Archiwum kategorii: Bez kategorii

Nieobecny usprawiedliwiony

A gdyby ktoś pytał, dlaczego ani przedwczoraj, ani wczoraj nie kwitowałem angielskich sukcesów w Lidze Mistrzów (sukcesów, może poza Arsenalem, spodziewanych, choć pewnie nie w tak dramatycznych okolicznościach, jak podczas meczu MC z Villarealem), tu znajdzie odpowiedź. Dla „Gazety w Krakowie” napisałem krótką historię dzisiejszego rywala Wisły, potem zaś, zamiast siedzieć w domu i patrzeć na Arsenal albo na Chelsea, wybrałem się na konferencję prasową Martina Jola, a zaraz po niej patrzyłem, jak piłkarze Fulham biegają sobie dookoła boiska przy Reymonta. Co gorsza, choć na mecz Londyńczyków z Wisłą się wybieram, nie zapowiada się, żebym mógł napisać o nim jeszcze dzisiejszego wieczora. Podobnie zresztą o meczu Tottenhamu, co do którego – od razu mówię – pełen jestem jak najgorszych przeczuć (Rubin Kazań to najmocniejszy z dotychczasowych rywali zespołu Redknappa w Lidze Europejskiej, a wystawienie przeciwko niemu eksperymentalnie zestawionej defensywy – na środku obrony zagra prawdopodobnie występujący dotąd jedynie w pomocy Jake Livermore – wróży bardzo źle). I o skandalicznym zaiste pomyśle szybkiej ścieżki, jaką zapewniły sobie kluby Premier League w wyścigu po zdolną młodzież.

Pozwólcie, że wytłumaczę, bo sprawa dotyczy naszego blogowania. W styczniu 2010, zaraz po porażce Liverpoolu z Reading w Pucharze Anglii, założyłem się z Rafałem Stecem, że Rafa Benitez nie będzie pracował na Anfield Road w sierpniu 2010, kiedy rozpocznie się kolejny sezon Premier League. Zakład – o dobre wino – oczywiście wygrałem, a następnych kilkanaście miesięcy upłynęło nam z Rafałem na poszukiwaniu nie tylko odpowiedniego szczepu i rocznika, ale także odpowiedniej okazji. Wizyta w Krakowie angielskiej drużyny, prowadzonej w dodatku przez trenera, do którego mam zadawnioną słabość, przyszła w samą porę, proszę więc dzisiejszego wieczora uznać mnie za nieobecnego usprawiedliwionego.

Szkoła rzutów wolnych

Menedżerowie nie znoszą przerw na reprezentację. Bo zważmy: drużyna była w gazie, wygrywała mecz za meczem, a tu nagłe wyrwanie z rutyny. Albo przeciwnie: drużynie nie szło, przegrywała kolejne spotkania, i okazja do jak najszybszego odegrania się została odsunięta w czasie. Wszyscy najlepsi wyjechali, a czy wrócą cali i zdrowi – tego nie dowiesz się do ostatniej chwili. Ktoś podróżował przez ocean, bolą go kości po kilkunastogodzinnym locie albo nie potrafi się przestawić po zmianie czasu. Ktoś dostał czerwoną kartkę i znów jest na ustach wszystkich. Ktoś nie strzelił karnego, decydującego o awansie na Euro i stał się kozłem ofiarnym w swoim kraju. Przed wyjazdem na mecz można przeprowadzić jeden, góra dwa wspólne treningi, równocześnie weryfikując plan gry, układany zwykle przy założeniu, że wszyscy najlepsi nadają się do gry.

Rozumiecie już, dlaczego Rooney, Hernandez czy Nani zaczęli spotkanie z Liverpoolem na ławce rezerwowych, a Phil Jones występował teoretycznie w roli defensywnego pomocnika (napisałem teoretycznie, bo wiele było takich akcji, w których Giggs i Fletcher asekurowali obronę, a Jones zapędzał się pod bramkę Reiny)? Sytuacja raczej niewyobrażalna, skoro chodzi o mecz z jednym z największych rywali – nawet jeśli zważyć, że w tyle głowy menedżera United musi być również wtorkowy mecz w Lidze Mistrzów, a zwłaszcza przypadające w przyszły weekend derby Manchesteru.

Tyle tytułem usprawiedliwienia Alexa Fergusona za zostawienie gwiazd na ławce (ale też Roberto Manciniego, który zostawił w rezerwie Silvę i Dżeko) i „negatywną” taktykę. Mecz faktycznie nie zachwycił, przynajmniej do momentu, w którym goście stracili bramkę (co ciekawe: po błędach dwóch najbardziej doświadczonych zawodników tej drużyny: Ferdinanda, który przejechał końcem buta po kostce szarżującego Adama, i Giggsa, który fatalnie zagapił się w murze przy rzucie wolnym Gerrarda). Niemal lustrzane ustawienie obu drużyn powodowało, że poszczególni piłkarze pilnowali się nawzajem, żaden z zespołów nie forsował tempa, gole padły po stałych fragmentach, a jedyne momenty prawdziwej ekscytacji wiązały się z udanymi interwencjami de Gei. Zdumiewała liczba niecelnych podań – zwłaszcza przy wspomnianym wolnym tempie gry. W sumie: rozczarowanie hitem, w którym tak naprawdę zabłysnął wyłącznie hiszpański bramkarz i którego pomeczowe komentarze zdominowała sprawa mniemanych rasistowskich odzywek Suareza pod adresem Evry. Alex Ferguson, owszem, ma zdolną młodzież, od bramki i obrony (Smalling) po atak (Welbeck), ale po tym meczu rozczarowany musi być Kenny Dalglish – zwłaszcza że MU zwykł ostatnio na tym stadionie przegrywać.

Inna rzecz, że Czerwone Diabły mają już poważniejszego rywala, nie tylko, by tak rzec, historycznie i nie tylko lokalnie. Od czasu monachijskiego skandalu z Tevezem Manchester City, który wczoraj przeskoczył MU w tabeli, grał dwa razy i strzelił osiem bramek, a kolejnym napastnikiem przypominającym menedżerowi o swoim istnieniu – tym razem również w aspekcie sportowym – został Mario Balotelli. Tu także menedżer miał niezły orzech do zgryzienia (derby za tydzień, kluczowy mecz w Lidze Mistrzów w tygodniu), ale wybrnął wzorowo i spotkanie z niezłą przecież – i groźną w pierwszej fazie meczu, kiedy okazje mieli Agbonglahor i dobijający jego strzał Warnock – Aston Villą okazało się jeszcze jednym spacerkiem.

