„To będzie najważniejszy mecz w najnowszej historii Aston Villi” – grzmiał przed spotkaniem z Tottenhamem kapitan gospodarzy, John McGinn. Sądząc po czerwonej kartce za brutalne wejście w mijającego go dryblingiem Udogiego, w 65. minucie meczu, był przed tym spotkaniem aż za bardzo zmotywowany. A może jednak (to życzliwsza interpretacja, ale również memento dla zarządów obu klubów przed przyszłorocznymi rozgrywkami, na które trzeba będzie zbudować kadry zdolne do rywalizacji na wielu frontach w rytmie dwóch meczów tygodniowo) odrobinę zmęczony po czwartkowej wyprawie do Holandii, gdzie Villa potykała się z Ajaksem w Lidze Konferencji Europy. Przy wszystkich komplementach, jakie za chwilę przeczytacie tu na temat Tottenhamu, o tym jednym na początek chciałbym wspomnieć: ewidentnie gospodarze nie byli w stanie dotrzymać kroku rozpędzającym się z każdą minutą, zwłaszcza w drugiej połowie, gościom. Może Postecoglou narzekać na rwany sezon, może mówić, że zamieniłby się z każdym trenerem grającym w europejskich pucharach, ale na razie jego piłkarze mają w nogach trzydzieści meczów – Aston Villa rozegrała ich już o jedenaście więcej. Praca z drużyną w ośrodku treningowym przez cały boży tydzień to rzadki luksus w tym fachu – za rok (jak wszystko na to wskazuje) już tak nie będzie.
Trudno się oczywiście dziwić optymizmowi, jaki przebijał z wypowiedzi McGinna. Organizacja Aston Villi w tym sezonie jest imponująca, a plan taktyczny, jaki przyjął Unai Emery na mecz z Tottenhamem, powinien wróżyć gościom kłopoty. Za każdym razem, kiedy piłkarze Postecoglou mierzą się z drużyną grającą trójką obrońców, ich gra traci na płynności, a schodzący do środka boczni obrońcy grzęzną w tłoku. Przewaga w posiadaniu piłki nie przekłada się na sytuacje strzeleckie, a rywal czyha tylko na przechwyt, błyskawiczną kontrę albo po prostu zagrywa długą piłkę za plecy obrońców. W pierwszej połowie meczu na Villa Park lepsze okazje mieli gospodarze, i nie były to – przyznajmy – okazje na skutek szczególnie wyrafinowanych, wielopodaniowych akcji, a raczej efekt dalekiego zagrania do Watkinsa czy straty Bissoumy w trakcie próby wyprowadzenia piłki spod własnej bramki.
To był, jak mi się zdaje, komunikat Postecoglou do piłkarzy w przerwie: grajcie swoje, nie zwalniajcie tempa, rywale w końcu nie dotrzymają wam kroku. Bo tak właśnie się stało: w pięćdziesiątej minucie szybka wymiana podań na własnej połowie pozwoliła w końcu minąć zasieki Villi, a firmowy już sprint Sarra na wolne pole (przyniósł mu gola w niedawnym meczu z Brighton) i jego świetne zgranie z prawego skrzydła do wbiegającego w pole karne Maddisona dał Tottenhamowi otwarcie. Drugi gol był tyleż efektem niestaranności w rozegraniu Villi, co pressingu Spurs, dokładnemu podaniu Sona i przytomnemu wykończeniu Johnsona, później była czerwona kartka McGinna i mecz można było uznać za rozstrzygnięty: w końcówce Son dorzucił jeszcze jedną asystę, a także gola, który sprawił, że zrównał się z Cliffem Jonesem na piątym miejscu wśród najskuteczniejszych strzelców w historii klubu.
Na liście zawodników do skomplementowania Koreańczyk musi zająć oczywiście poczesne miejsce: w 24 meczach tego sezonu, nawet odłączony od telepatycznego porozumienia z Kane’em (który, skądinąd, rzucił wczoraj piłkę do Musiali tak, jakby młody Anglik był właśnie Sonem), zdobył 14 bramek i ma 8 asyst; w sumie trudno powiedzieć, czy kapitan i lider Tottenhamu lepiej prezentuje się na szpicy, czy atakując z lewej strony. W ostatnich tygodniach doskonale radzi sobie również Brennan Johnson, przy czym nie chodzi jedynie o bramki i asysty, ale o ciężką pracę, jaką wykonywał dziś wracając na własną połowę i – zwłaszcza w pierwszej połowie – wspierając Udogiego; jego zmiennik Timo Werner również zaczął strzelać gole, a do tego, że Kulusevski biega najwięcej z graczy ofensywnych, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Po wielomiesięcznej kontuzji rośnie forma Maddisona, Bissouma również stopniowo wraca na poziom z pierwszej fazy rozgrywek; o tym, ile daje Tottenhamowi ruch bez piłki Sarra już wspomniałem, wydaje mi się, że pisałem również o tym, jak łatwiej się zestawia drużynę, mając świadomość, że na ławce rezerwowych siedzą wartościowi zmiennicy, którzy na dwadzieścia minut – pół godziny przed końcem podkręcą jeszcze tempo.
O obrońcach można by w zasadzie dać osobny akapit – Porro i Udogie stanowią fundament taktyki Postecoglou, Romero w 2024 roku jeszcze nie dostał żółtej kartki, a Micky van de Ven, no cóż: gdybym znał się na luksusowych i szybkich samochodach, musiałbym go z takim porównać. Dziś zszedł z kontuzją, która oby nie była poważna (Dragusin zresztą z powodzeniem go zastąpił) – jedyne, co może w tym kontekście irytować, to fakt, że złapał ją ścigając zawodnika będącego na spalonym. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w takich sytuacjach sędziowie narażają zdrowie piłkarzy zmuszając ich do kontynuowania gry zamiast podnieść chorągiewkę.
Na jedenaście kolejek przed końcem sezonu wygląda to więc nie najgorzej, odpukać. Niemal wszyscy zdrowi, w zasadzie wszyscy w formie, wszyscy mają dobre powody, by wierzyć, że trener wie, co robi (nawet Eric Dier w niedawnym wywiadzie dla „Timesa” komplementował Postecoglou, mówiąc, że gdyby miał w przyszłości zostać trenerem, to chciałby, aby jego drużyna prezentowała taki właśnie styl). Australijczyk zaś irytuje się wyraźnie słysząc pytania o awans do Ligi Mistrzów – po pierwsze zdaje się uważać, że ma szanse na coś więcej, po drugie podkreśla, że sam awans do Ligi Mistrzów nie jest dla niego celem. Celem jest wzrastanie drużyny; często to słowo wraca w jego ustach – i często musi przyznać, że jego drużyna, owszem, wzrasta.
Może nie był to najważniejszy mecz w najnowszej historii Tottenhamu, ale za to skończył się dobrze.