Wiem, późnym popołudniem obejrzeliśmy być może mecz sezonu, ale zaczynam od Tottenhamu – może ze względu na to, jak sam Tottenham zaczął wcześniejsze spotkanie z Liverpoolem. Była zaledwie druga minuta, kiedy prawą stroną przedarł się Krajnczar, zagrał do Adebayora, żeby zobaczyć, jak strzał piłkarza z Togo mija bramkę o kilka centymetrów. Gospodarze narzucili oszałamiające tempo, dobrze grali pressingiem, stwarzali kolejne sytuacje – kiedy w szóstej minucie objęli prowadzenie po fenomenalnym uderzeniu Luki Modricia w okienko miałem wrażenie, że powinni już prowadzić 3:0. Wiem, o ostatecznym wyniku przesądziły przede wszystkim decyzje sędziego (czy nie powinienem aby napisać: faule piłkarzy Liverpoolu, których te decyzje okazały się konsekwencją?), bo w dziesiątkę, a zwłaszcza w dziewiątkę trudno się gra na każdym boisku Premier League, przyznam jednak, że po tym, jak Mike Jones wyrzucił z boiska Charliego Adama, zacząłem się martwić o losy tego pojedynku. Zawsze kiedy gra się w jedenastu na dziesięciu zaczyna się podchodzić do meczu z większą dezynwolturą: nie wykorzystuje się dobrych sytuacji, niepotrzebnie próbując jakichś efektownych sztuczek albo indywidualnych akcji, kiedy prosiłoby się o podanie (dziś także Defoe zepsuł łatwiejszą sytuację od tej, w której strzelił gola, a van der Vaart zmarnował wybitne podanie Parkera próbując lobować Reinę). W tym czasie rywale murują bramkę, pewna swego publiczność przestaje dopingować, czas mija i jeden przypadkowy strzał albo stały fragment gry odwraca losy spotkania, które kończy się remisem… Jak widać, w pewnych kwestiach jestem nieuleczalny: mam wszelkie powody, by cieszyć się rozwojem wypadków, a ja się martwię.
Dziś martwiłem się niepotrzebnie, bo też Tottenham zagrał rzeczywiście wyśmienite spotkanie. Gdybym miał szukać dziury w całym, powiedziałbym, że Gareth Bale był bezproduktywny: za często strzelał z nieprzygotowanych pozycji, niepotrzebnie wdawał się w drybling itd., ale z drugiej strony to jego szybkość zaprowadziła Martela Skrtela pod wcześniejszy prysznic (czerwona kartka dla Słowaka pogrzebała resztki nadziei Liverpoolu na osiągnięcie czegokolwiek w tym meczu). Nie będę więc wybrzydzał: zarówno drużyna jako całość, jak poszczególni piłkarze zasługują na pochwały. Po pierwsze za wspomniane tempo z pierwszych minut, po drugie za pressing, po trzecie za inteligencję podań i grę bez piłki, ten nieustający ruch każdego z graczy. Nawet Adebayor i Defoe ciężko pracowali dla drużyny – napastnik z Togo głównie przy bocznej linii, gdzie wyciągał za sobą środkowych obrońców, Anglik pomiędzy obroną i pomocą Liverpoolu.
Wiele w ciągu ostatnich godzin napisano o tym, że ci dwaj piłkarze doskonale się uzupełniają – dla mnie wszak ważniejsza jest komplementarność Modricia i Parkera. Zaryzykuję tezę, że gdyby ten ostatni mógł wystąpić w dwóch pierwszych spotkaniach sezonu (i gdyby w tym pierwszym, z MU, grał także Modrić…), oba kluby z Manchesteru nie sprawiłyby Tottenhamowi aż takich batów – bo byłby ktoś, kto zapewniłby obrońcom minimum asekuracji. O spokoju, jaki dają drużynie King i Friedel rozpisywać się nie ma co. O wartości Modricia, który znów grał z uśmiechem na ustach, gola świętował pędząc w stronę kibiców, a przez ostatnich 10 minut był kapitanem drużyny – także. Jeszcze raz brawo dla prezesa Levy’ego, że nie zechciał zrobić interesu życia i odrzucił czterdziestomilionową ofertę Chelsea (czuję przez skórę, że Roman Abramowicz spróbuje jeszcze raz – i nie zdziwiłbym się, gdyby próbował zmiękczyć serce menedżera Tottenhamu, oferując w ramach rozliczenia Franka Lamparda)…
Ciekawe, czy Redknapp będzie chciał/musiał rozbić swój duet napastników, żeby znaleźć na boisku miejsce dla van der Vaarta, czy też poświęci Lennona i każe Holendrowi zaczynać mecze na prawym skrzydle. I ciekawe, czy Kenny Dalglish nie przystąpił do tego spotkania z nadmiernym respektem dla swego starego przyjaciela jeszcze z czasów wspólnych występów w West Hamie (doskonałe stosunki Redknapp-Dalglish zaprocentowały przy sprowadzaniu syna Harry’ego do Liverpoolu…). Przed meczem obawiałem się, że piłkarze Liverpoolu w ustawieniu 4-2-3-1 zdominują Tottenham w środku pola, a Downing na lewym skrzydle zrobi młodemu Walkerowi mniej więcej to, co Bale zrobił Skrtelowi. Liverpool tymczasem również wyszedł w systemie zbliżonym do 4-4-2 i nie potrafił zrobić użytku ze swoich skrzydłowych (Downing zaczął zresztą z prawej), którzy ani nie byli w stanie wywrzeć presji na bocznych obrońców gospodarzy, ani nie wspierali własnych bocznych obrońców (żal zwłaszcza Skrtela, który musiał pilnować nie tylko Bale’a: oprócz Walijczyka po lewej stronie operowali Modrić, Adebayor i Assou-Ekotto). Coś tu ewidentnie nie zadziałało – niezależnie od kartek i od kontuzji Aggera, która również skomplikowała plany Dalglisha, no i niezależnie od tego, że Tottenham postawił dziś twarde warunki. Co to było, może dwaj panowie wyjaśnią sobie przy kielichu, na którego byli umówieni na długo przed meczem.