Niewiele bardziej namęczyła się Chelsea, w której forma Juana Maty budzi we mnie nadzieję, że w styczniu klub nie wróci do pomysłu odkupywania z Tottenhamu Modricia. David Moyes ma zupełną rację, kiedy mówi, że Mata odmienił Chelsea, jak Silva odmienił MC: w sobotę był wszędzie, asystował, strzelał, podawał, dryblował, a nam ręce składały się do oklasków. Ani słowa więcej o starzejącej sie drużynie.

Nieoczekiwanie natomiast – zwłaszcza w kontekście bramki zdobytej już w pierwszej minucie gry – namęczył się Arsenal. Choć może należałoby powiedzieć: w tym sezonie Kanonierów nic już nie będzie niespodziewane. Spodobało mi się ćwierknięcie jednego z dziennikarzy po tym, jak Szczęsny obronił strzał Cattermole’a, że Polak jest za dobry dla tej drużyny i że lepiej do jej obecnego profilu pasowałby Almunia. Tym razem jednak Arsenal miał innego niiż bramkarz bohatera: rzadko się zdarza z pełnym przekonaniem powiedzieć, że o losach spotkania przesądził jeden piłkarz. A kibice Arsenalu równie jak formą van Persiego zachwyceni być muszą jego deklaracjami przywiązania do klubu – zwłaszcza że o zainteresowaniu MC coraz głośniej. Przy rzutach wolnych, jakie obejrzeliśmy w meczu na Emirates nie sposób dyskutować o ustawieniu muru…

Remis Tottenhamu na St. James’ Park wziąłbym przed meczem w ciemno, więc także teraz nie zamierzam narzekać – zwłaszcza po tym, jak już w pierwszej połowie z kolejną kontuzją boisko opuszczał Ledley King. Zwrócę tylko uwagę, że w silnym kadrowo Newcastle (brawa dla szefa skautów, Grahama Carra, którego francuskie kontakty są ponoć lepsze od kontaktów Wengera i którego kolejne ciche transfery przynoszą narodziny kolejnych gwiazd) znów rewelacyjne spotkanie rozegrał Cheikh Tiote. Do tej pory Sroki nie miały przesadnie mocnych rywali, ale z meczu na mecz prezentują się coraz solidniej, tworząc bardzo angielską mimo tylu obcokrajowców mieszankę techniki z siłą. Jeśli Mike’owi Ashleyowi kolejny raz nie odbije i ni stąd, ni zowąd nie wyrzuci z pracy Alana Pardew tak samo jak zrobił to z Chrisem Hughtonem – nad rzeką Tyne znów zaświeci słońce.

Głos futbolu

Na wiadomość o czterdziestoleciu pracy Johna Motsona w Match of the Day kolejny raz przeglądam umieszczane w internecie zbiory powiedzonek czy wpadek najsłynniejszych komentatorów piłkarskich. Skromność tych przy nazwisku legendarnego dziennikarza BBC wiele mówi o zawodowej klasie człowieka, słynącego raczej z precyzyjnych informacji statystycznych niż z kwiecistego języka. Zresztą czy zdanie „To nasze największe zwycięstwo nad Niemcami od czasów II wojny światowej” jest tak naprawdę lapsusem? Albo pamiętna, z pełnym przekonaniem wypowiedziana kwestia: „Żaden bramkarz na świecie by tego nie obronił” po tym, jak Ronnie Radford z amatorskiego Hereford United zdobył wyrównującą bramkę w meczu pucharowym z Newcastle w 1972 r. Oraz moje ukochane „Wciąż Ricky Villa! Co za fantastyczny rajd!! Gol!!!”, po solowej akcji Argentyńczyka przynoszącej Tottenhamowi zwycięstwo w powtórzonym finale Pucharu Anglii w 1981 r. (to na pamiątkę tamtej frazy jedna ze stron, na które czasem zaglądam, nosi nazwę „Co za fantastyczny rajd!”). I wreszcie dwa tylko słowa, dwa nazwiska „Arconada, Armstrong!”, wykrzyczane po tym, jak Gerry Armstrong z Irlandii Północnej uciszył stadion podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, strzelając gola bramkarzowi gospodarzy… I nieprzetłumaczalne „It’s delirious! It’s delightful! It’s DENMARK!”, gdy Duńczycy wygrali mistrzostwa Europy w 1992 roku…

Co ja tu robię, próbuję przełożyć nieprzekładalne – nie tylko nieprzekładalne z obcego języka, ale także z emocji, która stała się kiedyś naszym udziałem, a która nierozerwalnie związała się z głosem sprawozdawcy. Może zresztą na tym polega szczęście komentatora, kimkolwiek by nie był: chwila, która stała się dla nas najwspanialszą w życiu, nigdy już nie da się oddzielić od jego wołania, nawet jeśli w tamtym momencie był w stanie wykrzyczeć tylko nazwisko strzelca i nawet jeśli – to raczej polskie przypadki, nie angielskie – kompletnie nie zna się na piłce. To prawda, John Motson powiedział kiedyś: „Po bezbramkowej pierwszej połowie, wynik do przerwy brzmi 0:0”, ale i tak zawsze będziemy go kochali. To jak z własną matką. Pamiętam, jak przed laty wróciłem do domu, by obejrzeć retransmisję meczu rozegranego kilka godzin wcześniej. „Nie podam ci wyniku, ale nie spodziewaj się bramek” – powiedziała, przynosząc mi herbatę.

Solidarność i samotność

Do opisanego tu parę dni temu pomysłu kampanii społecznej, w której przeciwko antysemityzmowi na trybunach wystąpiliby piłkarze klubów, których problem dotyczy, dorzucę drugi, jeszcze łatwiejszy do zrealizowania. W tamtym przypadku wzorowałem się na filmie „Y word”, nakręconym z udziałem m.in. Franka Lamparda, Kierana Gibbsa, Ledleya Kinga i Gary’ego Linekera, w tym – na wspólnym oświadczeniu Arsenalu i Tottenhamu po wczorajszych derbach Londynu.

Szczerze mówiąc nie potrafię ocenić, czy stężenie nienawiści na trybunach White Hart Lane było większe niż zwykle – podejrzewam, że było porównywalne z derbami, podczas których w barwach Arsenalu występował znienawidzony przez kibiców Tottenhamu ich dawny idol Sol Campbell. O Emanuelu Adebayorze fani Arsenalu śpiewali wczoraj pieśni przywołujące ubiegłoroczną tragedię jego reprezentacji, ostrzelanej w Angoli w drodze na Puchar Narodów Afryki: „Trzech martwych w Angoli, powinno być czterech, Adebayor, Adebayor”, „To powinieneś być ty, to ty powinieneś być zastrzelony w Angoli”. W podobny sposób kibice Tottenhamu życzyli niegdyś śmierci Campbellowi (śpiewali, że jest chorym psychicznie gejem-nosicielem wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił). „Klasycznym” niejako repertuarem meczów derbowych są antysemickie piosenki pod adresem Tottenhamu i sugerowanie pedofilii menedżera Arsenalu.

