Runda honorowa

Tak, wiem, podobno są drużyny, które na zakończenie sezonu organizują triumfalne przejazdy przez miasto odkrytym autobusem (a w przypadku Athleticu Bilbao czy Venezii – parady na łodziach), by zaprezentować tysiącom fanów wywalczone właśnie trofeum. Ponieważ nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, moim ulubionym przeżyciem kibicowskim bywa zwykle świadkowanie rundzie honorowej, którą na koniec ostatniego meczu u siebie piłkarze wykonują dookoła boiska, by po prostu podziękować fanom za doping.

To znaczy, owszem, zdarzały się, i to wcale nierzadko, sezony, w których drużyna prezentowała się tak fatalnie, że wspólne przeżycie tej chwili wydawało się niemożliwe. Bywały i takie, w których kibice i piłkarze dziękowali sobie wzajemnie ze łzami rozczarowania, bo do spełnienia (które w przypadku Tottenhamu oznaczało zwykle awans do europejskich pucharów) brakowało naprawdę niewiele. Bywały takie, w których obie strony zdawały sobie sprawę, że po wakacjach nie zobaczą się w tej samej konstelacji. Bywały takie, w których my, kibice, zamienialiśmy się w specjalistów od mowy ciała: czy to machnięcie ręką Harry’ego Kane’a, uniesiona dłoń Garetha Bale’a, ukłon Luki Modricia, dyskretne skinienie Dymitara Berbatowa oznacza rozstanie już na zawsze?

Akurat wczoraj tego nie było. Nawet jeśli latem Tottenham czeka potężna przebudowa, po żadnym z zawodników, który może odejść w jej trakcie, nie będziemy płakać tak, jak po Harrym (no, może Richarlisona będzie szkoda, bo w związku z kontuzjami nie zdołał w pełni rozwinąć skrzydeł; on akurat, mimo iż przez cały czas utykał, opuszczał wczoraj stadion jako jeden z ostatnich, wcześniej podchodząc do trybun i cierpliwie pozując do zdjęć z każdym fanem). Było natomiast coś ważniejszego: coś, co sprowadza nasze kibicowanie do samej esencji. Do relacji.

Kilkanaście minut po ostatnim gwizdku zobaczyliśmy ludzi, z którymi można odczuwać więź na poziomie znacznie bardziej podstawowym niż wynikająca z faktu, że w sobotnie popołudnia wychodzą na boisko w koszulkach, których repliki wypełniają nasze szafy. Zobaczyliśmy młodych mężczyzn w towarzystwie żon i partnerek, z których bynajmniej nie wszystkie imponowały szykiem czy figurą modelek. Czasami idących wzdłuż trybun z rodzicami (ktoś z fanów odkrył przy okazji ze zdumieniem, że ta fatalnie ubrana dwójka cudzoziemców, która pewnego razu próbowała skorzystać z toalety w pobliskim pubie Bell & Hare twierdząc, że ich syn gra tu na bramce, faktycznie mówiła prawdę). Często z dziećmi, które w tym spektaklu odgrywały osobne role: mały Leo Maddison, wzbudzając owacje widowni, naśladował cieszynkę taty, mały Valentino Romero, strzelał na bramkę, a każde jego trafienie wywoływało zachwycony ryk trybun, porównywalny z tym, który daje się słyszeć po wślizgach ojca. Son, jak zwykle, był dla wszystkich tych dzieci ukochanym wujkiem, niańcząc je na rękach i rozśmieszając, a najwięcej czasu spędził ze swoim chrześniakiem, synem Bena Daviesa.

Innymi słowy, zobaczyliśmy ludzi takich jak my. Mających swoje życie poza futbolem. Martwiących się o zdrowie rodziców. Niedosypiających, gdy dzieci ząbkują. Czasami tak bardzo samotnych. Wczoraj jednak, zwłaszcza że paręnaście minut wcześniej wygrali mecz, akurat rozluźnionych i rozgadanych. Cieszących się naszą obecnością i karmiących się naszymi oklaskami tak samo, jak my karmimy się ich wysiłkiem. Eksplorujących to tajemnicze połączenie między nami już bez presji wyniku i emocji, jakie budzi rywalizacja.

Czasami w trakcie takiej rundy można wyczuć na trybunach nadzieję i optymizm. I znowuż: wiem, że nadzieja i optymizm to najważniejsze cechy kibica; że bez umiejętności łudzenia się, że w następnym meczu, a już szczególnie sezonie, będzie lepiej, nie dałoby się w ogóle tego futbolu oglądać. W przypadku Tottenhamu Ange’a Postecoglou nadziei i optymizmu jest jednak jakby więcej. Dawajcie już to City we wtorek, Sheffield United w niedzielę, a potem niech nadejdzie kolejny sezon.

Na Anfield Liverpool zadbał o komfort swoich fanów – a potem zatroszczył się o fanów Tottenhamu

Niech nikogo nie zmyli wynik, bardzo proszę. I niech nikt nie opowiada o jakimś comebacku. Tottenham, owszem, zdobył w drugiej połowie dwa gole na Anfield, a oprócz tego oddał jeszcze kilka strzałów i mógł się nawet wykłócać o sytuację, w której wysoko uniesiona noga Gomeza znajdowała się o cal od głowy Johnsona, ale wszystko to było raczej efektem rozluźnienia gospodarzy, którzy w końcu zdjęli nogę z gazu, a Jurgen Klopp zaczął wpuszczać rezerwowych. Owszem: Richarlison dał w walce ze stoperami coś, czego nie potrafił fatalny mimo zdobytej bramki Son – i jego miejsce w wyjściowym składzie na końcówkę sezonu powinno być niepodważalne. Owszem: piłka zaczęła krążyć szybciej. Owszem: Johnson przestawiony na prawe skrzydło zaczął wybiegać za plecy rywali. Ale to nie o Tottenhamie powinna być opowieść, tylko o Liverpoolu, który po siedemdziesięciu minutach rozrywki dostarczanej swoim fanom, najwyraźniej postanowił zadbać także o fanów gości.

Wcześniej gospodarze grali tak, jakby to był nie przedostatni, ale ostatni mecz Kloppa na Anfield i chcieli godnie Niemca pożegnać (nawiasem mówiąc, odsyłam do swojego pożegnania trenera Liverpoolu w „Tygodniku Powszechnym”): pressowali niestrudzenie, atakowali z fantazją, strzelali przepięknie (Eliott!). Bałagan, jaki robił się w defensywie i środku pola Tottenhamu, gdy przyspieszali, był zatrważający – nie wiem, czy nie najlepszą jego ilustracją, było zachowanie Emersona Royala przy trzecim golu, kiedy Brazylijczykowi wydawało się, że odebrał piłkę Salahowi i nie zauważył pędzącego po nią Eliotta; oto kontrpressing w najlepszym wydaniu. Royal grał zresztą w tym meczu tak słabo, że sarkastycznym żartem wymienianym przez fanów Spurs na Twitterze było życzenie, aby wystąpił przeciwko Manchesterowi City i umożliwił drużynie Guardioli sięgnięcie po mistrzostwo kosztem Arsenalu (zważywszy na kontuzje Udogiego i Daviesa – mają ten występ jak w banku). Ale nie on jeden przypominał na własnej połowie treningowego manekina, objeżdżanego przez piłkarzy Liverpoolu w trakcie pierwszych 45 minut: do przerwy gospodarze oddali dwanaście strzałów.

Szkoda, bo Tottenham zaczął lepiej niż w czwartkowym meczu z Chelsea: podchodził wyżej, próbował odbierać piłki na połowie rywala, ale (tu akurat tak samo jak w spotkaniu z Chelsea) kiedy po takim odbiorze zdołał już dotrzeć przed pole karne Liverpoolu, kończyły się wszelkie pomysły. W ataku pozycyjnym wyglądało to tak sobie, a po stracie piłki – katastrofalnie. Pierwszego gola gospodarze zdobyli z porażającą łatwością, a kolejne były kwestią czasu. Tym razem problemem nie była obrona przy stałych fragmentach gry, a w ogóle obrona – nieprzypadkowo w przerwie Vicario musiał rozdzielać awanturujących się Romero i Royala (mignął mi gdzieś złośliwy komentarz, że był to pierwszy w tym meczu przypadek, w którym gracze Tottenhamu podjęli walkę).