Mam nadzieję, że także Alex Ferguson postawi kielicha Andre Villas-Boasowi: dziś Chelsea zagrała najlepszy mecz w sezonie i zmusiła MU do największego w sezonie wysiłku – zarówno w pierwszej połowie, jak i po świetnej zmianie Lamparda na Anelkę w przerwie. Oglądało się to fantastycznie, choć taki Jose Mourinho kręcił pewnie głową z niedowierzaniem, patrząc, ile wolnego miejsca zostawiają sobie nawzajem piłkarze obu zespołów. Z początku miałem nawet wrażenie, że gospodarze specjalnie oddają inicjatywę, żeby skarcić Chelsea „firmowym” szybkim atakiem, ale przecież taka strategia mogła okazać się samobójcza, bo goście jeszcze w pierwszej połowie mieli doskonałe okazje bramkowe. Statystyki z pierwszych 45 minut: 12 okazji i 5 celnych strzałów gości oraz 4 okazje i 3 celne strzały gospodarzy, i wynik 3:0 dla gospodarzy…
Jakiż ten futbol potrafi być frustrujący z punktu widzenia menedżera: zakłada np. grę na spalonego i jego piłkarze skutecznie tę strategię realizują, tylko sędzia spalonego nie zauważa. Zakłada, że wygra bitwę o środek pola i faktycznie – dwóch środkowych pomocników rywala jest w tym meczu niewidocznych, ale zamiast środkiem przeciwnik przedziera się którymś ze skrzydeł albo komuś znów wychodzi strzał życia – nawet jeśli i tym razem po spalonym… Skądinąd: czy wiecie, że w pierwszych 100 meczach ligowych dla MU Ronaldo miał 31 goli i asyst, zaś Nani 52? Portugalczyk zdaje się być w tym sezonie w życiowej formie.
Można ten mecz opowiedzieć koncentrując się na czterech pudłach, z których każde miało istotne konsekwencje (Ramires w pierwszej połowie, Rooney z karnego, Torres przy stanie 3:1 na kwadrans przed końcem i Berbatow w końcówce), ale w ostatecznym rozrachunku to niewykorzystane sytuacje piłkarzy Chelsea zaważyły na losach spotkania. Zwłaszcza stuprocentowa okazja Torresa zaburzyła ocenę występu Hiszpana, który znów kapitalnie podawał i wreszcie strzelił bramkę, cóż, skoro w kluczowym momencie zachował się fatalnie. Spierajcie się o Hiszpana: czy był dziś świetny, czy podciął skrzydła Chelsea – ja nie podejmuję się ocenić.
Pisałem przed tygodniem o kłopocie z szukaniem superlatyw pod adresem klubów z Manchesteru – dziś mam nieco łatwiej, bo Fulham (pierwszy i ostatni taki przypadek w tym sezonie?) zdołało odrobić dwubramkową stratę do MC, przekonującego się, że niełatwo godzić występy w Lidze Mistrzów i Premier League. Także w MU wirtuozów do wychwalania było jakby mniej. Oprócz niewiarygodnego Naniego, świetnie bijącego stałe fragmenty Younga i pracowitego Rooneya kolejny raz moją uwagę zwrócił Phil Jones, środkowy obrońca, którego rajdy z piłką sieją popłoch wśród rywali, oraz solidny wreszcie David de Gea. Ale wygłaszam komplementy pod ich adresem nie zapominając o kwestii podstawowej: dziś mistrzowie Anglii odnieśli szczęśliwe zwycięstwo. Wznosząc toast „chwała pokonanym” Alex Ferguson z pewnością wyciągnął jedno z lepszych win.
Nie wiem natomiast, jak to było wczoraj z toastami Steve’a Keana, bo menedżerowi Blackburn policja odebrała niedawno prawo jazdy za prowadzenie auta w stanie nietrzeźwym. Trzymając się tej ryzykownej metafory napiszę jednak, że w dniu, który zaczął się od wymierzonej w niego manifestacji kibiców, a skończył się zwycięstwem nad Arsenalem, Kean miał dobre powody, żeby strzelić sobie kielicha. Co do Arsene’a Wengera i jego Arsenalu zaś, cóż… Przykro było patrzeć na tych dziewięciu facetów stojących we własnym polu karnym (plus dwóch tuż przed nim). Prosta rzecz: krycie strefowe, z większym lub mniejszym powodzeniem stosowane od lat nie tylko na angielskich boiskach – problem w tym, że z tych dziewięciu facetów żaden nie wydaje się wiedzieć, co robi, każdy przekazuje odpowiedzialność temu następnemu, choćby i bramkarzowi, który najpierw rusza w kierunku dośrodkowania, a kiedy piłka leci już w kierunku pola karnego nagle zmienia zdanie i wraca na linię, czym z pewnością pogłębia zamieszanie. Albo szybka kontra, z trzema okazjami do jej przerwania – choćby i faulem, zwłaszcza w pierwszej fazie, kiedy akcja rozwija się jeszcze przy linii bocznej.
Nie, tym razem dajmy sobie spokój i nie stawajmy do rywalizacji na najokrutniejsze żarty z Arsenalu. Zdrowie Wengera, przecież cholernie go potrzebuje…