„To wszystko jest chore” – mówił wczoraj Harry Redknapp i trudno się z nim nie zgodzić. Nie zamierzam jednak wracać do kwestii granic między tradycyjną rywalizacją kibiców drużyn z tego samego miasta czy regionu (skądinąd wielu zaangażowanych w nią fanów nie potrafiłoby pewnie podać przyczyny, dla której darzy tamtych aż taką niechęcią), a erupcjami nienawiści powodującymi np., że jakiś piłkarz musi wynająć ochronę sobie i swojej rodzinie. Tym, co wzbudziło dziś moją tęsknotę za Anglią było jasne – i wspólne – powiedzenie przez oba kluby, że podobne zachowania potępiają, że ani Arsenal, ani Tottenham nie tolerują rasizmu, homofobii czy obraźliwego słownictwa, i że będą współpracować w ściganiu winnych. Już rano usłyszeliśmy od rzeczniczki Tottenhamu, że kibice, którzy intonowali obraźliwe pieśni, zostali namierzeni dzięki systemowi monitoringu i usunięci ze stadionu jeszcze podczas trwania meczu. Kampania informacyjna przeciwko takim zachowaniom odbywa się w klubie nieustannie, nieustannie też promuje się serwis esemesowy, pod który można zgłaszać przypadki zachowań dyskryminacyjnych. Podobną politykę stosują Arsenal i Chelsea – nigdy dotąd jednak kluby nie działały wspólnie, jakby nie wpadły dotąd na tę prostą myśl, że od solidarności plemiennej ważniejsza jest ta bardziej podstawowa – solidarność ludzka.

Wisła i Cracovia, ŁKS i Widzew, Legia i Polonia wspólnie przeciw nienawiści… Bez zrzucania odpowiedzialności na tamtych, bez uników czy puszczania oka do organizacji kibicowskich. Jakież to się wydaje proste. I jakie nierealne. Nierealne?

Kto im dał skrzydła

Mam nadzieję, że przyzwyczailiście się już do sytuacji, w której szampański w gruncie rzeczy nastrój po zwycięstwie ukochanej drużyny nie przesłania mi przyrodzonej trzeźwości sądów… Tottenham wygrał czwarty mecz z rzędu, owszem, a pamiętając, że ma do rozegrania zaległy mecz z Evertonem, jest o włos od miejsca w pierwszej czwórce. W dodatku wygrał z Arsenalem, po raz pierwszy w historii Premier League przystępując do meczu w roli faworyta bukmacherów, choć do tej pory raczej z rywalami z dzielnicy raczej przegrywał lub remisował (dopiero w ostatnich dwóch-trzech sezonach fatalne statystyki zaczęły się poprawiać; osiągnięcia Redknappa z derbów północnego Londynu w ekstraklasie to 3 zwycięstwa, 3 remisy i porażka). Wygrał… no właśnie, czy wygrał zasłużenie?

Niewątpliwie wszystkie najlepsze sytuacje bramkowe w tym meczu stworzyli gospodarze, a Wojciech Szczęsny trzykrotnie ratował Arsenal z potężnych tarapatów (Parker i Adebayor byli sam na sam z Polakiem, van der Vaart próbował go zaskoczyć z najbliższej odległości po akcji prawą stroną – do tego trzeba doliczyć kilka uderzeń z dystansu, przede wszystkim Bale’a i Defoe’a). Owszem, także Kanonierzy wypracowali sobie tzw. dogodne okazje (pudło Gervinho, minimalnie niecelny strzał Walcotta), ale generalnie Bard Friedel nie miał wiele pracy. Z drugiej strony przez pierwszą godzinę można było odnieść wrażenie, że to Arsenal gra u siebie: zgodnie zresztą z przewidywaniami trójka środkowych pomocników  gości zdominowała dwójkę Tottenhamu, Kanonierzy lepiej i częściej operowali piłką, a Modricia niemal nie było widać (statystyki z całego spotkania: tylko 258 celnych podań gospodarzy i aż 446 gości). Harry Redknapp przyznał po meczu, że nad dokonaniem zmiany zastanawiał się już w przerwie, ale pomyślał, że skoro drużyna prowadzi, to lepiej poczekać, jak rozwiną się wydarzenia. Menedżer Tottenhamu jest cholernym szczęściarzem, bo gdyby piłkarze Arsene’a Wengera potrafili przełożyć dobrą grę piłką na sytuacje bramkowe…

Harry Redknapp ma problem, opisywany tu już kilkakrotnie. Van der Vaart jest piłkarzem, który do wielkich meczów podchodzi szczególnie zmotywowany i którego skuteczność strzelecka jest zaiste imponująca – to kolejny gol strzelony przez Holendra Szczęsnemu i kolejny przedniej urody (wiem, że wokół pierwszej bramki dla Tottenhamu toczy się ostry spór: była ręka, czy nie; muszę się niestety uchylić od zajęcia stanowiska, bo na moim niewielkim monitorze nie potrafiłem tego ocenić, a widzę, że większość dziennikarzy również powstrzymuje się od wydania opinii i po prostu cytuje pretensje Arsene’a Wengera). Z drugiej strony to po skrzydle van der Vaarta sunęła większość ataków Arsenalu, to on pozwalał Kieranowi Gibbsowi na liczne rajdy i to on ryzykował wyrzucenie z boiska, bo za wbiegnięcie w tłum kibiców po golu mógł obejrzeć drugą żółtą kartkę. Kiedy wreszcie Holendra zmienił Sandro, Tottenham po raz pierwszy w tym meczu przejął inicjatywę…

Czy więc Tottenham wygrał zasłużenie? Arsene Wenger może mieć powody do zadowolenia, zwłaszcza po dobrym występie Coquelina w środku pomocy i przyzwoitej grze Mertesackera z tyłu (wysoką notę Szczęsnego obniża rzecz jasna wpuszczenie gola Walkera); mam również wrażenie, że do momentu kontuzji Sagny niemal nie oglądaliśmy w tym meczu Garetha Bale’a. Krycie strefowe przy rzutach rożnych zastąpiono indywidualnym – i trzeba przyznać, że także to posunięcie okazało się udane. Z drugiej strony (ciągle to „z drugiej strony…”) stoperzy Tottenhamu niemal całkowicie wyłączyli z gry van Persiego, a i Walcott z Gervinho okazali się mniej groźni niż oczekiwano. Scott Parker jak zwykle imponował: najwięcej wślizgów i przejęć piłki, 88 proc. celnych podań, ale na sukces ciężko pracowali także napastnicy, dużo biegający Adebayor i Defoe (każdy z nich miał 5 udanych wślizgów), oraz ten niewiarygodny Ledley King, wspierany przez Kaboula (dziesięć wślizgów, wszystkie czyste; rzućcie okiem na wykres).

