Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.
Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.
Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.
Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.
Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.
Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.
Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.