W 75. minucie niedzielnego meczu Villareal-Barcelona piłkarz gości Dani Alves szykował się do wykonania rzutu rożnego. Z sektora, który podczas całego spotkania rasistowsko znieważał zawodnika gości, poleciał banan. Niezrażony Dani Alves podniósł go, obrał ze skórki, zjadł, a następnie jak gdyby nigdy nic dośrodkował piłkę z narożnika.
Wydawanie małpich odgłosów i rzucanie bananami w czarnoskórych zawodników jest, niestety, zmorą europejskich stadionów, a Dani Alves twierdzi, że sytuacja w Hiszpanii jest pod tym względem gorsza niż gdzie indziej (podczas niedawnego finału Pucharu Króla rasiści wyzywali piłkarzy obu drużyn: Daniego Alvesa z Barcelony tak samo jak Pepe z Realu). „Wszyscy jesteśmy małpami” – ogłosił więc inny zawodnik Barcelony, Neymar, dzień po incydencie na stadionie Villareal fotografując się z bananem. W ślad za Neymarem poszli inni: Luis Suarez, Sergio Aguero, Mario Balotelli, Robert Lewandowski… Sądząc po moim tajmlajnie na Twitterze sympatyczna zabawa rozkręca się w najlepsze – problem w tym, że pozostaje jedynie sympatyczną zabawą. Zrobienie sobie fotografii z bananem nic nie kosztuje; pytanie, ile będą kosztować gadżety, które wykorzystując popularność tej inicjatywy ktoś niechybnie zacznie sprzedawać.
Nie odmawiam oczywiście zawodnikom biorącym udział w akcji „Wszyscy jesteśmy małpami” dobrych intencji – i wierzę, że wobec swoich młodocianych fanów mogą pełnić rolę wychowawczą. Nie chciałbym tylko, żeby w takich przypadkach zwolnione od działania poczuły się instytucje odpowiedzialne za organizację imprez piłkarskich – kluby, władze poszczególnych lig, a wreszcie UEFA i FIFA. Kiedy podczas sparringu z lokalną włoską drużyną w geście protestu przeciwko rasizmowi zszedł z boiska grający wtedy w Milanie Kevin Prince Boateng (a w ślad z nim poszła cała drużyna), dyskutowaliśmy o tym, co by było, gdyby do podobnego incydentu doszło w trakcie meczu o stawkę: czy ktoś nie kazałby piłkarzowi grać dalej albo czy na jego drużynę – w przypadku zejścia z boiska – nie nakładałby walkowera? Samuel Etoo’, który podczas spotkania Barcelony z Saragossą (znów ta Hiszpania…) w 2006 r. skonfrontowany z rasistowskim bluzgiem opuścił boisko, został zmuszony do kontynuowania gry. A kary, nakładane na poszczególne kluby i federacje za rasizm, zawsze były śmiesznie małe: w książce „Futbol jest okrutny” pisałem, że grzywna za wystające spod spodenek Nicklasa Bendtnera gacie z reklamą nieautoryzowanej przez UEFA firmy bukmacherskiej okazała się trzy razy dotkliwsza, niż ta, którą serbska federacja musiała zapłacić za obrażanie przez kibiców Neduma Onuohy w czerwcu 2007 r., albo Porto za podobne incydenty z Mario Balotellim w lutym 2012.
Innymi słowy: czy nie czas, żeby zamiast wymyślania akcji marketingowych i sloganów, produkcji koszulek i opasek albo odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami, zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym, instytucjonalnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Że problem istnieje, pokazała w Anglii niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Dani Alves mówi, że odkąd gra w Hiszpanii – a gra 11 lat – sytuacja w zasadzie się nie zmienia.
Sam piłkarz Barcelony zachował się oczywiście wspaniale: z godnością, klasą i humorem. Władze Villareal poinformowały już, że człowiek, który w niego rzucił, został zidentyfikowany, stracił klubowy karnet i otrzymał dożywotni zakaz wstępu na stadion (w Anglii, a teoretycznie także w Polsce miałby również zarzuty kryminalne). Ale czy ludzi takich jak on przekona seria fotek z bananem, ośmielam się wątpić.