W sumie ten mecz rozstrzygnął się dzięki skrzydłom i na skrzydłach. Najpierw ziała wyrwa po prawej stronie Tottenhamu, załatana dzięki zejściu van der Vaarta i wejściu Sandro. Potem szanse na come back Arsenalu utrudniła kontuzja Sagny i fakt, że Jenkinson dawał się ogrywać rywalom jak dzieciak – w ciągu ostatniego kwadransa niemal wszystkie akcje Tottenhamu sunęły lewą flanką, nawet mimo iż Wenger szybko wysłał do pomocy Jenkinsonowi Benayouna. Dodajmy gola, zdobytego przez prawego obrońcę Kogutów…

Mam więc wrażenie, że Tottenham wygrał szczęśliwie albo – ostrożniej – że równie dobrze mecz mógł się skończyć wygraną gości, nawet jeśli Arsene Wenger półgębkiem przyznał, że przez kwadrans po wyrównaniu jego piłkarze wydawali się usatysfakcjonowani remisem. Zostaną w pamięcie dobre zmiany Redknappa oraz piękny gol Walkera – jak przed kilkunastoma miesiącami uderzenie Danny’ego Rose’a. Zostaną w pamięci, niestety, także potworne pieśni kibiców obu drużyn, zwłaszcza te pod adresem Adebayora, przywołujące zamach na piłkarzy Togo w Angoli, podczas Pucharu Narodów Afryki. Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni napiszę, że zimno się robi. W takich warunkach zwycięstwo jakby mniej smakuje.

PS Może się uda jeszcze wrócić do innych meczów tej kolejki. Dwa punkty kluczowe: popis skazywanego już na emeryturę Lamparda w Chelsea (Tevez mógłby się uczyć, jak się udowadnia trenerowi swoją przydatność) i niewątpliwy błąd Martina Atkinsona w derbach Liverpoolu. Z początku miałem poczucie, że mamy do czynienia z niebezpiecznym wejściem, być może na żółtą kartkę, później uznałem, że po wygarnięciu piłki zawodnik Evertonu wręcz usiłował cofnąć nogę, ale kiedy w Match of the Day zobaczyłem, jakie mianowicie wejścia w nogi piłkarzy sędzia tolerował w tym meczu, przestałem cokolwiek rozumieć. Szkoda, że sędzia pomylił się w meczu o taką stawkę.

Antysemityzm? Czas na głos piłkarzy

Wczoraj Warszawa, w sobotę Łódź czy Rzeszów, w niedzielę Białystok czy Kraków… – trudno nie czuć się zmęczonym, pisząc o problemie antysemityzmu wśród polskich kibiców. Z drugiej strony trudno się temu zmęczeniu dziwić, skoro problem przejmuje tak naprawdę jedną gazetę, jedną organizację społeczną i garstkę interesujących się futbolem inteligentów. Kiedy niedawno był u mnie TVN24, pytać czy sukcesy Maora Meliksona przyczynią się do poprawy sytuacji, uświadomiłem sobie, że nie tędy droga. Że zwalczenie przesądów wśród fanów piłki przerasta możliwości piszących o niej osób, podobnie zresztą jak przerasta możliwości wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania (choć od tych ostatnich słusznie oczekujemy reagowania w przypadku łamania prawa: w naszym kraju znieważanie lub nawoływanie do nienawiści na tle narodowościowym, rasowym, etnicznym, wyznaniowym jest karalne na podstawie art. 256 i 257 Kodeksu Karnego). Nawet jeśli – co skądinąd byłoby fantastyczne – z trybun, w obawie przed ich zamknięciem, przed zakazami stadionowymi czy przed aresztowaniami, zniknęłyby te wszystkie wulgarne antyżydowskie hasła, problem by pozostał. W głowach.

Ja do tych głów nie dotrę. Nie dotrą do nich moi koledzy dziennikarze. Nie dotrą politycy, nie dotrą prezesi klubów. Może dotarłby Jurek Owsiak, może dotarłoby kilku muzyków, nie wiem. Z całą pewnością dotarliby natomiast piłkarze, za których ryczący antysemickie bluzgi kibole poszliby w ogień. W walkę z antysemityzmem na stadionach trzeba wciągnąć gwiazdy polskiej piłki.

Z podobnego założenia wyszli twórcy kampanii społecznej przygotowanej dla angielskiego KickItOut. Pomysł na film „Y word”  jest najprostszy z możliwych: o tym, dlaczego antysemickie odzywki są niedopuszczalne, mówią piłkarze klubów, których problem dotyczy. Najpierw oglądamy kibiców Chelsea i Arsenalu, śpiewających „Spurs are on their way to Auschwitz”, potem zaś piłkarzy i piłkarkę Chelsea i Arsenalu potępiających takie zachowania. Oprócz Franka Lamparda, Kierana Gibbsa i Rachel Yankey w minutowym filmie występuje m.in. Gary Lineker: jeden z najlepszych napastników w historii angielskiej piłki, a zarazem gospodarz najważniejszego telewizyjnego programu o futbolu tłumaczy niezorientowanym, co mianowicie stało się z milionami Żydów podczas drugiej wojny światowej.

Podobny film musi powstać w Polsce. Nie wiem, jakich piłkarzy poprosić o wzięcie w nim udziału, ale na pewno powinni być wśród nich obdarzani autorytetem zawodnicy z klubów, których trybuny mają problem z antysemityzmem, a także kojarzone jednoznacznie pozytywnie ikony polskiej piłki. Wbrew pozorom znalazłoby się takich parę – naszym Linekerem mógłby być np. Jerzy Dudek, może można by poprosić Wojciecha Szczęsnego (wspólnie z ojcem?), może Tomasza Frankowskiego… Zwłaszcza ci, którzy spędzili parę lat na Zachodzie, wiedzą, że zaangażowanie sportowca w działalność społeczną jest oczywistością.