Ange Postecoglou zapowiedział przed wyprawą na Anfield, że latem w drużynie zajdą drastyczne zmiany. Jeśliby sądzić tylko z dzisiejszego spotkania, powinien się pozbyć dwóch trzecich składu, co się oczywiście nie stanie. To z pewnością nie jest temat na szybki pomeczowy zapisek, ale chciałbym, doprawdy, wiedzieć, jakim cudem zawodnicy tak świetni w pierwszych miesiącach – Kulusevski, Son, Maddison, Sarr, Porro – aż tak bardzo obniżyli loty. Zapewne Australijczyk ma rację, że każdy przypadek jest indywidualny, ale trudno nie zauważyć pewnej desperacji, z którą próbuje w ostatnich miesiącach zestawić środek pomocy, bo tutaj koncepcja zmienia się z meczu na mecz, a normą są zmiany któregoś z graczy tej formacji już w przerwie. Dodam zresztą, że wśród przedmeczowych spekulacji na temat charakteru owych drastycznych zmian moją uwagę zwróciły nie plotki na temat piłkarzy, którzy mieliby przyjść i odejść z klubu, ale pogłoska o wzmocnieniu sztabu szkoleniowego przez jakiegoś bardziej doświadczonego od młodych asystentów Postecoglou trenera.

NIe od razu zbudowano Arsenal Artety czy Liverpool Kloppa; zbyt dobrze pamiętam piękny futbol Tottenhamu, grany jeszcze nawet w marcu z Aston VIllą, żeby nie dawać Postecoglou kredytu zaufania. Z drugiej strony jednak: czwarta porażka z rzędu… To się nie zdarzyło ani Contemu, ani Nuno Espirito Santo, ani Mourinho, ani Pochettino – żeby przypomnieć sobie tak fatalną passę, musiałbym chyba wrócić do czasów Jacquesa Santiniego, czyli dwadzieścia lat. A kiedy patrzę na tytuły pomeczowych relacji, że Tottenham pogrzebał właśnie szanse na grę w Lidze Mistrzów, to myślę, że nawet miejsca w Lidze Europy, zważywszy na znakomitą ostatnio formę Newcastle i Chelsea, nie możemy być pewni.

Derbowe różnice

Z lekcji do odrobienia przez Tottenham po wczorajszych derbach najważniejsza nie wydaje mi się ta o bronieniu przy stałych fragmentach gry – choć dwie bramki stracone po rogach dopisujemy do i tak długiej, liczącej już dwanaście pozycji w tym sezonie listy. Problemem jest, oczywiście, wprowadzanie piłki w strefę ataku, a później jej krążenie między zawodnikami z szybkością i płynnością co najmniej porównywalną do tej, która cechuje Arsenal (ileż to już meczów zespół bez większego problemu przedostaje się pod pole karne przeciwnika, ale tam utyka, zmuszony do podawania w poprzek i niezdolny do sforsowania ciasno ustawionej obrony?). Problemem jest, z pewnością z tym związana, forma Maddisona, a także Sona, który akurat tutaj nigdy nie dorówna Harry’emu Kane’owi (mam na myśli zarówno udział w rozegraniu, cofanie się spod bramki rywala i branie na siebie roli kogoś uruchamiającego kolegów podaniami; coś podobnego robił wczoraj Havertz – jak obecność obecnego snajpera Bayernu we własnym polu karnym przy wolnych i rogach). Ale kwestia najważniejsza dotyczy nie taktycznych niuansów, formy poszczególnych zawodników czy wywołanych przez derby emocji, które nawet przy stanie 3:0 dla gości nie pozwalały uznać meczu za rozstrzygnięty. Chodzi o to, co wydarzyło się siedem sekund przed golem Bukayo Saki.

Strzelec tej bramki udzielił kilka dni temu interesującego wywiadu brytyjskiej prasie. Mówił nie tylko o tym, jak w trosce o swoje zdrowie nauczył się unikać kontaktu z przeciwnikiem, ale także o momentach, w których został już sfaulowany: że często podrywał się wówczas z murawy i wracał do gry mimo bólu, by przedłużająca się przerwa nie wybiła jego drużyny z rytmu. Rzecz w tym, że kiedy Saka gubił już krycie Daviesa, hen daleko na połowie gości (a nawet w ich polu karnym) dwóch piłkarzy Tottenhamu, Maddison i Kulusevski, podnosiło się jeszcze z murawy i protestowało z powodu krzywdzących rzekomo decyzji sędziego. Jeśli czegoś zazdrościłem wczoraj Arsenalowi to właśnie solidarności, z jaką po stracie piłki cała drużyna galopowała na własną połowę, by tworzyć tam szczelną zaporę. W zasadzie dopiero w końcówce gracze przedniej formacji Kanonierów zaczęli odpuszczać zadania defensywne – choć Arteta błyskawicznie wezwał wówczas Martinellego, by przypomnieć mu o tym, co do niego należy.

Kilkanaście godzin po meczu łatwiej odrzucić typowe dla derbów skrajności i przywrócić nieco proporcji. Tottenham zaczął dobrze, odbierał piłki wysoko i generalnie w pierwszej połowie nie był aż tak zły, jak sugerował wynik. Jego comeback również nie był aż tak spektakularny, nawet jeśli w ostatnich sekundach zobaczyliśmy w polu karnym Arsenalu także Guglielmo Vicario. Trochę w tym wszystkim było pecha (samobój Hojbjerga, słupek Romero, minimalny spalony przy nieuznanym golu Van de Vena), trochę w tym wszystkim było szczęścia (pomyłka w ocenie przy faulu w polu karnym niezawodnego zwykle Rice’a; złe wybicie bramkarza, przejęte przez Romero, który doprawdy nie wiadomo, co robił w tym akurat miejscu boiska). Najwięcej było jednak świadomości różnicy w rozwoju obu drużyn.

Mikel Arteta pracuje w Arsenalu od grudnia 2019, cztery i pół roku. Wszyscy wiemy, jak to się zaczynało: Puchar Anglii był ważnym argumentem, by „zawierzyć procesowi”, ale jeszcze sezon 2020/21 drużyna kończyła na ósmej pozycji i bez awansu do europejskich pucharów. W sezonie 2021/22 w końcówce zjadły ją nerwy, m.in. w derbach północnego Londynu, rok temu brakowało niby niewiele, ale w zasadzie dopiero teraz mówimy o dojrzałym, świadomym celu zespole, zbudowanym wedle potrzeb szkoleniowca – regularnie wspieranego na rynku transferowym, a w kwestii stylu gry ewoluującego wraz ze swoimi podopiecznymi. Pierwszy sezon Postecoglou, jeśli liczyć punkty, z pewnością zakończy się lepiej niż w przypadku Artety. Porażka w derbach boli, owszem, ale uświadamia tę różnicę, o której w ogniu przygotowań do takiego meczu chętnie się zapomina. Wszystko to, co ofensywni gracze Arsenalu robią już niemal odruchowo, w Tottenhamie trwa ułamki sekund dłużej: w tym także widać czas, jaki ten nowy zespół (ilu kluczowych zawodników Spurs wchodzi dopiero na poziom Premier League?) spędził ze sobą do tej pory.

PS Romero, ty wspaniały wariacie.

Powrót do Newcastle, czyli Angeball w kryzysie

Najłatwiej pewnie zacząć od końca, od gola na 4:0 po (szesnastym!) rzucie rożnym dla Newcastle, bo wygranych pojedynków w powietrzu gospodarze zaliczyli sporo również i wcześniej w polu karnym Tottenhamu. Co mogłoby posłużyć za ilustrację problemu: piłkarze Eddiego Howe’a (tak jak Fulham przed miesiącem czy Wolves w lutym) byli od rywali agresywniejsi i bardziej zdecydowani, wygrywając większość pojedynków. Cóż z tego, że Tottenham utrzymywał się przy piłce przez niemal trzy czwarte meczu, przez pierwsze pół godziny Bentancur poruszał się po boisku z niepodrabialną gracją, a Maddison efektownie zagrywał zewnętrzną częścią stopy, skoro nic z tego nie wynikało? To znaczy, przepraszam, wynikało: gra po obwodzie przed polem karnym Newcastle kończyła się przejęciem piłki przez gospodarzy, dalekim wykopem i kolejną okazją szarżujących Gordona, Isaka czy Barnesa.

To jeden z problemów Tottenhamu, narastających w ostatnim czasie: wrażenie, jakby im strzelać nie kazano. Jakby mieli wjechać w pole karne po kaskadzie podań, ewentualnie zagraniu od skrzydłowego do skrzydłowego wzdłuż bramki (jeszcze przy stanie 0:0 miał taką okazję Werner po podaniu Johnsona). Że obrona Newcastle została na ten mecz sfastrygowana, a bramkarz nie zalicza się do najpewniejszych? No ale to wypadałoby sprawdzić. Wypadałoby spróbować chociaż zmusić Dubravkę do wysiłku.

