Fortuna sprzyja odważnym. W zasadzie powinienem zacząć od zdania, którym kończyłem w niedzielę po derbach, bo przecież poza siedmioma nazwiskami w pierwszym składzie Tottenhamu nic się od tamtej pory nie zmieniło. Znów jedna drużyna grała w piłkę, mając jakiś pozytywny pomysł, a druga postanowiła wziąć na przeczekanie. W Zagrzebiu, spotykając się z zespołem rozbitym wyrokiem więzienia dla trenera Mamicia i pod okiem jego dotychczasowego asystenta, Tottenham próbował obronić dwubramkową zaliczkę z pierwszego meczu – a Dynamo w imponującym zaiste stylu zdołało ją zniwelować. Bo przecież nie mówimy tu o żadnym fuksie: gospodarze wiedzieli, jak grać z Tottenhamem, początkowo dbając o uśpienie londyńczyków, cofając się na własną połowę i pozwalając im jałowo rozgrywać piłkę, a potem wyprowadzając szereg akcji, o których płynności piłkarze José Mourinho mogli jedynie pomarzyć. Cudowne strzały Orsicia w drugiej połowie i dogrywce wieńczyły przecież jedynie dzieło całej drużyny, a przecież i podczas pierwszych czterdziestu pięciu minut były sygnały ostrzegawcze, zwłaszcza po niecelnym uderzeniu Lovro Majera i zablokowanej w ostatniej chwili przez Sancheza próbie jednego z najlepszych w Dynamie Ademiego. Tottenham w tamtej fazie gry miał, owszem, przewagę w posiadaniu piłki, ale wszystkie jego akcje były tak rozlazłe, jak rozlaźli wydawali się niepowołani do reprezentacji Anglii (czy ktokolwiek się może dziwić decyzji Garetha Southgate’a?) Winks i Alli; o kontrolowaniu wydarzeń na boisku nie było rzecz jasna mowy.
Pierwsze nazwiska już padły, ale zarzuty można przecież postawić niemal wszystkim: przy kolejnych golach Dynama odpuszczali krycie, pressing, powrót pod własne pole karne zarówno grający od pierwszej minuty Sissoko i Aurier, jak wprowadzeni dla ratowania wyniku Bale i Ndombele. A skoro zarzuty postawić można niemal wszystkim, raz jeszcze wypada zacząć od tego, który ich trenuje, pobierając za to zresztą niebotyczną pensję. Mourinho i tym razem krytykował w pomeczowym wywiadzie piłkarzy, podkreślając zwłaszcza, że dokładnie takie gole, jakie zdobywał wczoraj Orsić, pokazywał im wcześniej w trakcie analiz gry przeciwnika. Problem w tym, że dokładnie takich wywiadów Portugalczyk udzielał także w ostatnich miesiącach pracy w Chelsea czy w Manchesterze United; mówił wtedy wręcz, że czuje się zdradzony, a zdanie o bramkach traconych dokładnie na sposób, który im wcześniej pokazywał, stawało się niemalże mantrą.
A może inaczej: problem w tym, że nie licząc może zaiste fenomenalnego w tym sezonie Kane’a o niemal każdym piłkarzu Tottenhamu można dziś powiedzieć, że pod okiem José Mourinho nie stał się lepszym zawodnikiem. To nie jest tylko to, że wyszli na mecz z Dynamem dziwnie niezmobilizowani i że podobnie było podczas derbów (sic!) z Arsenalem. O tym, że narzekają na zbyt mało intensywne, nadmiernie skupione na przeciwniku i na organizacji defensywy treningi, Jack Pitt-Brooke pisał w portalu The Athletic miesiąc temu, akurat kiedy po pięciu porażkach w sześciu meczach Premier League Portugalczyk upierał się w rozmowach z dziennikarzami, że jego metody szkoleniowe nie mają sobie równych. To w tamtym tekście można było znaleźć potwierdzenie własnych intuicji w wypowiedziach anonimowych źródeł z szatni Tottenhamu, że ofensywni gracze tej drużyny korzystają wciąż ze schematów rozegrania akcji, które wypracowali jeszcze pod Mauricio Pochettino. O tym, jak destrukcyjny wpływ na drużyny Mourinho miewa przygotowywanie meczowej strategii wyłącznie w reakcji na silne i słabe strony rywala, a nie w oparciu o własną tożsamość, więcej przeczytacie w „Dziedzictwie Barcelony”. Futbol reaktywny może czasem działać – i nawet w Tottenhamie działał jesienią, kiedy przez parę tygodni drużyna była na pierwszym miejscu w tabeli i ogrywała MC, MU czy Arsenal – w tym klubie i z tymi piłkarzami nie wydaje się jednak przepisem na sukces. A w meczu takim, jak z Dynamem – skoro Mourinho mówił, że zależało mu na jego wygraniu, nie zaś na obronieniu korzystnego wyniku z pierwszego spotkania – potrzebne są właśnie jakieś pomysły na rozegranie akcji przeciwko dobrze zorganizowanej defensywie; inne niż laga do Kane’a lub Sona albo liczenie na to, że środkiem zdoła się przepchnać Ndombele. Tak, piłkarzy w tym wszystkim żal mi najbardziej; to ich świetnie rozwijające się za poprzedniego szkoleniowca kariery znalazły się w fazie stagnacji (uwierzylibyście, że para środkowych pomocników Winks-Sissoko wyszła niecałe dwa lata temu na finał Ligi Mistrzów w pierwszym składzie?), a spodziewanie się, że po czymś takim Harry Kane będzie chciał zostać i nadal gonić osiągi najlepszego strzelca w historii klubu Jimmy’ego Greavesa byłoby dowodem nie lada naiwności.
Gorzkie dowcipy, błyskotliwe memy i rubaszne komentarze świadczyły za to, że wczoraj wieczorem w fantastycznej formie była społeczność kibiców Tottenhamu. Klęska, jaką ich ukochana drużyna odnosiła pod wodzą José Mourinho troszeczkę przypominała – by użyć niezapomnianego porównania, jakie poczynił Terry Venables w kontekście transferu Paula Gascoigne’a do Lazio – przyglądanie się teściowej spadającej w przepaść twoim nowym samochodem, nade wszystko jednak: nareszcie mogliśmy znów w pełni poczuć się sobą. Przestać się łudzić (ja tam się raczej nie łudziłem…), że Portugalczyk okaże się jednak specem od wygrywania i pomoże klubowi wejść na ten ostatni poziom, o którym mówił kiedyś Pochettino. Wrócić do miejsca, w którym kibicujesz drużynie miłej i fajnej, ale takiej, której – jak przyjdzie co do czego – i tak wszyscy wleją. W którym nic na to nie poradzisz i możesz się jedynie z tego śmiać – najlepiej pierwszy, jeszcze zanim inni zrobią to za ciebie.