Jestem przekonany, że znalazłaby się agencja reklamowa, która popracowałaby nad scenariuszem i produkcją takiego filmu. Że swoją wiedzę i poparcie przy jego tworzeniu dałyby organizacje antyrasistowskie, ale też Polski Związek Piłki Nożnej, władze ekstraklasy, instytucje odpowiedzialne za organizację Euro 2012, a wreszcie: ministerstwo sportu i rzecznik praw obywatelskich. Że emitowałyby go telewizje pokazujące polską piłkę i że byłby puszczany także na stadionowych telebimach przed meczami. Że w ślad za filmem mogłyby pójść reklamy, teksty i wywiady z piłkarzami w prasie czy radiu.

Zgoda: jedna kampania nie zmieni wieloletnich uprzedzeń, odruchów czy stereotypów. Coś jednak robić trzeba, zamiast w kółko mówić o zmęczeniu.

Żegnamy w Manchesterze

W pierwszej chwili do głowy przychodziły same zdania najbanalniejsze: że żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu. Później przypominały się dowcipy: że takie rzeczy zdarzały się, owszem, ale jak się kupiło Djalminhę w starych edycjach Championship Managera. Dalej był czas dodawania i odejmowania: że MC zapłaciło za Teveza 47 milionów, że co tydzień płaci mu 250 tysięcy, że zliczając jedno z drugim powiedzieć można, iż na sprowadzeniu Argentyńczyka klub będzie w plecy ładnych parę milionów… Nie, zaraz, spokojnie, przecież w ubiegłym roku to głównie jego gole i determinacja zapewniły drużynie awans do Ligi Mistrzów. Na samym końcu pojawiała się więc nuta współczucia: że facet źle znosi rozłąkę z bliskimi, że tak naprawdę o niczym innym nie marzy, jak powrót do ojczyzny, i że pech polega na tym, iż za Oceanem nie ma klubów na tyle zasobnych, by mogły go kupić… Że wczoraj się pogubił i dziś rano – przerażony miażdżącą oceną mediów – próbuje to odkręcić (właśnie przeczytałem oświadczenie Teveza, że… nie odmówił gry, przeprasza kibiców, a w przyszłości ma zamiar dotrzymywać wszystkich zobowiązań wobec klubu).

Nie, zaraz, spokojnie. Żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu, powtórzę. Można współczuć Tevezowi i można mieć mnóstwo zastrzeżeń do Roberto Manciniego (można krytykować styl, w jakim współpracował z Adebayorem, Bellamym, Bridgem i tyloma innymi, można mieć w tyle głowy słowa Jerome’a Boatenga, który po rocznym pobycie w MC wrócił do Niemiec i przed wczorajszym meczem chętnie opisywał fatalną atmosferę w szatni niedawnego pracodawcy), ale po prostu nie można zaakceptować takiego zachowania. Pal licho, że mamy do czynienia z drastycznym naruszeniem obowiązków zapisanych w kontrakcie. Ważniejsze, że Tevez był nielojalny wobec kolegów, którzy w tamtym momencie spotkania cholernie potrzebowali jego pomocy (MC przegrywał wprawdzie 2:0, ale do końca zostawało pół godziny – przykład z tego samego wieczora, dotyczący innej drużyny z Manchesteru, pokazuje, że w tym czasie można odwrócić losy niejednego meczu). W pomeczowym studiu Graeme Souness jechał po bandzie, ale w jednym muszę mu przyznać rację: jeżeli istnieje stereotyp piłkarza jako rozkapryszonego, śpiącego na kasie samoluba, to Argentyńczyk wpisał się w niego idealnie.

O tym, że Roberto Mancini będzie miał problem z utrzymaniem swoich megagwiazd w stanie choćby względnej satysfakcji, pisałem wielokrotnie. Balotelli z Tevezem na ławce to na dłuższą metę mieszanka wybuchowa, a przecież takich świetnie zarabiających, trudnych charakterologicznie piłkarzy jest w tej drużynie więcej (wczoraj eksplodował także Dżeko, demonstrując niezadowolenie ze zmiany ciskaniem bluzy i butów w ławkę rezerwowych). Że tacy ludzie mają niszczący wpływ na atmosferę, to oczywistość kolejna. Reszta piłkarzy patrzy i zastanawia się, kto tu rządzi i kogo słuchać.

Kiedy więc menedżer MC ostro mówi, że Tevez jest skończony w MC, mam poczucie, że nie może mówić nic innego. Czy jednak szejkowie podzielą jego opinię, czy może – zwłaszcza jeżeli Manciniego przestaną bronić wyniki (a w Lidze Mistrzów po pierwszych dwóch kolejkach ma nóż na gardle…) – będą woleli poświęcić Włocha, by jego następca przeprosił się z Argentyńczykiem – tego nie byłbym aż taki pewny. To dramat tego świata, w którym oczywiste racje (powtarzam po raz kolejny: żaden piłkarz nie jest ważniejszy od klubu) muszą znajdować kompromis z argumentami ekonomicznymi. Ze względu na te ostatnie trudno sobie wyobrazić, by klub zechciał rozwiązać umowę z Tevezem – a z drugiej strony już latem przekonaliśmy się, że znalezienie kupca nie będzie proste.

Zabawne, że bronię Manciniego, bo kiedy oglądałem wczorajszy mecz, miałem ochotę go skrytykować. Owszem, zaczęło się obiecująco i, owszem, już w drugiej minucie sędzia mógł podyktować rzut karny dla gości, ale tak jak w ubiegłym sezonie menedżer MC grzeszył nadmiernym murowaniem bramki, tak tutaj zgrzeszył nadmiernym optymizmem. Zbyt ofensywnie ustawieni boczni obrońcy (zwłaszcza za Richardsem co chwilę zostawały hektary wolnego pola), nieoswojony z piłką po półrocznej przerwie Kolo Toure: jeśli już Mancini musiał podejmować ryzyko ze wstawianiem do składu nieogranego zawodnika, powinien to być raczej Nigel de Jong w środku pomocy, skuteczniejszy w destrukcji od Barry’ego, o Nasrim nie wspominając… Przecież grali z Bayernem, przecież musieli zneutralizować Ribery’ego, Mullera, Schweinsteigera!