Łatwo po takim meczu obśmiewać: nieskuteczność Wernera, piłkę odskakującą Sonowi (to po stratach kapitana wyszło kilka najgroźniejszych ataków Newcastle, z czego dwa zakończone golem), podanie Porro, które zamieniło się w asystę przy bramce Gordona, upadki niezawodnego zwykle Van de Vena, dziś sprawiającego wrażenie, jakby wyszedł na ten mecz w klapkach zamiast butów z kołkami. Ale właśnie fakt, że tylu niezawodnych zwykle piłkarzy sprawiało wrażenie debiutantów, wskazuje, że problem jest systemowy. Tottenham ma straszliwe kłopoty w bronieniu się podczas faz przejściowych; w przerywaniu kontrataków, na które jest coraz częściej narażony. Jego piłkarze odbijają się od rywali w fizycznych starciach, licząc na to, że sędzia się nad nimi zlituje. Ich pressing z pierwszej fazy sezonu przestał funkcjonować. Ich zawodnicy środka pola, mający wspierać płynne wyprowadzanie akcji od obrony – dziś Bissouma z Bentancurem – nie są w stanie minąć rywali dryblingiem, a rajdów przeciwnika zatrzymać nie potrafią. O tym, że po kontuzji Maddison nie wrócił do formy z jesieni, świadczą wszystkie statystyki, co gorsza w ostatnich meczach można mieć również pretensje do Sona. Kreujący przez pół roku najwięcej okazji w tej drużynie Kulusevski kilka ostatnich meczów zaczyna z ławki. Przed każdym kolejnym spotkaniem zastanawiamy się, kto zagra w drugiej linii – i każdy wybór okazuje się do poprawienia (osobiście uważam, że także wystawieniem Lo Celso w miejsce Maddisona).

Na sześć kolejek przed końcem sezonu – kiedy trzeba grać jeszcze z Arsenalem, Liverpoolem, City i Chelsea – era „Angeballu” znalazła się w największym kryzysie. Coś, co w swoich najlepszych momentach zachwycało wyrafinowaniem, świeżością i brawurą, ale także intensywnością, agresją czy tempem, wyradza się w szukanie w kółko tego samego schematu, rozszyfrowanego już przez rywali. Piłkarze Newcastle nawet nie musieli pressować tak wytrwale, jak robią to zazwyczaj, raczej czekali na momenty, w których gracze Tottenhamu sami zaplączą się między ich nogami, a potem wyprowadzali błyskawiczny atak, napędzony np. świetną prostopadłą piłką Bruno Guimaraesa. 

Postecoglou mówi, że nie dba o awans do Ligi Mistrzów, tylko o postęp drużyny, ale ponura pointa jest taka, że postęp, jaki osiągnął (nawet jeśli nie do zakwestionowania, pamiętając rozpad Tottenhamu na St. James’ Park przed rokiem), raczej o tej Lidze Mistrzów marzyć nie pozwala. Cóż, patrzenie na pociąg odjeżdżający ci sprzed nosa w chwili, gdy po długim biegu naciskałeś już guzik mający otworzyć drzwi, to wyjątkowo przykry widok, ale chyba trzeba zacząć się z nim oswajać: kibic Tottenhamu, jak widać, traci rezon równie szybko, jak jego ulubieńcy dzisiaj nad rzeką Tyne.

Tottenham rośnie

„To będzie najważniejszy mecz w najnowszej historii Aston Villi” – grzmiał przed spotkaniem z Tottenhamem kapitan gospodarzy, John McGinn. Sądząc po czerwonej kartce za brutalne wejście w mijającego go dryblingiem Udogiego, w 65. minucie meczu, był przed tym spotkaniem aż za bardzo zmotywowany. A może jednak (to życzliwsza interpretacja, ale również memento dla zarządów obu klubów przed przyszłorocznymi rozgrywkami, na które trzeba będzie zbudować kadry zdolne do rywalizacji na wielu frontach w rytmie dwóch meczów tygodniowo) odrobinę zmęczony po czwartkowej wyprawie do Holandii, gdzie Villa potykała się z Ajaksem w Lidze Konferencji Europy. Przy wszystkich komplementach, jakie za chwilę przeczytacie tu na temat Tottenhamu, o tym jednym na początek chciałbym wspomnieć: ewidentnie gospodarze nie byli w stanie dotrzymać kroku rozpędzającym się z każdą minutą, zwłaszcza w drugiej połowie, gościom. Może Postecoglou narzekać na rwany sezon, może mówić, że zamieniłby się z każdym trenerem grającym w europejskich pucharach, ale na razie jego piłkarze mają w nogach trzydzieści meczów – Aston Villa rozegrała ich już o jedenaście więcej. Praca z drużyną w ośrodku treningowym przez cały boży tydzień to rzadki luksus w tym fachu – za rok (jak wszystko na to wskazuje) już tak nie będzie.

Trudno się oczywiście dziwić optymizmowi, jaki przebijał z wypowiedzi McGinna. Organizacja Aston Villi w tym sezonie jest imponująca, a plan taktyczny, jaki przyjął Unai Emery na mecz z Tottenhamem, powinien wróżyć gościom kłopoty. Za każdym razem, kiedy piłkarze Postecoglou mierzą się z drużyną grającą trójką obrońców, ich gra traci na płynności, a schodzący do środka boczni obrońcy grzęzną w tłoku. Przewaga w posiadaniu piłki nie przekłada się na sytuacje strzeleckie, a rywal czyha tylko na przechwyt, błyskawiczną kontrę albo po prostu zagrywa długą piłkę za plecy obrońców. W pierwszej połowie meczu na Villa Park lepsze okazje mieli gospodarze, i nie były to – przyznajmy – okazje na skutek szczególnie wyrafinowanych, wielopodaniowych akcji, a raczej efekt dalekiego zagrania do Watkinsa czy straty Bissoumy w trakcie próby wyprowadzenia piłki spod własnej bramki.

To był, jak mi się zdaje, komunikat Postecoglou do piłkarzy w przerwie: grajcie swoje, nie zwalniajcie tempa, rywale w końcu nie dotrzymają wam kroku. Bo tak właśnie się stało: w pięćdziesiątej minucie szybka wymiana podań na własnej połowie pozwoliła w końcu minąć zasieki Villi, a firmowy już sprint Sarra na wolne pole (przyniósł mu gola w niedawnym meczu z Brighton) i jego świetne zgranie z prawego skrzydła do wbiegającego w pole karne Maddisona dał Tottenhamowi otwarcie. Drugi gol był tyleż efektem niestaranności w rozegraniu Villi, co pressingu Spurs, dokładnemu podaniu Sona i przytomnemu wykończeniu Johnsona, później była czerwona kartka McGinna i mecz można było uznać za rozstrzygnięty: w końcówce Son dorzucił jeszcze jedną asystę, a także gola, który sprawił, że zrównał się z Cliffem Jonesem na piątym miejscu wśród najskuteczniejszych strzelców w historii klubu.

Na liście zawodników do skomplementowania Koreańczyk musi zająć oczywiście poczesne miejsce: w 24 meczach tego sezonu, nawet odłączony od telepatycznego porozumienia z Kane’em (który, skądinąd, rzucił wczoraj piłkę do Musiali tak, jakby młody Anglik był właśnie Sonem), zdobył 14 bramek i ma 8 asyst; w sumie trudno powiedzieć, czy kapitan i lider Tottenhamu lepiej prezentuje się na szpicy, czy atakując z lewej strony. W ostatnich tygodniach doskonale radzi sobie również Brennan Johnson, przy czym nie chodzi jedynie o bramki i asysty, ale o ciężką pracę, jaką wykonywał dziś wracając na własną połowę i – zwłaszcza w pierwszej połowie – wspierając Udogiego; jego zmiennik Timo Werner również zaczął strzelać gole, a do tego, że Kulusevski biega najwięcej z graczy ofensywnych, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Po wielomiesięcznej kontuzji rośnie forma Maddisona, Bissouma również stopniowo wraca na poziom z pierwszej fazy rozgrywek; o tym, ile daje Tottenhamowi ruch bez piłki Sarra już wspomniałem, wydaje mi się, że pisałem również o tym, jak łatwiej się zestawia drużynę, mając świadomość, że na ławce rezerwowych siedzą wartościowi zmiennicy, którzy na dwadzieścia minut – pół godziny przed końcem podkręcą jeszcze tempo.

