Futbol jako klucz do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie… Skończyłem właśnie pisać do Magazynu Literackiego, który będzie towarzyszyć nowemu numerowi „Tygodnika Powszechnego”, duży tekst o ważnej książce, ale nie mogę się powstrzymać przed poleceniem jej także tutaj. Autor „Futbolu w cieniu Holokaustu”, Simon Kuper, jest dziennikarzem sportowym, współpracującym m.in. z „Financial Timesem”, dla którego przeprowadził szereg mniej lub bardziej interesujących rozmów z ikonami współczesnego futbolu. Ale jest również, co istotne, synem słynnego antropologa kultury. „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie” – to zdanie mogłoby wyjść spod pióra jego ojca, Adama Kupera. – To, co się działo w czasie wojny w holenderskich klubach piłkarskich, było mikrokosmosem wydarzeń w całym kraju”.
Jego książka jest brutalnym rozliczeniem z mitami, którymi żyło przez lata holenderskie społeczeństwo. Oficjalna narracja o wojnie w tym kraju długo przypominała bowiem komiksy o wiosce Asteriksa: była „fantastyczną opowiastką o małej, bohaterskiej krainie, której każdy mieszkaniec należał do ruchu oporu”. Autor, który spędził w tej krainie dzieciństwo, przeżył szok, gdy uświadomił sobie, jakie rozmiary osiągnęła kolaboracja Holendrów z Niemcami. Żeby pozostać na poziomie futbolu: napisał o klubach, które na polecenie okupantów pozbawiały Żydów członkostwa i które (jak Sparta Rotterdam) debatę na ten temat ograniczyły do kwestii wielkości tabliczki, zakazującej im wstępu na obiekty sportowe – zbyt dużej i zbyt ostentacyjnej, jak na wrażliwość większości zgromadzonych na posiedzeniu omawiającego ten problem zarządu. Napisał o czysto żydowskich klubach, które w 1945 r. próbowały sformować się na nowo i kiedy złożyły wniosek o ponowne przyjęcie do federacji piłkarskiej, odmówiono im powrotu na ten sam szczebel rozgrywek ligowych, na którym grały do 1941 r. (jeden zresztą prosił także o anulowanie starego długu, argumentując, że nie ma pieniędzy, a ponad 200 członków nie żyje; związek odmówił – choć zgodził się na zmianę harmonogramu spłaty). Napisał o Ajaksie Amsterdam, którego powojenną potęgę budowali ramię w ramię przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego i współpracownicy nazistów, wybierający dla dobra klubu milczenie o trudnych tematach. Napisał o wielu innych kwestiach, związanych przede wszystkim z „żydowskością” Ajaksu – omówiłem je szczegółowiej w „Tygodniku”, ale że nie wszystkie wątki zdołałem tam poruszyć, wracam do tematu także tu, na blogu.
Kuper nie ogranicza się bowiem tylko do Holandii i nie wszystkie jego wnioski są pesymistyczne. Jako kibic nie mogę przecież nie zauważyć, że dla polityków i dyktatorów futbol zawsze okazywał się narzędziem niewygodnym. Oczywiście przekopując się przez historię piłki nożnej lat 30. autor „Futbolu w cieniu Holokaustu” natrafił na wiele prób wykorzystania jej dla celów propagandowych, choć zwraca uwagę, że naziści długo traktowali futbol nieufnie, jako sport o brytyjskiej proweniencji. Hitler pisał w „Mein Kampf” o „milionach nienagannie wysportowanych ciał jaśniejących fanatyczną miłością do ojczyzny”, ale jedyny mecz, jaki oglądał – podczas olimpiady w Berlinie, w 1936 r. – opuścił jeszcze przed końcem: Niemcy przegrali z Norwegami 0:2, a napastnik Willi Simetstreier uznał nawet, że przyczyną tej porażki była paraliżująca piłkarzy wizyta Führera w szatni przed pierwszym gwizdkiem. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Niemcy (których reprezentację wzmocnili po Anschlussie Austriacy) odpadli po meczu ze Szwajcarią. „Tak grało sześćdziesiąt milionów Niemców – kpił wówczas „Zurich Sport”, odwołując się do przedmeczowych zapowiedzi nazistowskiej gadzinówki „Volkischer Beobachter” – nam wystarczyło jedenastu piłkarzy”…
W 1940 r., podczas meczu jednej z wiedeńskich drużyn zmuszonej do gry w niemieckiej lidze, śpiewano antyniemieckie przyśpiewki, rzucano kamieniami, zniszczono autokar drużyny gości i pocięto opony limuzyny gauleitera Baldura von Schiracha. „Takie rzeczy tylko na meczu piłkarskim” – komentuje Kuper. W 1942 r. Niemcy przegrali w Berlinie ze Szwecją, a notujący komentarz Goebbelsa sekretarz niemieckiego MSZ zapisał, że 100 tys. ludzi opuściło stadion w przygnębieniu, „a ponieważ zwycięstwo w meczu piłkarskim jest droższe ich sercom niż zdobycie jakiegokolwiek miasta na wschodzie, tego typu wydarzenia muszą być zakazane dla dobra nastrojów wewnętrznych”.