Po godzinie gry pojawiła się szansa na poprawienie błędów. De Jong i Tevez mogli odmienić losy spotkania. Ale Argentyńczyk odmówił wyjścia na boisko…

Manchester City jest wiceliderem tabeli. Od niepamiętnych czasów ma najlepszy początek rozgrywek. Ale Argentyńczyk odmówił wyjścia na boisko…

Szósty kilometr maratonu

Przewidywalna kolejka, w której faworyci zgodnie sięgnęli po komplet punktów (potknął się jedynie Manchester United, ale i to było do przewidzenia – o czym za chwilę), pozwala postawić ogólne pytanie dotyczące przyszłości. Czy po mistrzostwo kraju albo miejsce premiowane grą w Lidze Mistrzów sięgnie klub mający najlepszych piłkarzy, czy mający najlepszą drużynę? Inaczej mówiąc: czy o finiszu rozgrywek zadecyduje indywidualny potencjał gwiazd (wiemy doskonale, że w każdym z sześciu najlepszych zespołów są zawodnicy zdolni do przesądzenia meczu w pojedynkę, a w takim np. Manchesterze City jest ich co najmniej kilku), czy fakt, że gwiazdy są w stanie poświęcić się dla drużyny?

Bo weźmy np. Balotellego: pojawił się na boisku w 61. minucie i – nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – właśnie to wejście odmieniło losy spotkania między Manchesterem City a mądrze się broniącym Evertonem. Tym razem zadziałało, ale czy krnąbrny Włoch po kilku miesiącach grzania ławy będzie równie zdeterminowany?

Weźmy Manchester United bez Rooneya, Hernandeza i Welbecka. Bez jednego czy dwóch z tej trójki może by się udało, ale trzech nieobecnych oznaczało przekroczenie masy krytycznej – Berbatow i Owen nie wydają się aż tak zdeterminowani jak napastnicy będący przed nimi w klubowej hierarchii. Albo za bardzo chcą się pokazać, co wychodzi na to samo – skutkuje podejmowaniem złych decyzji.

Weźmy Robina van Persiego. Zwycięstwo Arsenalu nad Boltonem było one man show, ale – jak napisał publicysta „Guardiana” – kapitan nie może wiecznie walczyć sam. Problem integrowania indywidualności w drużynę będzie towarzyszył Arsenalowi w kolejnych spotkaniach, nawet jeżeli o wielu z nich przesądzą kapitalne występy jednostek: Wilshere’a, Artety, Szczęsnego czy wczorajszego bohatera, o którym skądinąd również się plotkuje, że jest rozczarowany rozwojem wypadków na Emirates i waha się, czy podpisywać nowy kontrakt (Manchester City czeka ponoć z kolejną ofertą…).

Weźmy Franka Lamparda, który posadzony na ławce i ostatecznie niewykorzystany (Andre Villas-Boas postawił w końcówce na młodego McEachrana), wściekły opuścił Stamford Bridge jeszcze przed zakończeniem meczu ze Swansea. Weźmy też Fernando Torresa, który najwyraźniej nie chce zejść z pierwszych stron gazet – tym razem do bramki dołożył brutalny faul i po czerwonej kartce będzie pauzował trzy mecze, tracąc rozpęd, który wydawał się właśnie zyskiwać.

Weźmy przywoływany tu niemal co tydzień dylemat Harry’ego Redknappa: van der Vaart czy Defoe. Do tej pory za każdym razem w wyborze pomagał stan zdrowia któregoś z nich – a to kontuzjowany był Holender, a to przeziębiony był Anglik. Co się stanie, kiedy dla dobra drużyny trzeba będzie posadzić na ławce van der Vaarta? Obawiam się jego reakcji…

Najmniejsze wątpliwości mam w kwestii Liverpoolu. Tu menedżer ma autorytet wśród piłkarzy, a szatnią rządzą silne osobowości, którym – inaczej niż np. w Chelsea – grzanie ławy raczej nie grozi. To także jeden z powodów, dla których mimo ubiegłotygodniowej klęski z Tottenhamem nadal uważam, że zespół Dalglisha będzie się liczył w walce o tytuł. Dodatkowy argument to fakt, że – w odróżnieniu od wszystkich wymienionych wyżej drużyn – Liverpool nie musi się martwić o godzenie gry w Premier League z występami w Lidze Mistrzów albo Lidze Europejskiej. Potknięcie MC z Fulham można interpretować także „kacem” po debiucie w Champions League – podobne wpadki regularnie zdarzały się w poprzednim sezonie Tottenhamowi.

Żeby zakończyć zdaniem równie oczywistym, co zdania otwierające: Premier League to maraton, nie sprint. Trzeba umieć rozłożyć siły, trzeba umiejętnie rotować piłkarzy – tak, żeby ci będący w wielkiej formie nie tracili jej przez nieoczekiwaną przerwę w grze, i żeby ci z ławki nie czuli się zbyt długo niepotrzebni.

Akurat jeśli idzie o rotację, sir Alex Ferguson nie ma sobie równych.

Futbol przy kielichu

Wiem, późnym popołudniem obejrzeliśmy być może mecz sezonu, ale zaczynam od Tottenhamu – może ze względu na to, jak sam Tottenham zaczął wcześniejsze spotkanie z Liverpoolem. Była zaledwie druga minuta, kiedy prawą stroną przedarł się Krajnczar, zagrał do Adebayora, żeby zobaczyć, jak strzał piłkarza z Togo mija bramkę o kilka centymetrów. Gospodarze narzucili oszałamiające tempo, dobrze grali pressingiem, stwarzali kolejne sytuacje – kiedy w szóstej minucie objęli prowadzenie po fenomenalnym uderzeniu Luki Modricia w okienko miałem wrażenie, że powinni już prowadzić 3:0. Wiem, o ostatecznym wyniku przesądziły przede wszystkim decyzje sędziego (czy nie powinienem aby napisać: faule piłkarzy Liverpoolu, których te decyzje okazały się konsekwencją?), bo w dziesiątkę, a zwłaszcza w dziewiątkę trudno się gra na każdym boisku Premier League, przyznam jednak, że po tym, jak Mike Jones wyrzucił z boiska Charliego Adama, zacząłem się martwić o losy tego pojedynku. Zawsze kiedy gra się w jedenastu na dziesięciu zaczyna się podchodzić do meczu z większą dezynwolturą: nie wykorzystuje się dobrych sytuacji, niepotrzebnie próbując jakichś efektownych sztuczek albo indywidualnych akcji, kiedy prosiłoby się o podanie (dziś także Defoe zepsuł łatwiejszą sytuację od tej, w której strzelił gola, a van der Vaart zmarnował wybitne podanie Parkera próbując lobować Reinę). W tym czasie rywale murują bramkę, pewna swego publiczność przestaje dopingować, czas mija i jeden przypadkowy strzał albo stały fragment gry odwraca losy spotkania, które kończy się remisem… Jak widać, w pewnych kwestiach jestem nieuleczalny: mam wszelkie powody, by cieszyć się rozwojem wypadków, a ja się martwię.