O obrońcach można by w zasadzie dać osobny akapit – Porro i Udogie stanowią fundament taktyki Postecoglou, Romero w 2024 roku jeszcze nie dostał żółtej kartki, a Micky van de Ven, no cóż: gdybym znał się na luksusowych i szybkich samochodach, musiałbym go z takim porównać. Dziś zszedł z kontuzją, która oby nie była poważna (Dragusin zresztą z powodzeniem go zastąpił) – jedyne, co może w tym kontekście irytować, to fakt, że złapał ją ścigając zawodnika będącego na spalonym. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w takich sytuacjach sędziowie narażają zdrowie piłkarzy zmuszając ich do kontynuowania gry zamiast podnieść chorągiewkę.

Na jedenaście kolejek przed końcem sezonu wygląda to więc nie najgorzej, odpukać. Niemal wszyscy zdrowi, w zasadzie wszyscy w formie, wszyscy mają dobre powody, by wierzyć, że trener wie, co robi (nawet Eric Dier w niedawnym wywiadzie dla „Timesa” komplementował Postecoglou, mówiąc, że gdyby miał w przyszłości zostać trenerem, to chciałby, aby jego drużyna prezentowała taki właśnie styl). Australijczyk zaś irytuje się wyraźnie słysząc pytania o awans do Ligi Mistrzów – po pierwsze zdaje się uważać, że ma szanse na coś więcej, po drugie podkreśla, że sam awans do Ligi Mistrzów nie jest dla niego celem. Celem jest wzrastanie drużyny; często to słowo wraca w jego ustach – i często musi przyznać, że jego drużyna, owszem, wzrasta.

Może nie był to najważniejszy mecz w najnowszej historii Tottenhamu, ale za to skończył się dobrze.

Czy Tottenham jest w walce o tytuł

Dwunastu nieobecnych graczy pierwszego składu: Davies, Sessegnon, Perišić, Bissouma, Sarr, Lo Celso, Maddison, Kulusevski, Solomon, Scarlett, Veliz i Son. Kontuzje, Puchar Narodów Afryki, Puchar Azji, wreszcie wirus, który wykluczył z gry Kulusevskiego, a i występ Skippa, Udogiego oraz kilku innych postawił pod znakiem zapytania. Powrót Romero po miesięcznej nieobecności (jak mówił Postecoglou po meczu, dwa tygodnie szybciej, niż się spodziewano, podobnie było zresztą z Bentancurem) i Van de Vena po dwóch i pół miesiącach – Holendra w końcówce łapały skurcze, tyle włożył w to spotkanie. Wśród tych nieobecnych: kapitan i wicekapitan, najlepszy strzelec i najlepszy asystent, czyli Son i Maddison. Werner w wyjściowej jedenastce, po dwóch treningach z drużyną, z sezonem w zasadzie przesiedzianym na ławce RB Lipsk – i który kiedy dziś dochodził do strzału, był nieskuteczny, jak w czasach Chelsea. W protokole tylko ośmiu rezerwowych, z czego dwóch bramkarzy i trzech juniorów, z których tylko jeden zagrał paręnaście minut w Premier League. Do tego szybko stracony gol, potem gol na 2:1, czyli wejście w scenariusz pasujący gospodarzom, w którym trzeba odrabiać straty i dawać Manchesterowi United kolejne okazje do tego, co lubi najbardziej, czyli szybkiego ataku. Do tego magia Old Trafford, które zaszczycił swą obecnością nowy współwłaściciel, sir Jim Ratcliffe. Słowem: same okoliczności łagodzące.

Okoliczności łagodzące, czyli coś, czego Postecoglou nie uznaje. Żadnego grania na alibi. Żadnych kompromisów. Żadnego odpuszczania, rezygnacji z przyjętej strategii, cofania się, ostrożności. Wszystko jedno, czy przyszło ci grać nie na swojej pozycji, czy jesteś wiecznym rezerwowym, wróciłeś po kontuzji itd. – nie po to trafiłeś pod skrzydła Postecoglou, by się teraz chować. W firmowej dla Angeballu akcji, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola uczestniczyli Romero, z odważnym podaniem spod własnego pola karnego, mijającym cały szereg graczy MU, Skipp, Werner i Bentancur. Zagranie każdego było świadectwem oczekiwanego przez trenera ryzyka, ale też świadectwem kunsztu, wiary we własne umiejętności – Urugwajczyk nie podpalał się, nie uderzał w popłochu, przygotował sobie sytuację jeszcze jednym kontaktem z piłką i dopiero potem uderzył obok Onany.

Chyba to robi na mnie największe wrażenie, po tylu latach narzekania i wymówek kolejnych szkoleniowców Spurs. Charakter tych piłkarzy (Postecoglou mówi, że na tym poziomie wszyscy są już świetnie wyszkoleni i bardzo utalentowani – różnicę może zrobić właśnie charakter). No, może jeszcze tempo, w jakim się rozwijają. Po pół roku pracy Australijczyka w Tottenhamie próżno szukać zawodnika, który obniżyłby loty; przykry kontrast z ostatnim półroczem Ten Haga w MU skądinąd. I nie mówię tylko o trafionych transferach, pamiętamy, jakim pośmiewiskiem bywał w poprzednim sezonie Emerson Royal i ile błędów robił Davies, jaką katastrofą skończył się debiut w Premier League Pedro Porro (dziś ma siedem asyst i do spółki z Udogiem tworzy fenomenalny duet bocznych obrońców, którzy… nie, nie schodzą do środka pomocy, ale podchodzą jeszcze wyżej, często zajmując półprzestrzenie przed polem karnym rywali), jak niewiele dostawał szans Sarr, o wiecznie wypożyczonym Lo Celso nie wspominając. Dziś najlepszy swój mecz od niepamiętnych czasów zaliczył Skipp, a Richarlison nie tylko pracował tytanicznie w walce o piłkę, ale także strzelił swojego szóstego gola w szóstym meczu Premier League…

Zapytano przed tym meczem Ange’a Postecoglou, czy Tottenham jest w walce o tytuł. „To zależy, co przez to rozumiesz”, odpowiedział, a kiedy dziennikarz uściślił, że do ubiegłorocznego mistrza traci punkt, uśmiechnął się krzywo i powiedział, że gdyby teraz zaprzeczył, wszyscy by na niego wsiedli, mówiąc: „No co ty, Ange”. W tym sensie odpowiedź trenera Tottenhamu była więc pozytywna. Drużyna przetrwała najgorszy okres, nie tracąc dystansu do czołówki. Wrócili podstawowi gracze defensywni, a za chwilę wróci również ten najcenniejszy, symbol nowej kreatywności i fantazji: James Maddison. Okienko transferowe przyniosło wzmocnienia na kluczowych pozycjach, i to nie ostatniego dnia stycznia, ale w miarę wcześnie, a bąka się jeszcze o poszukiwaniu środkowego pomocnika…

No dobrze, wyznam: samo postawienie pytania o mistrzostwo Anglii brzmi dla kibica Tottenhamu niepoważnie. Umówmy się: przed rozpoczęciem sezonu, po odejściu Kane’a, nawet rozważania o powrocie do europejskich pucharów brzmiały jak marzenia ściętej głowy. Także dziś bezpieczniejsza i bardziej realistyczna wydaje się rozmowa o powrocie do Ligi Mistrzów – na tym etapie pracy Australijczyka byłoby to zresztą fenomenalne osiągnięcie. Ale Postecoglou, jak napisałem wyżej, nie uznaje odpuszczania, chowania się, ostrożności. Tak, on chce, byśmy mieli odwagę zadać to pytanie.

Hugo Lloris. Ostatni dzień sierpnia. Ostatni dzień grudnia.

