Jedna z częściej powtarzanych czynności na tym blogu: ogłaszanie całemu światu, że wiadomości o śmierci Arsenalu są mocno przesadzone. Robię to od dobrych paru lat, szczególnie często o tej porze roku: Kanonierzy przechodzą przez eliminacje Ligi Mistrzów, następnie ruszają na zakupy (opóźnieniom w transferach nie ma się co dziwić, skoro niejeden z oglądanych przez Wengera piłkarzy czeka, czy drużyna przebije się do właściwej Champions League), a w Premier League spokojnie zaczynają się rozpędzać. Temat cichnie, do czasu odpadnięcia z jednego czy drugiego pucharu, kiedy znów narasta („ile czasu minęło od chwili, gdy Arsenal zdobył jakiś puchar” itd.), by pod koniec sezonu przycichnąć ostatecznie: piłkarze Wengera nie zostają wprawdzie mistrzami Anglii, ale miejsce w pierwszej czwórce zachowują.
Inna sprawa, że akurat mecz z Fulham do utarcia nosa krytykom nadawał się idealnie. W ulewnym deszczu, z przeciwnikiem, którego druga linia nie słynie z szybkości, cofnięci na własną połowę Kanonierzy mogli po prostu czyhać na okazje do kontrataku, a kiedy się nadarzały – błyskawicznie ruszać pod bramkę Stockdale’a. Czwórka gości na trójkę gospodarzy, piątka na czwórkę, ba: nawet szóstka na piątkę – tak wyglądały proporcje w polu karnym Fulham podczas najgroźniejszych akcji Arsenalu. Celowo nie piszę: akcji bramkowych, bo okazji do strzelenia goli było jeszcze kilka. Jak zauważył Martin Jol, w dzisiejszych czasach Arsenal gra lepiej na wyjazdach niż u siebie…
Czy to mogło wyglądać inaczej? Mogło, gdyby nie świetne interwencje Wojciecha Szczęsnego w pierwszej połowie i gdyby nie szybko zdobyty gol Giroud – w sumie szczęśliwie, bo pod nogi Francuza trafiła piłka po niecelnym strzale Ramseya. Taarabt jeszcze nie rozumiał się z Berbatowem, a Scott Parker wprawdzie tradycyjnie ciężko pracował na całym boisku, ale podczas ataków Arsenalu nie nadążał z asekuracją – podobnie jak zapędzający się pod bramkę Szczęsnego lewy obrońca Riise. Środkowi pomocnicy Arsenalu z kolei w zasadzie nie zajmowali się walką o odebranie piłki (poza Ramseyem, który zaangażował się w nią zbyt entuzjastycznie i mógł wylecieć z czerwoną kartką; Howard Webb wziął najwyraźniej poprawkę na warunki atmosferyczne i zlitował się nad nim), natomiast kiedy już mieli piłkę pod nogami… sami wiecie, co się działo. W studiu „Match of the Day” słusznie zachwycano się Cazorlą, ale równie dobrze (zobaczcie na załączonym obrazku) można by przeanalizować grę najlepszego obecnie Walijczyka w Premier League.
Ten do niedawna najlepszy ponoć już w Hiszpanii, ale i bez niego Tottenham sobie radzi. Dzisiejsze zwycięstwo nad Swansea przyjąłem bez satysfakcji z powodu błędów sędziego i z zachwytem z powodu postawy gospodarzy w pierwszych czterdziestu pięciu minutach. W przerwie myślałem nawet, że rację mieli ci, którzy mówili, iż Mourinho podkupił Williana, żeby osłabić rywala zdolnego walczyć o mistrzostwo Anglii: jeśli nie liczyć wciąż nienajlepiej dośrodkowującego Danny’ego Rose’a, jedynym brakującym ogniwem w tej drużynie jest właśnie piłkarz w typie Brazylijczyka, grający za napastnikiem i potrafiący dograć mu piłkę: zobaczcie na wykresie podań dziurę tuż przed polem karnym, w sam raz tam, gdzie Willian miał operować.
Tottenham zaczął bowiem znakomicie, w ustawieniu 4-3-3, które przechodziło w 4-1-4-1, z Capoue u dołu środkowego trójkąta, grającym nieco przed nim duetem Paulinho-Dembele i schodzącymi ze skrzydeł Chadlim i Townsendem. „Wysoki blok defensywny”, ustawiony w okolicy linii środkowej i dobrze zastawiający pułapki ofsajdowe, pressing pozostałych już na połowie Swansea, bezbłędny w odbiorze Capoue, kilkakrotnie przedostający się pod bramkę Paulinho, strzały z dystansu, dobra współpraca Walkera i Townsenda po prawej stronie, imponujący drybling tego ostatniego, słupek i trzy doskonałe interwencje Vorma: po 45. minutach miałem poczucie, że tak dobrze grającego Tottenhamu w 2013 roku jeszcze nie widziałem.
Zmiana w środku pola: pojawienie się w miejsce Scotta Parkera Francuza z Tuluzy(zobaczcie, jak grał: 63 podania, z czego 57 celnych, a przecież niejedno z nich było dłuższe niż kilka metrów, 6 wślizgów, 2 przechwyty, 5 wybić i 2 strzały, w tym jeden celny) i Brazylijczyka z Corinthians pozwoliło przyspieszyć grę i podjąć konfrontację fizyczną z dotąd zwykle silniejszymi rywalami. Brakowało tylko goli, ale – jako się rzekło – bramkarz Swansea miał roboty co niemiara. Walijczycy, potrafiący zwykle utrzymać się przy piłce nawet podczas meczów z najtrudniejszymi rywalami, w pierwszej połowie nie istnieli, Shelvey faulował, wściekły Michu zaś tylko wymachiwał rękami pod adresem sędziego.
A sędzia, niestety, kompletnie się nie popisał: kiedy tuż przed przerwą Shelvey staranował Townsenda w polu karnym, podyktował rzut wolny zza linii. Kiedy tuż po przerwie Townsend teatralnie kładł się na Shelveyu – jedenastkę odgwizdał. Kiedy kwadrans później młody skrzydłowy został sponiewierany dużo silniej, tym razem bliżej środka boiska – w ogóle nie sięgnął po gwizdek. Dziennikarze żartują, że Tottenham nie ma Bale’a, ale ma przynajmniej rzuty karne (już w dwa w tym sezonie, oba strzelone przez Soldado, każdy w inny róg bramki), jednak bez złudzeń: po takim dniu jak dzisiejszy sędziowie także wobec Townsenda zrobią się sceptyczni.
Sensacyjnej porażki Manchesteru City z Cardiff nie widziałem, ale spokojna głowa: jutro będzie okazja nadrobić także tę zaległość. Jeśli zważyć wagę poniedziałkowego pojedynku między drużynami Moyesa i Mourinho, tytuł „Pierwsza połowa drugiej kolejki” nie jest ani trochę przesadzony, a powrót na bloga za niecałą dobę wydaje się oczywistością.