zastanawiam, czy aby nie miał racji. Oczywiście nie w tym prostym sensie, że wszystkie poza Chelsea drużyny czołówki miały rozgrywać mecze w niedzielę i że dopiero dziś pod wieczór miał miejsce tzw. pojedynek wagi ciężkiej. Akurat tak się zdarzyło, że w sobotnią noc patrzyłem przez chwilę, jak grający w dziesiątkę Real gromi Sewillę, hm…
Z drugiej strony spróbujcie powiedzieć, że wczorajsze spotkanie z Chelsea nie było atrakcyjne dla kibica Wigan. Drużyna, która przed rokiem wygrała tu 0:6, tym razem wywiozła zaledwie punkt, a wynik remisowy – przyznał to nawet butny ostatnio Andre Villas-Boas – należy uznać za zasłużony. Z wielkiej (i kwestionowanej z tygodnia na tydzień coraz mocniej) czwórki Lampard-Terry-Drogba-Czech, tym razem nie popisał się ten ostatni, ale być może winić należy również taktykę portugalskiego menedżera, który wybrał obronę jednobramkowego prowadzenia zamiast próby pójścia za ciosem. Jakże odmienną strategię przyjął dziś z Sunderlandem Harry Redknapp, którego Tottenham przy stanie 1:0 atakował do końca i przez to do końca pozostał względnie bezpieczny. Umęczyłem się oglądając ten mecz niemiłosiernie (no, pierwszą połowę, bo przy drugiej śledziłem równolegle wydarzenia z Etihad Stadium): bez kontuzjowanych Bale’a i Lennona – ten drugi zszedł w 27. minucie i prawdopodobnie nie zagra przez dobrych kilka tygodni – Tottenham nie mógł prezentować tego, w czym jest najgroźniejszy, czyli szybkiej gry skrzydłami. Teoretycznie na bokach pomocy występowali Modrić i van der Vaart, ale obaj woleli szukać miejsca w środku, a napastnicy z kolei (w miejsce Lennona wszedł Pawluczenko) niechętnie schodzili do linii, gdzie w związku z tym próbowali odnaleźć się jedynie boczni obrońcy, zwłaszcza niemiłosiernie nieskuteczny w dośrodkowaniach Assou-Ekotto. Ciężko to szło, zwłaszcza że Martin O’Neill uszczelnił defensywę Sunderlandu, wspieraną przez Vaughana, Colbacka, a nawet Sessegnona, i próbował grać z kontry; ciężko, do czasu, gdy van der Vaart znalazł sobie wreszcie miejsce między liniami i rzucił kilka fenomenalnych podań – jedno z nich wykorzystał Pawluczenko, po drugim Adebayor zmusił bramkarza do rozpaczliwej obrony, a Modrić nie zdołał dobić do pustej bramki (mocny kandydat do pudła sezonu!), po trzecim zaś, najlepszym, bo kilkudziesięciometrowym, Assou-Ekotto kolejny raz niecelnie wrzucał piłkę w pole karne. Innymi słowy, dla kibiców Chelsea przed czwartkiem mam dobre wiadomości: po pierwsze, ich drużyna z pewnością nie zagra tak słabo jak z Wigan, po drugie zaś, Tottenham z podciętymi skrzydłami jest o wiele bardziej przewidywalny – Bale i Lennon, oczywiście, zrobiliby z bocznych obrońców gości sałatkę jarzynową, a tak trzeba będzie próbować przez środek, gdzie szanse są bardziej wyrównane (także Chelsea będzie musiała przedrzeć się przez zaporę Parker-Sandro…). Od razu mówię: remis wezmę w ciemno.
A tzw. pojedynek wagi ciężkiej? W pierwszym zdaniu wypada powtórzyć myśl ćwierkniętą już na twitterze: poza Chelsea (i może Liverpoolem) żadna z drużyn Premier League nie zmusiła Manchesteru City do równie dużego wysiłku co Arsenal. Odnoszę wrażenie, że o ostatecznie o wyniku zdecydowała tyle nie wyższość udowodniona na boisku, co jakże znany wszystkim fanom futbolu pech. Kibice Arsenalu podnoszą oczywiście kwestię ręki Richardsa, za którą – ich zdaniem – Kanonierom należał się karny i dodają do tego spalonego, po którym miał paść gol dla City. Moim zdaniem w tej drugiej kwestii się mylą (przy golu Silvy spalonego nie było tak samo jak był przy „golu” van Persiego); jeśli jednak mogą mówić o pechu, to wiązałby się on z serią kontuzji bocznych obrońców. To po zejściu Djorou i kolejnej przebudowie defensywy gości (dziś tworzyło ją czterech nominalnych stoperów!) MC zaczęło coraz to bardziej i bardziej wchodzić w okolice ich pola karnego; warto też zauważyć, że żaden z piłkarzy ustawionych na boku obrony Arsenalu nie czuł się tak swobodnie w roli zawodnika atakującego, jak czułby się Sagna, Santos czy choćby Gibbs. Owszem, Arsenal parł do przodu i nawet mógł wyrównać – ale w roli najgroźniejszego strzelca wystąpił Vermaelen. Czy sensowne było wprowadzanie na boisko Arszawina i Chamakha, podczas gdy na ławce pozostał Benayoun? Z każdą minutą zawodnicy obu drużyn robili się coraz bardziej zmęczeni, a na boisku robiło się coraz więcej miejsca: czy inteligentny Izraelczyk nie zrobiłby z niego lepszego użytku niż Rosjanin z Marokańczykiem?
Wróćmy jednak do kwestii meczów, które kręcą Gary’ego Linekera. Dzisiejszy z pewnością go zakręcił. Czy zakręciłby tych, którzy cmokali przy meczu Sewilli z Realem? Zwróćcie uwagę na konkluzje komentarza Michaela Coxa z ZonalMarking. Tak, to był świetny mecz dla widzów niezaangażowanych i gdyby nie dobra postawa obu bramkarzy mógł się zakończyć dużo wyższym wynikiem. Tyle jednakowoż, jeśli chodzi o rozrywkę. W kwestii taktyki – powiada Cox – żadna z wielkich drużyn Premier League nie potrafi kontrolować gry. Z utrzymywaniem się przy piłce często bywa kiepsko, ofensywnie nastawieni piłkarze nie potrafią grać nieco bardziej konserwatywnie, czyli, jak rozumiem, do tyłu, menedżerowie rzadko używają zmian, by spowolnić grę, brakuje inteligentnych środkowych pomocników, którzy umieliby dyktować tempo gry. Oto, zdaniem autora ZonalMarking, przyczyna kiepskiej postawy Anglików w rozgrywkach europejskich w tym sezonie i oto powód, dla którego takie mecze, jak dzisiejszy, owszem: ogląda się przyjemnie, ale gdyby rywalem którejkolwiek z drużyn miałyby być Real lub Barcelona, zakończyłoby się to niezłym laniem.