1. Pamiętacie jeszcze, co robiliście w ostatni dzień sierpnia 2012 roku? Ja pamiętam doskonale: późnym wieczorem, nocą właściwie, po uśpieniu dwóch, będących dziś zdecydowanie w wieku licealnym przedszkolaków, usiłowałem gdzieś pośród pustki Beskidu Niskiego złapać kawałek zasięgu, by sprawdzić, czy Tottenhamowi uda się jeszcze, na minuty przed zamknięciem okienka transferowego, sprowadzić z Porto Joao Moutinho, była to bowiem jedna z tych transakcji, które gdyby tylko Daniel Levy słuchał uważniej zatrudnionego przez siebie trenera (w tym przypadku André Villas-Boasa), wyprowadziłyby klub na prostą znacznie szybciej, oszczędzając nam wszystkim niejednej traumy…

2. Ale ja nie o tym. A może trochę o tym? Bo tamtego ostatniego dnia sierpnia 2012 roku, jedenaście lat i cztery miesiące temu, z dopięciem transferu Moutinho spóźniono się o kilka minut, za to pracę w Tottenhamie rozpoczął niejaki Hugo Lloris. Kawał czasu, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że trenerem Manchesteru United był wówczas niejaki sir Alex Ferguson, idący właśnie po swoje ostatnie mistrzostwo Anglii, w Arsenalu pracował Arsene Wenger, w Chelsea Rafa Benitez, a w Liverpoolu Brendan Rodgers; Pep Guardiola odpoczywał w Nowym Jorku po ostatnim sezonie z Barceloną, Jurgen Klopp był świeżo po podwójnej koronie z Borussią, a dwa miesiące wcześniej w kijowskim finale Euro 2012 Hiszpanie pokonali Włochów, a w meczu tym występowali między innymi Iniesta czy Pirlo…

3. Przez sam Tottenham od tamtej pory przewinęło się aż dziewięciu trenerów, wliczając w to tymczasowo pełniących tę funkcję Ryana Masona i Cristiana Stelliniego. Po drodze przeżyliśmy najlepszy niewątpliwie okres w najnowszej historii klubu, kiedy to za czasów Mauricio Pochettino budowano nowy stadion, a co ważniejsze: drużyna biła się o mistrzostwo kraju i regularnie występowała w Lidze Mistrzów, dochodząc nawet do finału tych rozgrywek. Zarazem był to okres naznaczony poczuciem niespełnienia, w którym będący u szczytu formy Lloris, Walker, Alderweireld, Vertonghen, Rose, Dembele, Wanyama, Eriksen, Dele, Son i Kane (owszem, powtarzam tę jedenastkę wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania) nie wygrali wspólnie nawet marnego Pucharu Ligi.

Owszem, sam Lloris został w międzyczasie z Francją mistrzem świata i ustanowił rekord występów w drużynie narodowej, owszem, jako kapitan prowadził swoją reprezentację i swój klub w wielu niezapomnianych meczach, owszem, wybudzony w środku nocy bez chwili zawahania jestem w stanie wyliczyć wiele jego bajecznych interwencji, na przykład obronione karne: Aubaneyanga w derbach z Arsenalem, Vardy’ego w meczu z Leicester czy Aguero w spotkaniu z Manchesterem City, wolnego Warda-Prowse’a z Southamptonu, kiedy piłka szybowała w okienko, uderzenie Welbecka w innym meczu derbowym, strzał Coutinho, kiedy Lloris dosięgnął piłki jakimś cudem i nie tą ręką, która wydawała się bliższa piłki, uderzenie Chicharito, kiedy wyturlał się wraz z futbolówką w zasadzie już zza linii bramkowej, próby Götzego, Lukaku, Bruno Fernandesa, Mahreza, podwójną paradę w meczu z Brentford…

4. Czas jednak mijał nieubłaganie, z tamtej jedenastki wykruszali się jeden za drugim, a na ich miejsce nie znajdowali się lepsi, a i on z czasem zaczął popełniać coraz więcej błędów. Pieski los bramkarza, ujmowany w statystykach, mówił, że w 447 meczach dla Tottenhamu zachował wprawdzie 151 czystych kont, ale w ciągu ostatnich paru sezonów Premier League ze wszystkich bramkarzy tej ligi to on popełnił najwięcej błędów prowadzących do utraty gola. Niejeden raz płacił zdrowiem: raz dokończył mecz z objawami wstrząśnienia mózgu, kopnięty kolanem w głowę przez Lukaku, innym razem jego koszmarny uraz w spotkaniu z Brighton rozpoczął ostatni etap ery Pochettino w Tottenhamie.

Latem 2018 roku zdarzyło mu się również, że został zatrzymany przez policję za jazdę po pijanemu. Pamiętam, że na wieść o tamtym incydencie zastanawiałem się, czy wcześniejszy o parę tygodni triumf na mundialu w Rosji nie był momentem, w którym lato się w Llorisie przełamało? Czy to wówczas był ten najlepszy czas na zmianę otoczenia, ucieczkę przed smugą cienia, uratowanie się przed poczuciem wypalenia? Był jednak ojcem dwójki dzieci – trzecie miało przyjść na świat rok później – więc pewnie nie chciał burzyć rodzinie ustabilizowanego od lat londyńskiego życia, poza tym zaś pełnił funkcję kapitana drużyny…

5. Piszę to wszystko nie tylko dlatego, że im starszy jestem, tym bardziej się robię sentymentalny i każde odejście bliskiego mi piłkarza przeżywam jak zapowiedź własnego odejścia. W przypadku Hugo Llorisa mam jeszcze poczucie, że nie został przez swój (mój przecież, do cholery!) klub pożegnany tak, jak na to zasługuje. Chyba tylko Harry Kane dał Tottenhamowi w ciągu minionej dekady równie wiele jak on, ale on – inaczej niż Anglik – nie doczekał się muralu przed stadionem, nie doczekał się specjalnego meczu pożegnalnego, który po tylu latach powinien być przecież standardem, ba: jego ostatni występ w koszulce Spurs to pamiętna kompromitacja ekipy Cristiana Stelliniego na St. James’ Park, kiedy to zresztą doznał kolejnej kontuzji. Filmiki wrzucane teraz na media społecznościowe, wywiad z samym Llorisem (mówi w nim między innymi, jak to przez cały ten czas starał się dbać o ten klub), zapowiedź małej uroczystości w przerwie jutrzejszego meczu z Bournemouth – wszystko to wygląda na naprawianie grubego błędu, nie pierwszego w epoce rządów Daniela Levy’ego…

6. Jako kapitan Tottenhamu nie podniosłeś żadnego pucharu, na twojej szyi nie zawisł żaden medal. Nie szkodzi. W ostatniej wypowiedzi dla klubowej telewizji przekonujesz, że naprawdę dałeś z siebie wszystko, ale doprawdy: nie musisz tego robić. Na zakończenie tego tekstu nie postawię już wielokropka. Dziękuję, Hugo.

Postecoglou przekonuje

Zwyczajna niedziela w Premier League: pięć meczów, dwadzieścia cztery gole, szalone comebacki (przegrywający jeszcze w 87. minucie 2:3 Liverpool wygrał z Fulham 4:3), kapitalne bramki, piękne akcje, taktyczne nowinki, czerwone kartki i karne, słowem – emocji tyle, że nawet w poniedziałek rano chce się jeszcze o tym gadać.

Niestety, zwyczajna niedziela w Premier League oznacza również sędziowskie kontrowersje. Także, a może przede wszystkim w meczu, o którym gadać chce mi się w pierwszej kolejności, a którego ostatnie sekundy upłynęły w cieniu niezrozumiałej także dla mnie decyzji Simona Hoopera, najpierw przyznającego Manchesterowi City przywilej korzyści po faulu Emersona Royala na Haalandzie, później zaś – kiedy upadający Norweg zdołał jednak zagrać piłkę do wychodzącego sam na sam z Vicario Grealisha – przerywającego akcję i nakazującego wznowienie gry ze stojącej piłki. W ogniu wydarzeń pomyślałem wtedy, że sędzia uznał, że wyskakujący przed Bena Daviesa Grealish był na spalonym, no ale przecież takie rzeczy rozstrzyga się zwykle dopiero po przeprowadzeniu całej akcji: liniowy podnosi chorągiewkę lub nie, a VAR sprawdza, czy słusznie. Tutaj chorągiewki zresztą nie podniesiono i choć oczywiście nie jest powiedziane, czy skrzydłowy MC wykorzystałby tę znakomitą okazję, nie jest również powiedziane, że by spudłował. Emocjom Haalanda, pozostałych piłkarzy MC, Pepa Guardioli i większości widzów neutralnych nie dziwię się tak samo, jak nie dziwił się im Ange Postecoglou. Jedyne, czemu dziwię się nieustannie, to skala i liczba błędów, popełnianych przez arbitrów w najlepszej, najbardziej emocjonującej, a co za tym idzie – przyciągającej największe pieniądze – lidze świata.