Dziś martwiłem się niepotrzebnie, bo też Tottenham zagrał rzeczywiście wyśmienite spotkanie. Gdybym miał szukać dziury w całym, powiedziałbym, że Gareth Bale był bezproduktywny: za często strzelał z nieprzygotowanych pozycji, niepotrzebnie wdawał się w drybling itd., ale z drugiej strony to jego szybkość zaprowadziła Martela Skrtela pod wcześniejszy prysznic (czerwona kartka dla Słowaka pogrzebała resztki nadziei Liverpoolu na osiągnięcie czegokolwiek w tym meczu). Nie będę więc wybrzydzał: zarówno drużyna jako całość, jak poszczególni piłkarze zasługują na pochwały. Po pierwsze za wspomniane tempo z pierwszych minut, po drugie za pressing, po trzecie za inteligencję podań i grę bez piłki, ten nieustający ruch każdego z graczy. Nawet Adebayor i Defoe ciężko pracowali dla drużyny – napastnik z Togo głównie przy bocznej linii, gdzie wyciągał za sobą środkowych obrońców, Anglik pomiędzy obroną i pomocą Liverpoolu.

Wiele w ciągu ostatnich godzin napisano o tym, że ci dwaj piłkarze doskonale się uzupełniają – dla mnie wszak ważniejsza jest komplementarność Modricia i Parkera. Zaryzykuję tezę, że gdyby ten ostatni mógł wystąpić w dwóch pierwszych spotkaniach sezonu (i gdyby w tym pierwszym, z MU, grał także Modrić…), oba kluby z Manchesteru nie sprawiłyby Tottenhamowi aż takich batów – bo byłby ktoś, kto zapewniłby obrońcom minimum asekuracji. O spokoju, jaki dają drużynie King i Friedel rozpisywać się nie ma co. O wartości Modricia, który znów grał z uśmiechem na ustach, gola świętował pędząc w stronę kibiców, a przez ostatnich 10 minut był kapitanem drużyny – także. Jeszcze raz brawo dla prezesa Levy’ego, że nie zechciał zrobić interesu życia i odrzucił czterdziestomilionową ofertę Chelsea (czuję przez skórę, że Roman Abramowicz spróbuje jeszcze raz – i nie zdziwiłbym się, gdyby próbował zmiękczyć serce menedżera Tottenhamu, oferując w ramach rozliczenia Franka Lamparda)…

Ciekawe, czy Redknapp będzie chciał/musiał rozbić swój duet napastników, żeby znaleźć na boisku miejsce dla van der Vaarta, czy też poświęci Lennona i każe Holendrowi zaczynać mecze na prawym skrzydle. I ciekawe, czy Kenny Dalglish nie przystąpił do tego spotkania z nadmiernym respektem dla swego starego przyjaciela jeszcze z czasów wspólnych występów w West Hamie (doskonałe stosunki Redknapp-Dalglish zaprocentowały przy sprowadzaniu syna Harry’ego do Liverpoolu…). Przed meczem obawiałem się, że piłkarze Liverpoolu w ustawieniu 4-2-3-1 zdominują Tottenham w środku pola, a Downing na lewym skrzydle zrobi młodemu Walkerowi mniej więcej to, co Bale zrobił Skrtelowi. Liverpool tymczasem również wyszedł w systemie zbliżonym do 4-4-2 i nie potrafił zrobić użytku ze swoich skrzydłowych (Downing zaczął zresztą z prawej), którzy ani nie byli w stanie wywrzeć presji na bocznych obrońców gospodarzy, ani nie wspierali własnych bocznych obrońców (żal zwłaszcza Skrtela, który musiał pilnować nie tylko Bale’a: oprócz Walijczyka po lewej stronie operowali Modrić, Adebayor i Assou-Ekotto). Coś tu ewidentnie nie zadziałało – niezależnie od kartek i od kontuzji Aggera, która również skomplikowała plany Dalglisha, no i niezależnie od tego, że Tottenham postawił dziś twarde warunki. Co to było, może dwaj panowie wyjaśnią sobie przy kielichu, na którego byli umówieni na długo przed meczem.

Mam nadzieję, że także Alex Ferguson postawi kielicha Andre Villas-Boasowi: dziś Chelsea zagrała najlepszy mecz w sezonie i zmusiła MU do największego w sezonie wysiłku – zarówno w pierwszej połowie, jak i po świetnej zmianie Lamparda na Anelkę w przerwie. Oglądało się to fantastycznie, choć taki Jose Mourinho kręcił pewnie głową z niedowierzaniem, patrząc, ile wolnego miejsca zostawiają sobie nawzajem piłkarze obu zespołów. Z początku miałem nawet wrażenie, że gospodarze specjalnie oddają inicjatywę, żeby skarcić Chelsea „firmowym” szybkim atakiem, ale przecież taka strategia mogła okazać się samobójcza, bo goście jeszcze w pierwszej połowie mieli doskonałe okazje bramkowe. Statystyki z pierwszych 45 minut: 12 okazji i 5 celnych strzałów gości oraz 4 okazje i 3 celne strzały gospodarzy, i wynik 3:0 dla gospodarzy…

Jakiż ten futbol potrafi być frustrujący z punktu widzenia menedżera: zakłada np. grę na spalonego i jego piłkarze skutecznie tę strategię realizują, tylko sędzia spalonego nie zauważa. Zakłada, że wygra bitwę o środek pola i faktycznie – dwóch środkowych pomocników rywala jest w tym meczu niewidocznych, ale zamiast środkiem przeciwnik przedziera się którymś ze skrzydeł albo komuś znów wychodzi strzał życia – nawet jeśli i tym razem po spalonym… Skądinąd: czy wiecie, że w pierwszych 100 meczach ligowych dla MU Ronaldo miał 31 goli i asyst, zaś Nani 52? Portugalczyk zdaje się być w tym sezonie w życiowej formie.

Można ten mecz opowiedzieć koncentrując się na czterech pudłach, z których każde miało istotne konsekwencje (Ramires w pierwszej połowie, Rooney z karnego, Torres przy stanie 3:1 na kwadrans przed końcem i Berbatow w końcówce), ale w ostatecznym rozrachunku to niewykorzystane sytuacje piłkarzy Chelsea zaważyły na losach spotkania. Zwłaszcza stuprocentowa okazja Torresa zaburzyła ocenę występu Hiszpana, który znów kapitalnie podawał i wreszcie strzelił bramkę, cóż, skoro w kluczowym momencie zachował się fatalnie. Spierajcie się o Hiszpana: czy był dziś świetny, czy podciął skrzydła Chelsea – ja nie podejmuję się ocenić.

