No więc gdyby nie te dwa dzieciaki, zbzikowałbym do reszty. Zanim się pojawili, przed ważnymi meczami zdarzały mi się nieprzespane noce, z kompulsywnym przepowiadaniem sobie składów i ustawień taktycznych, a w końcu ze wstawaniem gdzieś o trzeciej czy czwartej, by sobie te składy i ustawienia narysować; z obgryzaniem paznokci, czytaniem niezliczonej liczby zapowiedzi, komentarzy, wywiadów, w chwilach desperacji nawet z oglądaniem starych meczów. Wszystko po to, żeby wytrzymać nerwowo: skrócić oczekiwanie, zmniejszyć napięcie i podsycić nadzieję, że tym razem w końcu się uda.
Doświadczenie ojcostwa okazało się w tym (i nie tylko w tym) sensie ratujące. Występuje Tottenham na Etihad, zaledwie rok po tym, jak stracił na tym stadionie sześć bramek (do których wypada doliczyć pięć wpuszczonych na White Hart Lane)? Chcesz się przekonać, ile tak naprawdę dzieli twoją drużynę od elity? Zdołałeś już zapomnieć o tym, jak męczyłeś się dwa tygodnie temu z Southamptonem? Wszystko to nie ma znaczenia: masz do ogarnięcia dwa kinderbale, z czego drugi wypada poza miastem, w miejscu o dziwo z kiepskim zasięgiem telefonii komórkowej, więc skupiasz się na tym, by ubrać ich ciepło, nie zapomnieć prezentów, zdążyć na miejsce, a potem zamiast na ekran smartfona, patrzeć w stronę podwórka przed domem, czy haratający na nim w gałę młodzieńcy będą jeszcze potrafili wsiąść o własnych siłach do samochodu. Kiedy wreszcie znajdujesz się w zasięgu, sprawdzenie wyniku i zmierzenie się z rzeczywistością jest jakoś łatwiejsze do zaakceptowania niż podczas oglądania na żywo. Polecam każdemu, kto chce piłkę nie tylko przeżyć, ale i zrozumieć, by spróbował kiedyś tej metody: nie oglądać bezpośredniej transmisji, sprawdzić wynik, a potem obejrzeć mecz z odtworzenia. Być może łatwiej niż w emocjach czasu rzeczywistego dostrzeże wtedy, w jakich proporcjach na ostateczny wynik sumują się myśl trenerska, indywidualny geniusz pojedynczego piłkarza, sędziowskie pomyłki, zwykły przypadek, szczęście i pech.
W moim przypadku mówimy, rzecz jasna, o mierzeniu się z realiami kibicowania Tottenhamowi. Co oznacza przyglądanie się efektownym, acz jakże często nieskutecznym atakom i straszliwej obronie; konfrontowanie się z wyjątkowo częstymi błędami arbitrów i jeszcze częstszymi indywidualnymi błędami piłkarzy, a dodatkowo jeszcze – z robieniem za tło zawodnikom, którzy akurat tego dnia, akurat przeciwko Tottenhamowi, postanowili rozegrać jedno z najlepszych spotkań w życiu (żeby nie sięgać po oczywisty w kontekście wczorajszego dnia przykład Sergio Aguero, wspomnijmy ubiegłoroczny popis Tima Krula w bramce Newcastle – zwłaszcza, że ma wrócić na White Hart Lane w najbliższą niedzielę). Oraz, co być może czyni rzecz najgorszą: nieustanne zadawanie pytań, co by było gdyby. Co by było, gdyby przy stanie 0:0 trafił Mason, gdyby sędzia nie podyktował karnego za rzekomy faul Lameli na Lampardzie (albo dopatrzył się spalonego Lamparda przy pierwszym golu Aguero), gdyby Soldado strzelił karnego tak, jak strzelał w poprzednim sezonie (niewykorzystana szansa na wyrównanie w drugiej połowie była niewątpliwie tak zwanym punktem zwrotnym spotkania), gdyby w ogóle w Tottenhamie grał napastnik klasy Aguero…
Widząc popis argentyńskiego napastnika wielu sprawozdawców postanowiło po meczu zająć się właśnie skutecznością Roberto Soldado. Niby trudno się dziwić: jeden strzela cztery gole, drugi żadnego. Obaj kosztowali swoje kluby ogromne pieniądze, a w przypadku Hiszpana „stopa zwrotu” z transakcji okazała się relatywnie niewielka. Nic to, że w ciągu tych kilkunastu miesięcy pobytu w Anglii nie bardzo mógł liczyć na przyzwoity serwis ze strony zawodników z drugiej linii; nic to, że miał w tym czasie trzech trenerów: kiedy wczoraj Hiszpan nie strzelił z karnego wyrównującej bramki przy stanie 2:1 dla City, narracja wielu sprawozdawców ułożyła się sama. Ja zaś, oglądając ten mecz post factum i wiedząc już, jak się skończył, mogłem zobaczyć m.in., ile jest wart Soldado uczestniczący w konstruowaniu akcji swojej drużyny. Piłkę pod presją utrzymywał wszak doskonale, kolegów dostrzegał w sposób dla Adebayora nieosiągalny. To po jego świetnym podaniu Mason wyszedł sam na sam z Hartem; po jego jeszcze lepszym podaniu bramkę strzelił Eriksen, a strzał, który z trudem obronił Hart w drugiej połowie (nie mam na myśli karnego), pokazał, że także ze snajperskim instynktem napastnika Tottenhamu jest wciąż nieźle. Statystyki pokazują trzy okazje wykreowane, dziesięć celnych podań w strefie obronnej MC i dziesięć podań do przodu. Naprawdę dobry mecz napastnika, gdyby tylko (gdyby…) wykorzystał karnego…