A może jednak jestem zbyt surowy? Kontrolowanie meczu toczonego od pierwszej do ostatniej minuty w dzikim tempie było trudne także dla uczestniczących w nim zawodników: intensywność pressingu i szybkość podań gospodarzy sprawiała potężna problemy gościom, zwłaszcza w pierwszej połowie robiących wrażenie przestraszonych i przytłoczonych nie tylko rangą przeciwnika i własnymi kłopotami kadrowymi, ale także wymaganiami Ange’a Postecoglou. Mając w tyle głowy trzy przegrane mecze z rzędu (pierwszy w dramatycznych okolicznościach, z Chelsea, po dwóch czerwonych kartkach i kontuzjach kluczowych graczy, drugi po jedynym tak naprawdę słabszym występie za kadencji Postecoglou, kiedy wypuścili w końcówce prowadzenie z Wolves, trzeci z Aston Villą, w którym jedynym problemem dobrze grającej drużyny była skuteczność), mogli podświadomie chcieć się schować, przeczekać, cofnąć się i liczyć na schemat, który tyle razy przynosił efekt za czasów Mourinho, Nuno czy Contego: niski blok, szybka kontra i do domu. Coś z tamtego schematu powtórzyło się zresztą już w szóstej minucie wczorajszego meczu, kiedy to Bryan Gil opanował piłkę na granicy własnego pola karnego, odegrał do Kulusevskiego, ten zaś uruchomił dalekim podaniem rozpędzonego Sona, który wyprzedził Doku i dał Tottenhamowi prowadzenie.

Ale na Etihad nie sposób się schować. A Ange Postecoglou nie uznaje okoliczności łagodzących. Cóż z tego, że do Manchesteru przyjechał bez zawieszonego Romero, bez najlepszych dotąd w drużynie Maddisona i Van de Vena, po traumatycznej kontuzji Bentancura, o siedmiu innych potencjalnych członkach meczowej kadry nie wspominając. Cóż z tego, że na ławce miał dwóch bramkarzy i trzech juniorów jeszcze bez debiutu w pierwszym składzie? Cóż z tego, że na pozycji stopera, przeciwko Haalandowi, występowało dwóch bocznych obrońców, Emerson Royal i Ben Davies? Naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy w mediach przed meczem i w jego trakcie na temat „naiwności” i „samobójczej taktyce” Postecoglou. Nikt chyba, kto oglądał pierwszą połowę, nie robił sobie złudzeń na temat tego, jak to się skończy: przewaga City była miażdżąca, poza bramkową akcją Sona Tottenham nie bardzo umiał wyjść z własnej połowy, oprócz wyrównującego gola (rzut wolny i niefortunna próba interwencji Koreańczyka, zakończona w siatce Vicario) i przepięknej akcji na 2:1, z nieudaną pułapką ofsajdową, która nie przeszkodziła w błyskawicznej wymianie piłki Haaland-Doku-Alvarez-Foden), gospodarze marnowali kolejne okazje, obijali słupek czy poprzeczkę albo – jak Haaland – pudłowali w dogodnych sytuacjach. 

Co gorsza, niejeden raz to gracze Tottenhamu byli sprawcami własnych kłopotów, próbując rozgrywać piłkę przed własną bramką i tracąc ją na rzecz naciskających piłkarzy City. Najpiękniejsza interwencja Vicario w meczu była efektem własnego podania pod nogi rywali – tym razem się jeszcze upiekło, ale w podobny sposób gospodarze przerywali grę Tottenhamu wielokrotnie; strata Bissoumy, który od czasu powrotu po zawieszeniach za kartki zatracił gdzieś formę z początku rozgrywek, przyniosła im trzeciego, w tamtym momencie wydawało się: rozstrzygającego gola.

Jednak nie. Jednak zdaniem Australijczyka głównym problemem jego drużyny w pierwszej połowie było granie bez wiary we własne umiejętności i przekonania do własnej taktyki. W przerwie, przy wyniku 2:1 dla City, zdjął więc Bryana Gila, odstającego fizycznie nie tylko od biegającego po tej samej stronie Kyle’a Walkera, i wprowadził w jego miejsce Hojbjerga. Który to już raz w tym sezonie wchodzący z ławki Duńczyk uspokoił grę Tottenhamu? Goście podeszli wyżej, zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce, a w końcu Ben Davies wyprzedził już na połowie City Haalanda, podał do Sona, ten odegrał do Lo Celso i Argentyńczyk zdobył swoją drugą bramkę w drugim meczu po powrocie do drużyny. Oby tak dalej, wypadałoby dodać, nie tylko dlatego, że Maddison nie wróci przed styczniem: o tym, że Lo Celso jest świetnym graczem, wiedzą dobrze w Argentynie i Hiszpanii, ale jego karierę na Wyspach komplikowały kontuzje i decyzje kolejnych trenerów Tottenhamu, którzy nie zawsze wiedzieli, jak z niego skorzystać. Wczoraj był jednym z nielicznych zachowujących spokój w boiskowym chaosie – jego jedyne niecelne podanie w ciągu 80. minut gry to dośrodkowanie z rzutu rożnego.

Choć najlepszy na Etihad był chyba Dejan Kulusevski. Szwed od początku sezonu regularnie przebiega w meczach powyżej dwunastu kilometrów, doskakując do rywali w pressingu i asekurując coraz pewniejszego skądinąd Pedro Porro, holując piłkę, dośrodkowując i podając nie tylko z okolic linii końcowej: po kontuzji Maddisona operuje już nie tylko na prawym skrzydle, ale także w środku pola i jako „dziesiątka”. Wczoraj z asystą i golem – strzelonym bodaj obojczykiem, nie głową – po dośrodkowaniu Johnsona, 23-latek ściągnięty przez Fabio Paraticiego z Juventusu, jest jednym z liderów drużyny.

Daleko idących wniosków się nie spodziewajcie, może poza banalnym: do odważnych świat należy. Umówmy się: przed startem sezonu nikt nie myślał, że w tej fazie rozgrywek będziemy oglądać Tottenham w tabeli tak wysoko i, co równie w tym projekcie ważne, grający tak dobrze. Owszem, trudno pisać o remisie na Etihad nie zaczynając od wpadki sędziego Hoopera. Owszem, trzeba również mówić o błędach piłkarzy MC (choć sam Pep Guardiola podkreślał po meczu jakość rywala, który te błędy wykorzystywał). Owszem, trudno – zwłaszcza w świetle wydarzeń z pierwszej połowy – nie uznać tego remisu za szczęśliwy. Wypada jednak skończyć zdaniem, że to szczęście równoważy choć trochę pecha związanego z plagą kontuzji. I że dobrze, że zamiast czwartej porażki z rzędu jest remis – z jedną z najlepszych drużyn świata, przypomnijmy.

Ange Postecoglou potrzebuje czasu: trzeba jakoś przetrwać do stycznia, kiedy otworzy się kolejne okienko transferowe i wróci po kontuzjach kilku kluczowych zawodników, ale trzeba też przyzwyczajać się do poczucia, że Australijczyk wie, co robi. „Mówiłem piłkarzom w przerwie: niezależnie do ostatecznego wyniku, biorę odpowiedzialność na siebie. Pokażmy przynajmniej trochę więcej przekonania co do tego, jaką chcemy być drużyną” – opowiadał zaraz po końcowym gwizdku. Dobrze, że go posłuchali.

Manifest surrealizmu Ange’a Postecoglou

1. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Przegrać 1:4 z rywalem, którego z mnóstwa powodów nie darzy się nadmierną sympatią, przegrać u siebie i chyba jednak – zważywszy na to, że pierwszym krokiem do porażki była czerwona kartka lidera obrony – przegrać na własne życzenie, a przecież być świadkiem, jak po tej porażce kibice gotują przegranym owację na stojąco i śpiewają „Oh, when the Spurs…” zupełnie tak, jakby właśnie byli świadkami zwycięstwa. Zbierać komplementy za heroiczną walkę najpierw w dziesiątkę, potem w dziewiątkę. Zachwycać się kolejnymi interwencjami bramkarza, co ja mówię: bramkarza – podejrzewam, że tzw. heatmapa Guglielmo Vicario z drugiej połowy meczu z Chelsea mogłaby być równie dobrze heatmapą zawodnika z pola, w drużynie kierowanej przez takiego José Mourinho, powiedzmy: defensywnego pomocnika. Zachwycać się tym, że jeszcze w dziewiątkę, przy stanie 1:2, robili wszystko, by doprowadzić do wyrównania – i że dwukrotnie byli bardzo blisko, po nieuznanym trafieniu Diera i minimalnym pudle Bentancura. Podziwiać wysiłek, dzięki któremu do 94. minuty w zasadzie mogli jeszcze myśleć o remisie. Jeśli kibice są w tym sporcie najważniejsi, to kibice Tottenhamu przekonali się wczoraj, że mają drużynę do kochania, wliczając w nią zawodników, o których myśleli już w czasie przeszłym, np. Diera czy Hojbjerga.

