Za Rafy Beniteza wyglądało to lepiej. Głęboko heretyckie zdanie, ale trudno go nie wygłosić po świadkowaniu, nie pierwszy już raz w tym sezonie, męczarniom Chelsea. Równocześnie trudno nie uznawać wszelkich narzucających się wniosków za przedwczesne. Że dwie porażki z rzędu, a wcześniej remisy? Że Mata wciąż na ławce lub z ławki? Że żaden z napastników nie przekonuje, a ten, który ewentualnie mógłby przekonać – został oddany do Evertonu? Że kiedy trzeba płynnie rozgrywać akcję, idzie to zaskakująco źle, jeśli zsumować kreatywność zawodników tej klasy, co Hazard, Oscar czy Willian?
Angielska prasa bywa w takich sytuacjach bezlitosna: zaczyna wyliczanie, kiedy to mianowicie ostatni raz tak słabo wystartowali, porównuje wczorajszą porażkę do ostatniego meczu Chelsea pod Mourinho przed TAMTYM zwolnieniem z pracy, przypomina, że kiedy gospodarze poprzedni raz przegrali u siebie w fazie grupowej Ligi Mistrzów, to Wyjątkowy był jeszcze szkoleniowcem Porto, zauważa sporadyczne gwizdy i buczenia, a w końcu wytyka menedżerowi, że przy całej narracji o „jajkach, które musi wysiadywać”, średnia wieku drużyny wynosiła w tym meczu prawie 28 lat. Oczywiście Mourinho jest wystarczająco szczwany, żeby nie ulec presji, zwłaszcza że zwycięstwo w zbliżającym się meczu z Fulham wydaje się formalnością. Ma również (początek meczu w wykonaniu Williana, ruch bez piłki Eto’o, a zwłaszcza kolejne świetne spotkanie Oscara) powody do zadowolenia. Gdyby tylko raz na zawsze zdołał nam wytłumaczyć, dlaczego najwybitniejszego zawodnika Chelsea Przed Jego Ery, Juana Matę, niewątpliwie najlepszego z grających „między liniami” (co wczoraj okazało się kluczem do sukcesu), uporczywie traktuje jako rezerwowego…
Każdy, kto widział męczarnie Tottenhamu z FC Basel w ubiegłym sezonie Ligi Europejskiej, i kto pamiętał, jakie warunki Szwajcarzy postawili Chelsea w półfinale tamtych rozgrywek, nie powinien być zdziwiony, że podopiecznym Mourinho grało się wczoraj trudno. Z moich fiszek wynika, że Strellerem, Salahem i Stockerem zachwycałem się już w kwietniu, zwłaszcza pierwszej dwójce wróżąc nieodległą przyszłość w Premier League. Teraz dodałbym pewnie zdanie, że w zimowym okienku transferowym niechybnie ktoś się zgłosi po Salaha – dodałbym, gdyby nie przeczucie, że wiosną jego drużyna może jeszcze grać w Lidze Mistrzów. Zaiste: Chelsea nie trafiła na łatwych rywali, a trener Yakim adaptował się do zmieniających warunków (głęboko heretyckie zdanie numer dwa) szybciej niż Jose Mourinho. Początkowo przynajmniej na skrzydłach gospodarze znajdowali nieco miejsca na rozegranie – to wtedy Willian raz czy drugi zamieszał Behrangiem Safarim, później jednak skończyło się i to. W dodatku nie sposób powiedzieć, że goście „zaparkowali autobus” przed własnym polem karnym: owszem było gęsto, ale natychmiast kiedy Stocker zdołał odebrać piłkę któremuś z rywali błyskawicznie adresował ją do Salaha, a ten jeszcze szybciej przenosił akcję w okolice pola karnego Chelsea. Był taki moment, we względnie wczesnej fazie meczu, gdy rozpędzony skrzydłowy z Egiptu założył siatkę trzem kolejnym piłkarzom gospodarzy i dopiero ten trzeci musiał ratować się faulem.
Gospodarze znaleźli właściwy rytm tylko na kilka minut po przerwie. W większości przypadków kiedy udawało im się odebrać piłkę Szwajcarom, zamiast spodziewanego podkręcenia tempa, szybkiego znalezienia podaniem Hazarda czy Williana, a potem wykorzystania inteligentnych ruchów bez piłki Samuela Eto’o, wszystko zaczynało buksować – po części z powodu kłopotów van Ginkela z przyjęciem piłki. Piłkarze Basel – przyznajmy to – byli jednak zbyt cwani, żeby samemu atakować dużą liczbą zawodników i odsłonić z tyłu więcej wolnej przestrzeni. Oscar owszem, dwoił się i troił, żeby jakoś ją wytworzyć, ale kiedy zdobył wreszcie gola, był to zaledwie pierwszy celny strzał na bramkę Sommera. Prowadzenie objęte w idealnym momencie, na puentę niesatysfakcjonującej pierwszej połowy, nie wystarczyło jednak do zbudowania czegokolwiek w drugich 45 minutach. Bazylea w tym czasie cierpliwie grała swoje, aż w końcu udało jej się przeprowadzić zdecydowanie najładniejszą akcję meczu, zakończoną golem Salaha (w niewiele brzydszej próbie z pierwszej połowy strzał Egipcjanina udało się jeszcze zablokować). Druga bramka dla gości, z punktu widzenia perfekcyjnie przygotowującego sesje treningowe Jose Mourinho była kompromitująca: niepilnowany krótki słupek, odpuszczone krycie przy rzucie rożnym w strefie, za którą odpowiadali Cahill i Demba Ba – to nie tak miało wyglądać.
Cokolwiek sądzić o Benitezie, chyba nigdy podczas pobytu w Chelsea nie mówił o swojej drużynie, że brakuje jej dojrzałości i osobowości. Cokolwiek sądzić o mnie, nie zamierzam jednak dołączać do tych, którzy produkują teraz kaskady dowcipów na temat „jajek Mourinho”. Oczywiście jak na standardy Wengera, a ostatnio też Villas-Boasa, trener Chelsea wystawił drużynę wyjątkowo dojrzałą, poza van Ginkelem wszyscy jej członkowie zdążyli już zdobyć doświadczenie w meczach Champions League, o wygrywaniu tych rozgrywek nie wspominając. Z drugiej strony: to dopiero pierwszy mecz w Lidze Mistrzów, Eto’o zacznie w końcu strzelać, a Mourinho dobierze mu najlepszych partnerów. Owszem, skończył się miesiąc miodowy, ale – jak niektórzy z nas wiedzą – koniec miesiąca miodowego nie oznacza rozpadu małżeństwa.