Kim byli i co myśleli zawodnicy, którzy reprezentowali zbrodnicze państwo (był zresztą wśród nich może najlepszy Polak w historii futbolu, Ernest Wilimowski)? „Dziś wciąż jestem dumny, że byłem w drużynie narodowej, a także niesamowicie wkurzony, bo jestem pewien, że gdybym miał normalną karierę, rozegrałbym rekordową liczbę meczów w reprezentacji” – opowiada Kuperowi jeden z nich, Albert Sing. Po prostu cieszył się, że może grać w piłkę i unika dzięki temu wysłania na front…
Ale jest jeszcze jedna smakowita historia, której nie można nie omówić na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce. Przez większą część wspomnianych lat 30. Niemcy dbali o swój wizerunek na arenie międzynarodowej, piłkarska reprezentacja kraju pilnowała więc, by każdy mecz stanowił „ein Sieg des »fair play«”, zwycięstwo fair play. W grudniu 1935 r. mecz Niemców w Londynie, na stadionie White Hart Lane, usiłowali wprawdzie zakłócić antyfaszystowscy demonstranci, ale błyskawicznie aresztowała ich policja. Anglicy także dbali o dobre traktowanie gości – były wiwaty, koleżeńska atmosfera, pomeczowy bankiet – choć na boisku pokonali ich 3:0.
A propos Anglików: na okładce książki znalazło się zdjęcie ich reprezentacji narodowej, wykonującej nazistowskie pozdrowienie na stadionie olimpijskim w Berlinie, w 1938 roku; zdjęcie, które dla kolejnych pokoleń fanów piłki z Wysp stało się symbolem hańby i wokół którego stworzono legendę, precyzyjnie przez Kupera obnażoną. Rzecz w tym, że Anglicy w Berlinie bynajmniej nie musieli hajlować – nawet jeśli mecz rozgrywano tuż po Anschlussie Austrii, kiedy mówiono że „wystarczy tylko iskra, żeby Europa stanęła w płomieniach”, czyli piłkarze teoretycznie zachowali się zgodnie z Chamberlainowską polityką appeasmentu, czyli niedrażnienia i zaspokajania żądań Hitlera w imię ratowania pokoju.
W powojennych relacjach uczestniczący w meczu zawodnicy mówili zgodnie, że walczyli o możliwość niewykonania nazistowskiego pozdrowienia, berliński stadion był jak jaskinia lwów, a niemieccy piłkarze okazali aroganckimi, pewnymi zwycięstwa aryjskimi potworami. We wspomnieniach Stanleya Matthewsa, kapitan drużyny Eddie Hapgood jeszcze w szatni przed meczem informuje działacza, nalegającego na wykonanie kontrowersyjnego gestu, „co może sobie zrobić z nazistowskim pozdrowieniem”, a częścią tej rekomendacji miało być „wsadzenie go tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Autor jednej z bramek dla Anglików miał z kolei pędzić w stronę kolegów z wołaniem „Teraz niech zasalutują”.
Problem w tym, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca: w maju 1938 oficjalne nastawienie Niemiec do Wlk. Brytanii było względnie przyjazne, a kibice i piłkarze reprezentujący III Rzeszę odnosili się do gości z rewerencją i podziwem. Stojący na bramce Hans Jakob opisywał gola Lena Gouldena w taki sposób, jakby wpuszczenie go było zaszczytem. „Przekonanie, że były to sztucznie wyprodukowane potwory, zaprogramowane, żeby zwyciężać, dopingowane nieomal przez zjazd w Norymberdze, przystaje do naszej powojennej wiedzy o nazizmie” – zauważa Kuper. Tyle że w latach 30. Niemcom chodziło o urzekanie w równym stopniu, co wygrywanie, a fair play znaczyła prawie tyle co zwycięstwo.
Jest także w tej historii coś, co musi dawać do myślenia kibicowi-inteligentowi: ślady wojny i wojennej propagandy w piłce nożnej, którą dziś zna. Jakie znaczenie ma wytworzony wówczas kult żołnierza – dzielnego, zdeterminowanego mężczyzny, który poświęca swe ciało dla dobra ogółu – w pogardzie, jaką powszechnie obdarza się zawodników unikających walki o piłkę, uciekających z nogami przed ostrym wejściem rywala, albo udających sfaulowanego? Metaforyka wojenno-militarna dominuje przecież w języku opisujących mecze trenerów, dziennikarzy i kibiców (w naszym języku!) – przypomnijcie sobie choćby, jaki absolutny zachwyt wywołał mecz z 1989 roku, który obrońca Terry Butcher dograł do końca z głęboko rozciętą głową, brocząc krwią i zmieniając jedynie co jakiś czas bandaże i koszulki (prowizorycznie założone szwy nie wytrzymały, bo walczący o górne piłki Anglik nieustannie główkował).
W przypadku Niemców, których reprezentacja przed dojściem Hitlera do władzy grała miękko i finezyjnie – 12 lat retoryki, w której dominowały wojna, męstwo oraz Kampf (walka), zmieniło styl drużyny narodowej na długie dziesięciolecia. Właściwie dopiero w ostatnich latach, wraz z otwarciem reprezentacji na urodzonych w Niemczech imigrantów, przestała się ona kojarzyć z agresją i siłą. „Konstytucja Republiki Federalnej nie zawiera ani jednego artykułu, który by mówił, że należy grać jak Brazylia” – ironizuje Kuper, ale wcześniej zauważa: całe pokolenia niemieckich piłkarzy wychowano w stylu stworzonym pod władzą Hitlera.
Czy naprawdę mamy to już za sobą? Zaledwie pięć lat temu jeden z polskich tabloidów przed meczem z Niemcami krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to…”, i fotomontażem przedstawiającym polskiego trenera trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Przyznaję: po zakończeniu lektury mam niepokojące wrażenie, że wiele z holenderskich mitów o wojnie i okupacji, które obala w swojej książce Simon Kuper, także w Polsce ufundowane jest na niezbyt mocnych podstawach.