2. No nie wiem. Może jednak wolałbym przez to wszystko nie przechodzić. Nie patrzeć najpierw na to cudowne podanie Jamesa Maddisona z głębi pola, mijające całą drugą linię Chelsea i umożliwiające Sarrowi przedłużenie piłki do Kulusevskiego. Nie patrzeć na piękniejszą jeszcze, bo kilkupodaniową akcję, którą w 14. minucie Son zakończył trafieniem z minimalnego doprawdy spalonego po zagraniu od Brennana Johnsona, niedługo po pierwszej tego wieczora znakomitej interwencji Vicario. Nie patrzeć na zapiski z pierwszych dwudziestu minut, zdające się zapowiadać, że ten mecz zakończy się kolejnym w tym sezonie zwycięstwem Tottenhamu, tak obiecująco rozwijały się akcje gospodarzy zwłaszcza lewym skrzydłem. Nade wszystko jednak nie patrzeć na to, jak krew uderza do głowy Romero, najpierw kopiącego bez piłki Colwilla, a później wchodzącego zbyt ostro w nogi Enzo Fernandeza. Rzadko się zdarza, by jeden zawodnik mógł w jednym meczu dostać dwie czerwone kartki – i to zawodnik komplementowany w ostatnich tygodniach jako ten, który dojrzał po powierzeniu mu przez nowego trenera Tottenhamu funkcji wicekapitana. Wiadomo, że Argentyńczyk zawsze gra na granicy, ale łatwość, z jaką wczoraj za nią wypadł, była cokolwiek niepokojąca.

3. Destiny’ego Udogie, który wyleciał z boiska w drugiej połowie, rozumiem: nie grał ani nie trenował przez dwa tygodnie, przystępował do derbów z Chelsea po jednym lekkim rozruchu, trudno się spodziewać, by nadążał za tempem pojedynku o tej skali intensywności. Na kilka minut przed jego drugą żółtą kartką napisałem nawet na Twitterze, że tego meczu nie dogra – nie mając, rzecz jasna, na myśli tego, że może zostać usunięty z boiska z boiska, a raczej to, że po niedawnej kontuzji nie ma już siły, no ale to właśnie było jedno z rozlicznych ryzyk, jakie podjął Ange Postecoglou w tym spotkaniu, a zarazem jedna z rozlicznych ilustracji tego, jak ograniczone są tak naprawdę jego możliwości. Prawdę powiedziawszy już przy pierwszym faulu Udogiego na Sterlingu mogło to się skończyć czerwoną kartką dla Włocha.

4. W systemie, który proponuje Australijczyk, w stylu gry, który – jak mówi – jest dlań nienegocjowalny, potrzebni są piłkarze obdarzeni konkretnymi umiejętnościami. Tak się składa, że Udogie był wczoraj jedynym w miarę zdrowym zawodnikiem, który mógł zagrać na pozycji lewego obrońcy schodzącego u Postecoglou do środka pola (po angielsku nazywa się to inverted full back). Tak się składa, że Micky van de Ven i Cristian Romero byli jedynymi w miarę zdrowymi zawodnikami, którzy mogli zagrać na pozycji środkowego obrońcy w wysoko ustawionej linii, tak by w przypadku nieudanej pułapki ofsajdowej zdążyć ze wślizgiem bądź dogonić rozpędzonego rywala. Myśląc o przyszłości – i słuchając tego, co Postecoglou mówił po meczu, że grałby tak nawet gdyby na boisku zostało mu pięciu zawodników zdolnych do gry – nie wierzę przecież, by to szaleństwo dało się powtórzyć raz jeszcze z Erikiem Dierem, niezależnie od tego, jak wysoko oceniam jego postawę i jak szanuję tempo, z jakim wyszedł z roli piątego koła u wozu; roli, na którą skazany był przez cały sezon. 

5. Przy wszystkich zachwytach nad kolejnymi wygranymi, golami w ostatnich minutach, odwagą i fantazją w rozegraniu, przy każdym komplemencie, jaki słyszałem o Tottenhamie Postecoglou w rozlicznych telewizjach i wyczytywałem na rozmaitych portalach, wiedziałem przecież, na jak kruchych podstawach stoi na razie ta budowla. Że wystarczy, myślałem sobie przez te wszystkie tygodnie, jedna kontuzja, jedna absencja – takiego Maddisona, van de Vena czy Romero – aby się okazało, ile jeszcze pracy przed Postecoglou, a zwłaszcza ile zakupów, nie tylko w najbliższym, zimowym okienku transferowym. Jedna absencja, myślałem, a nie dwie-trzy – bo tak mi to wygląda przed najbliższą sobotą. Tak mi to wygląda, że linię obrony podczas meczu z Wolves tworzyć będą Porro, Dier, Emerson Royal z konieczności po lewej stronie, a na dokładkę któryś z osiemnastolatków – albo mający za sobą kilka występów w Championship Ashley Philips albo sprawdzany do tej pory wyłącznie w młodzieżówce (choć szalenie tam komplementowany, zwłaszcza za zasięg podań) Alfie Dorrington; tak czy inaczej na koszulce klubowej pod kołnierzykiem zobaczymy pewnie wkrótce nową cyferkę.

6. Tak, wiem, wczorajszy mecz rozstrzygnął w gruncie rzeczy VAR. To on spowodował, że pierwsza połowa trwała 56 minut, a druga 55. To on zdecydował o kartkach, o karnym (ależ był blisko Vicario odbicia strzału Palmera…), o nieuznanych golach. To on był tematem pomeczowej konferencji, podczas której – jak słusznie zauważył Charlie Eccleshare z „The Athtletic” – Postecoglou sprawiał wrażenie, jakby zależało mu na dobru futbolu jako takiego, a nie na dobru własnej drużyny; naprawdę rzadki to ptak wśród trenerów. W sumie VAR interweniował dziewięciokrotnie, w sumie anulował aż pięć goli – i za każdym razem interweniował słusznie. W całym tym szaleństwie i przy całym żalu, spowodowanym przedłużającymi się przerwami w niebywale intensywnym spektaklu, wypada to jednak odnotować. Sędziowie są ludźmi, popełniają błędy, technologia, jaką mają do dyspozycji, ma swoje ograniczenia – ale nie są oszustami, do licha!

7. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Zabraniający swoim piłkarzom cofnięcia się bliżej własnej bramki Ange Postecoglou, ustawiający ich linię obrony na połowie boiska i każący im łapać rywali na kolejne spalone, był może nie jak król Lear (australijski trener wraz z małżonką obejrzeli w tych dniach na West Endzie szekspirowski dramat, wystawiany zresztą przez wieloletniego kibica Tottenhamu, wielkiego aktora i reżysera sir Kennetha Branagha), i z pewnością nie jak odmawiający poddania się poszukiwaczom świętego Graala Czarny Rycerz z Monty Pythona (takie porównanie przyszło na myśl piszącemu pomeczową relację dla „Timesa” Henry’emu Winterowi), jeśli już szukać porównań w świecie sztuki, to raczej z André Bretonem piszącym swój manifest surrealizmu. Jedenaście lat temu na podobnie radykalny gest zdobył się Andre Villas-Boas w derbowym starciu Tottenhamu z Arsenalem po czerwonej kartce grającego wówczas w drużynie z White Hart Lane Adebayora. Wtedy również z początku prowadził Tottenham, wtedy również jego trener nie zamierzał spuszczać z tonu grając w osłabieniu (Jan Vertonghen, piszący wczoraj na Twitterze, że tak wysokiej linii nie widział nigdy w życiu, wyparł chyba, jak ustawiał go Villas-Boas), wtedy również krytycy zachwycali się jego odwagą – i wtedy również zakończyło się porażką.