Pisałem przed tygodniem o kłopocie z szukaniem superlatyw pod adresem klubów z Manchesteru – dziś mam nieco łatwiej, bo Fulham (pierwszy i ostatni taki przypadek w tym sezonie?) zdołało odrobić dwubramkową stratę do MC, przekonującego się, że niełatwo godzić występy w Lidze Mistrzów i Premier League. Także w MU wirtuozów do wychwalania było jakby mniej. Oprócz niewiarygodnego Naniego, świetnie bijącego stałe fragmenty Younga i pracowitego Rooneya kolejny raz moją uwagę zwrócił Phil Jones, środkowy obrońca, którego rajdy z piłką sieją popłoch wśród rywali, oraz solidny wreszcie David de Gea. Ale wygłaszam komplementy pod ich adresem nie zapominając o kwestii podstawowej: dziś mistrzowie Anglii odnieśli szczęśliwe zwycięstwo. Wznosząc toast „chwała pokonanym” Alex Ferguson z pewnością wyciągnął jedno z lepszych win.

Nie wiem natomiast, jak to było wczoraj z toastami Steve’a Keana, bo menedżerowi Blackburn policja odebrała niedawno prawo jazdy za prowadzenie auta w stanie nietrzeźwym. Trzymając się tej ryzykownej metafory napiszę jednak, że w dniu, który zaczął się od wymierzonej w niego manifestacji kibiców, a skończył się zwycięstwem nad Arsenalem, Kean miał dobre powody, żeby strzelić sobie kielicha. Co do Arsene’a Wengera i jego Arsenalu zaś, cóż… Przykro było patrzeć na tych dziewięciu facetów stojących we własnym polu karnym (plus dwóch tuż przed nim). Prosta rzecz: krycie strefowe, z większym lub mniejszym powodzeniem stosowane od lat nie tylko na angielskich boiskach – problem w tym, że z tych dziewięciu facetów żaden nie wydaje się wiedzieć, co robi, każdy przekazuje odpowiedzialność temu następnemu, choćby i bramkarzowi, który najpierw rusza w kierunku dośrodkowania, a kiedy piłka leci już w kierunku pola karnego nagle zmienia zdanie i wraca na linię, czym z pewnością pogłębia zamieszanie. Albo szybka kontra, z trzema okazjami do jej przerwania – choćby i faulem, zwłaszcza w pierwszej fazie, kiedy akcja rozwija się jeszcze przy linii bocznej.

Nie, tym razem dajmy sobie spokój i nie stawajmy do rywalizacji na najokrutniejsze żarty z Arsenalu. Zdrowie Wengera, przecież cholernie go potrzebuje…

Kilka powodów do niewyłączania telewizora we wtorek, środę i czwartek

Są oczywiście tacy, którzy każdej jesieni narzekają na nudę europejskich pucharów: że wszystko, co najważniejsze, wydarzy się wiosną, a teraz ci najlepsi i tak przeczołgają się dalej, nawet jeśli nie będą grać w najsilniejszych składach i na najwyższych obrotach. Pozwalam sobie być odmiennego zdania, bo:

1. Arsenal powoli się odbudowuje. Kanonierzy strasznie potrzebowali meczu w Dortmundzie, jako kolejnego po Swansea drobnego dowodu, że najgorsze za nimi i że nowi piłkarze wkomponowują się w zespół. Wywieźli remis, choć przez pierwsze pół godziny obrona z Mertesackerem zachowywała się równie skandalicznie jak np. ze Squillacim i choć nowa druga linia rozczarowała – poza wreszcie zdyscyplinowanym i skutecznym w destrukcji Songiem. Arsene Wenger zyskał kolejnych kilka dni spokoju – a spokoju Wengera wszyscy potrzebujemy, żeby tę ligę dało się oglądać…

2. Chelsea nie jest tak wolna, jak się wydaje Fernando Torresowi. A ponieważ sam Hiszpan wciąż nie strzela goli, za to asystuje przy bramkach kolegów, to o sensowności jego transferu będzie można dyskutować przez długie jesienne wieczory.

3. Champions League różni się jednak od Premier League. Tak przynajmniej można sądzić z wymęczonego remisu Manchesteru City z Napoli i z tego, że niezwykle przecież doświadczeni piłkarze wydawali się tym razem nieco spięci… Istnieje sposób na zatrzymanie porażającej siły ofensywnej tej drużyny? Pamiętajmy, że zdołała wyrównać nie z akcji, ale po kapitalnym rzucie wolnym Kolarowa.

4. Manchester United ma kłopot z bramkarzami – kłopot bogactwa. Lindegaard bronił na tyle dobrze, że późniejsze pytania dziennikarzy o jego postawę rozsierdziły Alexa Fergusona, zamierzającego nadal stawiać na de Geę. Ryan Giggs przez kilka miesięcy po wybuchu skandalu obyczajowego pozostawał w cieniu – wyszedł z niego w wielkim stylu i trudno dziś znaleźć angielską gazetę, która nie zachłystywałaby się z uniesienia nad występem – i bramką – 38-latka. Pytanie tylko, czy i kiedy szansę na grę dostanie Berbatow. O „naszym” Tomku Kuszczaku nie pamięta już nawet menedżer MU – mówiąc po meczu, że musi znaleźć czas także dla Amosa…

5. Harry Redknapp idzie na całego: dziś wieczorem wystawi właściwie trzeci skład, jeśli brać pod uwagę liczbę zostawionych w domu oraz leczących kontuzje. Z awizowanej jedenastki: Gomes – Walker, Corluka, Bassong, Townsend – Falque, Livermore, Carroll, Giovani dos Santos – Kane – Pawluczenko, w warunkach Premier League tylko prawy obrońca mógłby myśleć o grze, za to kilku innych ma coś do udowodnienia menedżerowi. Ja tam się cieszę, że będę miał kolejną okazję do obejrzenia dzieciaków, choć… drżę o wynik.

6. Tony Pulis nie wie wprawdzie, że Ukraina leży w Europie (co dziś rano strasznie mnie zdenerwowało), ale mecz niepokonanego w tym sezonie Stoke z Dynamem Kijów to kolejny dowód na to, jak daleką drogę przeszła jego drużyna w ciągu ostatnich dwóch lat. Mam cichą nadzieję, że we wtorek w Pucharze Ligi to on wystawi dzieciaki.