Klasyczny kibic Tottenhamu po takim meczu próbuje uspokoić oddech, ociera pot z czoła, wzrusza ramionami, a potem z nieco sztucznym uśmiechem wygłasza zdanie typu „No cóż, doskonale pamiętam czasy, w których dokładnie takie mecze przegrywaliśmy”. „Chelsea to w końcu mistrz Anglii”, dodaje zaraz, „w dodatku od dwóch spotkań niepokonany”. I rzuca jeszcze jakieś wspomnienie o „drużynie na przełamanie”, którą zwykle okazywał się jego zespół – w tym sensie, że jakoś się tak dziwnie składało, iż zła passa rozmaitych klubów kończyła się właśnie na White Hart Lane. Jeśli przy tym zmierza w stronę pubu, usłyszy w nim niewątpliwie echo swoich własnych myśli, a potem wda się w długą dyskusję na temat niesprawiedliwości i krzywdy, jaka spotyka jego ulubieńców, zawsze po czwartkowych meczach Ligi Europy zmuszonych do grania w niedzielne południe. Oto, dlaczego jego zespół grał mniej płynnie niż zazwyczaj, a on sam przez ostatnie dziesięć minut oddychał z takim wysiłkiem: był świadom, ile wysiłku aż ośmiu graczy podstawowej jedenastki musiało włożyć w wyjazdowy pojedynek w stolicy Azerbejdżanu, i że sześciogodzinna podróż powrotna skończyła się dopiero w piątek o świcie; pamiętał też, że poprzednim razem, kiedy Tottenham grał mecz w Europie, a zaraz po nim derby z Arsenalem, to w końcówce spotkania na Emirates jego pupilom zabrakło sił i wtedy właśnie Kieran Gibbs zdobył gola dla gospodarzy.
Krótko mówiąc: klasyczny kibic Tottenhamu był dzisiaj śmiertelnie przerażony – im dłużej trwało derbowe spotkanie z Chelsea i im lepiej się zaczęło, tym bardziej. Z każdą niewykorzystaną okazją Heung-Min Sona, z każdą kolejną żółtą kartką któregoś z obrońców, z każdym stałym fragmentem gry, rozgrywanym przez Williana na połowie gospodarzy, drżał coraz bardziej, przepowiadając sobie w myślach scenariusze dalszego niekorzystnego rozwoju wypadków, w którym najpocześniejsze miejsce zajmowało wejście z ławki Diego Costy i jakaś jego tania prowokacja, na którą Vertonghen czy Walker nabierają się na tyle łatwo, by odpowiedzieć, a następnie wylecieć z boiska z czerwoną kartką. Jeśli Tottenham zawsze był drużyną na przełamanie, to dlaczego Costa nie miałby się przełamać właśnie w niedzielne południe? Czytaj dalej →