8. Przy całej miłości do Postecoglou, nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zauważył na koniec, że znalazłoby się niemało kibiców – obu drużyn zresztą – którzy woleliby zobaczyć w kluczowych momentach wczorajszego meczu (przy prowadzeniu Tottenhamu, przy grze Chelsea w przewadze, kiedy jej zawodnicy również rozgrywali piłkę z zawstydzającą momentami niestarannością) trochę starej dobrej kontroli. Ten niebywale odważny w drugiej połowie Tottenham, piszący ważny rozdział taktycznej, i może także etycznej historii Premier League sposobem, w jakim zmagał się z przeciwnościami, w trakcie pierwszej połowy nie musiał przecież pozwolić sobie na aż tak wiele szaleństwa (już nie mówię o tym, jak po czerwonej kartce próbowaliby zamknąć mecz trenerzy pokroju wspomnianego już Mourinho).

9. A może jednak musiał? Może zdanie „Biorę to na siebie”, które Postecoglou powiedział Jamesowi Maddisonowi w przerwie meczu z Arsenalem, zachęcając go, by nie przestawał rozgrywać piłki na takim ryzyku, które doprowadziło wówczas do straty przed własnym polem karnym i kapitalnej szansy Jesusa, wróży nam, że podobnych szaleństw będzie jeszcze więcej i więcej? Jak pamiętamy to Marcelo Bielsę określa się mianem „El Loco”, ale od wczoraj mam poczucie, że w najlepszej lidze świata pojawił się trener, który swoim radykalizmem przebija nawet Argentyńczyka.

10. Na jednej z konferencji prasowych Postecoglou mówił, że jest członkiem pewnej spotykającej się mniej więcej raz w miesiącu grupy wsparcia, skupiającej trenerów różnych dyscyplin sportu. W tym fachu – opowiadał – albo ma się kłopoty, albo będzie się je miało wkrótce. Z kalendarza gier wynika, że Australijczyk właśnie zaczął je mieć, nawet jeśli manifest, który przedstawił nam wczoraj, był (powtórzę to po raz ostatni) naprawdę wspaniały.

Tottenhamie, robisz to dobrze

Stali czytelnicy bloga przecierają pewnie oczy, bo zdanie w stylu „Tottenhamie, robisz to dobrze”, nie padło tu pewnie od czasów środkowego Pochettino. Od razu zastrzegę jednak: nie mam na myśli kwestii sportowych, choć nawet i o nich można by w tych dniach napisać niejedno miłe słowo. Na kilka godzin przed meczem z Crystal Palace w angielskich mediach natrafiam zresztą na całkiem sporo artykułów, których autorzy zastanawiają się, czy drużyna Ange’a Postecoglou jest już materiałem na mistrza kraju, czy może stanie się nim z upływem najbliższych miesięcy. Z mojej perspektywy są to oczywiście rozważania przedwczesne – wystarczy kontuzja jednego z dwójki stoperów, o Maddisonie nie wspominając (odpukać), żeby uświadomić sobie, na jak kruchych podstawach zbudowana jest dotychczasowa dobra passa, ale to temat na inną okazję. Kiedy piszę, że Tottenham robi to dobrze, mam na myśli coś związanego z klubowym dziedzictwem – co jednak również może przyczyniać się w przyszłości do powstawania materiału nawet, no dobrze, wygłoszę tę frazę: na mistrza kraju.

O tym, jak wyglądają dziś relacje piłkarzy z klubami napisano setki stron. Against modern football, wiadomo, tu nikt nie robi sobie wielkich złudzeń. Wiemy, jak weryfikuje się wartość osławionego przywiązania do barw, całowania herbu itd., kiedy przychodzi lepsza oferta od innego potencjalnego pracodawcy. Wiemy, że najważniejsze są z jednej strony pieniądze, z drugiej zaś – sportowe ambicje, szansa na wygranie trofeum, wyjazd z reprezentacją na wielki turniej etc. Kto by się przejmował jakimś dziedzictwem?

Ale przecież są w tym dziwnym świecie również rzeczy niematerialne, niedające się zmierzyć wysokością tygodniówki czy premiami wypłacanymi za strzelone bramki, mające jednak przełożenie na fakt, że na boisku piłkarzom chce się jeszcze bardziej. Trener Tottenhamu wie o tym znakomicie i w ciągu ostatnich miesięcy zdążyliśmy się już trochę nasłuchać od jego podopiecznych o tym, że przedmeczowe pogadanki Australijczyka o życiu i moralności robią na nich wrażenie równie wielkie, jak odprawy o charakterze czysto taktycznym. Bycie piłkarzem Tottenhamu oznacza dziś nie tylko odwagę i skłonność do ryzyka na boisku, nastawienie na grę ofensywną i nieustanny pressing, ale także szacunek do wszystkich pracowników klubu, o kibicach nie wspominając. Od pierwszego dnia w klubie Postecoglou tworzy środowisko – słowo, którego używa równie często jak słynne już „mate” – sprzyjające nieustającemu rozwojowi, podkreślam jeszcze raz: i na boisku, i poza nim. A gesty typu zaproszenie do wspólnego zdjęcia nie tylko zawodników pierwszej drużyny, ale i wszystkich pracowników ośrodka treningowego, albo umożliwienie chłopcu z niepełnosprawnością intelektualną zadanie pytania podczas spotkania prezesa, trenerów i kapitanów drużyn z fanami (Postecoglou upomniał się o to, kiedy prowadzący chciał już zamknąć imprezę) pokazują, w jaki sposób to środowisko się tworzy.

Pomysł dodania na klubowej koszulce jeszcze jednego numerka, drobną czcionką tuż pod kołnierzykiem, jest dla mnie pomysłem właśnie z tego porządku. Dzięki pracy klubowych historyków w Tottenhamie sporządzono listę wszystkich zawodników, którzy od 13 października 1894 roku reprezentowali klub w oficjalnych meczach, i przydzielono im kolejne numery (kiedy debiutowali równocześnie, decydowała kolejność alfabetyczna, rezerwowych uwzględniano w kolejności wejścia na boisko). Okazuje się, że na przestrzeni tych 129 lat było ich dotąd 879: najświeższy debiutant, Alejo Veliz, będzie więc miał koszulkę z tym numerem; Brennan Johnson to numer 878.

Sporo na tej liście gwiazd światowej piłki, sporo angielskich i klubowych legend. Pierwszy czarnoskóry zawodnik z pola w dziejach brytyjskiego futbolu, żołnierz I wojny światowej Walter Tull, ma numer 170, legendarny trener i zdobywca podwójnej korony z sezonu 1960/61 Bill Nicholson – numer 354, kapitan tamtej drużyny Danny Blanchflower to 420, rekordzista, jeśli idzie o rozegrane mecze w Tottenhamie, Steve Perryman, to 477, Glenn Hoddle – 498, Ossie Ardiles zaś – 511. Jak widać, nazwiska, od których dla mnie zaczynała się ta historia (świadomie zaczynałem kibicować Tottenhamowi w sezonie 1986/87), można odnaleźć na przełomie piątej i szóstej setki. Gary Mabbutt to numer 538, Gascoigne – 573, Lineker – 580, Sheringham – 599, Klinsmann – 617, Ginola – 636, King – 649, Keane – 672, Davids – 706, Berbatow – 715, Bale – 726, Modrić – 736. Jedyny, jak dotąd, polski akcent, Grzegorz Rasiak, to numer 710. Harry Kane debiutował jako zawodnik numer 767. Najdłużej występujący w klubie z zawodników obecnej kadry Lloris to 781, Dier – 795, Davies – 796, Son – 805. Asystent Ange’a Postecoglou Ryan Mason, który opowiadał członkom pierwszej drużyny o istocie pomysłu: o tym, że noszenie tej koszulki to przywilej, że bycie piłkarzem Tottenhamu zawsze coś znaczyło i zawsze będzie coś znaczyć, ma numer 743; zadebiutował w sezonie 2008/09.

Nie wiem, jak dzisiaj pójdzie Tottenhamowi w meczu z Crystal Palace. Wiem jednak, że tych kilkunastu chłopaków, którzy założą na Selhurst Park wyjazdowe koszulki, jest częścią historii większej niż ich ambicje, marzenia, stany kont, liczba obserwujących w mediach społecznościowych itd. Dobrze to sobie czasem uświadomić, niezależnie od nadziei, że rozdział, który zaczęli właśnie pisać, będzie jednym z piękniejszych.

PS. Gdyby ktoś jutro miał chwilę i był między godziną 14:00 a 15:00 na Targach Książki w Krakowie – zapraszam na stoisko „Tygodnika Powszechnego” w EXPO Kraków, ul. Galicyjska 9, Hala Wisła, stoisko C1. Możemy rozmawiać o Tottenhamie, o „Stałych fragmentach”, o „Tygodniku” i o czymkolwiek chcecie.