Z dwóch kozłów ofiarnych Tottenhamu bronię więc Soldado. Z Kaboulem będzie dużo trudniej, wiadomo: jest bezpośrednio odpowiedzialny za utratę dwóch goli. Także tu muszę jednak zauważyć, że podczas meczów z Arsenalem (zwłaszcza) i z Southamptonem nowy kapitan Tottenhamu grał bardzo dobrze, i że na Etihad sytuacji nie ułatwiał mu fakt, iż po raz pierwszy miał grać w duecie z – debiutującym w Premier League – Federico Fazio. O tym, że Argentyńczyk ma braki szybkościowe, przekonywaliśmy się już podczas meczów Ligi Europejskiej – perspektywa, że to on, a nie Vertonghen, będzie musiał radzić sobie z Aguero, przerażała już przed meczem. Spodziewał się Pochettino, że w MC zagra raczej Dżeko? Vertonghen wrócił z meczów reprezentacji Belgii zmęczony? Inaczej nie potrafię wytłumaczyć decyzji o rozbiciu pary stoperów, która w ostatnich meczach ewidentnie złapała wspólny język. Argentyński menedżer Tottenhamu jest kolejnym, po Andre Villas-Boasu, trenerem Tottenhamu, który przekonuje się, że aby grać wysoką linią obrony, trzeba mieć piłkarzy szybszych i przytomniejszych; to chyba nie przypadek, że Kaboul i Vertonghen zaimponowali w meczu z Arsenalem, kiedy ich drużyna broniła się zdecydowanie głębiej, i to chyba nie przypadek, że bez Belga Kaboul gra w tym sezonie kiepsko – zarówno z West Hamem, Sunderlandem, jak z West Bromwich. Do spółki z Fazio – zawodnikiem broniącym w podobnym stylu i, jak widać po faulach w polu karnym, z podobnymi uderzeniami gorącej krwi do głowy – Kaboul chwilami wyglądał właśnie jak chłopiec z kinderbalu.
Inna sprawa, że na Aguero w takiej formie nie poradziliby nie tylko Kaboul, nie tylko Fazio i nie tylko Vertongen. Weźmy pierwszego gola: kąt był dość ostry, Lloris osłaniał niemal całą bramkę, w polu karnym było już kilku piłkarzy, ale nic to: napastnik, o którym Manuel Pellegrini mówi, że jest jednym z trzech-czterech najlepszych na świecie i którego Mauricio Pochettino porównuje do Mozarta, trafił w to jedyne miejsce, przez które piłka mogła znaleźć drogę do siatki. A to, jak gubił obrońców, jak przyspieszał i zwalniał, jak wymieniał klepki z Davidem Silvą, z jaką siłą uderzał z dystansu, z jaką swobodą strzelał i podawał zarówno lewą, jak prawą nogą… No kibicuj tu człowieku, Tottenhamowi, kiedy musi się mierzyć z takim graczem. Ile rekordów pobije w Anglii, skoro w zaledwie 95 meczach strzelił już dla City w Premier League 61 bramek (średnia – jeden gol na 108 minut – jest lepsza nawet niż Thierry’ego Henry’ego, który strzelał średnio co 122 minuty)?
Nie wiem, czy jest sens uruchamiać całą tę gadkę o pozytywach, jakie ujawniły się podczas tego spotkania. O współpracy Soldado-Eriksen, o świetnej postawie Llorisa, o tym, że Mason grał jak stary, piłki odbierał (zasługa przy golu Eriksena), podawał do przodu i groźnie strzelał; o tym, że Tottenham tym razem nie murował bramki, tylko podszedł do meczu zdecydowanie bardziej pozytywnie. Tyle razy to robiłem, że tym razem chyba sobie daruję. W każdym razie nie opowiedziałem dzieciakom szczegółowo o tym meczu. Wolałem odwrócić ich uwagę błyskotliwą narracją o ostatnich siedmiu minutach meczu QPR-Liverpool (z anegdotą o Harrym Redknappie, którego już rozpoznają, zdolnym biegać więcej od Adela Taarabta) oraz opowieścią o pogromie Sunderlandu z rąk Southamptonu (z zapewnieniem, że takie wyniki niewiele w gruncie rzeczy znaczą:że zawsze są wypadkami przy pracy, o czym kibice przekonują się od razu w następnym meczu). A co zrobię, jeśli jednak im się przypomni i zapytają jutro w porannym korku? Zamierzam przeprowadzić długi wywód na temat tego, że angielska ekstraklasa to taka liga, w której poza Chelsea w zasadzie żadna z drużyn nie potrafi się bronić i że dlatego właśnie Chelsea zostanie mistrzem Anglii – choćby nie wiem ile goli zdobył jeszcze Sergio Aguero.