A ci wszyscy piłkarze, którzy już-już mieli wspiąć się na szczyt, tylko nagle w ich karierze coś poszło nie tak? Zostawmy na boku kontuzje, które zatrzymały Kierona Dyera, zostawmy nadmiar gwiazdorstwa i niechęć do ciężkiej pracy, które skomplikowały biografię Davida Bentleya. Weźmy dziwny przypadek Stewarta Downinga, który jeszcze jako gracz Middlesbrough zdołał przebić się do reprezentacji Anglii i którego do Liverpoolu sprowadzano z Aston Villi za oszałamiającą kwotę 20 milionów funtów (wcześniej AV zapłaciła za niego 12 milionów). Przyglądam mu się pilnie od blisko dekady, czyli od czasu, kiedy omal nie przeszedł do Tottenhamu, od dziesięciu lat wiem, że to jeden z najlepszych (może najlepszy?) lewonożny Anglik, że znakomicie dośrodkowuje z obu skrzydeł, że świetnie uderza ze stałych fragmentów gry, że kilka jego bramek z dystansu załapuje się do najpiękniejszych w tym okresie. Dlaczego w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kibice z Anfield nie kryją rozczarowania jego grą, a zniecierpliwiony menedżer Brendan Rodgers wprost powiedział, że w styczniu ma zamiar poszukać mu innego pracodawcy? Wczorajszy gol Downinga był pierwszym strzelonym dla Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – zważywszy, że udało się dopiero za 45. podejściem w zasadzie można to zniecierpliwienie zrozumieć…
Najpierw sądziłem, że Downing jest po prostu pechowcem: przyszedł do klubu, w którym miał dogrywać piłki Andy’emu Carrollowi, ale Carroll łapał kontuzje albo grał kiepsko, a w końcu odszedł. Zmienił się też menedżer, a wraz z nim koncepcja gry, w której rajdy przy linii i dośrodkowania nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach Kenny’ego Dalglisha: Rodgers woli stawiać z przodu na bardziej uniwersalnych Sterlinga, Suso czy Suareza (a jeszcze za kilka dni przyjdzie Sturridge…). Downing oczywiście próbował, trafiał w słupki i poprzeczki (zaczęło się już w debiucie…), dogrywał nie najgorzej, ale jakoś tak wypadało, że jego podań nie wykorzystywali koledzy – w poprzednim sezonie nie tylko nie miał na koncie żadnej bramki, ale nawet asysty. Pudłował też karne i skończyło się na tym, że trener postanowił go przekwalifikować na lewego obrońcę, przed którym ustawiał… innego lewego obrońcę Jose Enrique. O tym, jaki to efekt dało w meczu z Tottenhamem, gdy Downing odpuścił krycie wchodzącego w pole karne Lennona, pamiętamy.
Ale jest jeszcze jedno wyjaśnienie: jak mówił niedawno sam jego menedżer, nie wystarczy po prostu mieć talent – trzeba jeszcze ciężko pracować i walczyć o miejsce w składzie. Nie przejmować się tym, za ile cię kupiono, zrzucić z siebie ciężar niewykorzystanych sytuacji, nie uśmiechać się przepraszająco – po prostu walczyć. „Jesteśmy trenerami, nie magikami – mówił Rodgers. – A piłkarze nie różnią się przesadnie od hydraulików, stolarzy czy murarzy. Sami muszą znaleźć sobie pracę i o nią zadbać, a zadaniem lekarzy, trenerów czy menedżerów jest jedynie znaleźć narzędzia, które pomogą im pracować lepiej. Zrobimy wszystko, żeby im pomóc lepiej pracować, ale jeśli sami nie będą mieli w sobie motywacji, wiele nie zdziałamy. Jeśli nie ma w nich głodu sukcesu, mają problem”.
Niewykluczone, że problem Stewarta Downinga polegał na tym, że był zbyt miły – i zastosowana przez Brendana Rodgersa metoda „zimnego wychowu” poskutkowała. Wczoraj nie tylko strzelił gola, ale miał bajeczną asystę przy bramce Gerrarda, dobrze znajdował sobie miejsce nie tylko przy linii i wiedział, co robić z piłką, grając zresztą głównie krótkimi podaniami… Czy podobne metody poskutkują w przypadku chłopaków z QPR, którym Harry Redknapp zarzucił po przegranym meczu z Newcastle, że biorą wielką kasę (większą niż ktokolwiek w Tottenhamie, wypalił tradycyjnie niedyskretny Harry) i mają wszystko gdzieś? Redknapp marzy zapewne, żeby jego nowi podwładni grali z zaangażowaniem, które cechuje graczy Stoke. Gdyby Gary Lineker chciał kiedyś jeszcze użyć swojej niezapomnianej frazy o Wimbledonie, że tę drużynę dobrze ogląda się wyłącznie na telegazecie, musiałby ją zastosować do piłkarzy z Britannia Stadium. Owszem, zdaję sobie sprawę, że w Warszawie na Czerskiej znalazłoby się paru fanów tego stylu i że marzą oni o konfrontacji Stoke z Barceloną, ale ja każdy mecz z nimi odchorowuję. Owszem, odczuwam coś w rodzaju niechętnego podziwu myśląc o tym, ile razy w tym sezonie nie pozwolili wbić sobie gola i jak wielu zawodników przedniej formacji angażuje się w grę obronną. Równocześnie jednak czuję na własnej skórze wszystkie te łokcie, którymi traktują rywala przy okazji, patrzę na koszulę, czy nie rozdarta przy kolejnym pociągnięciu, a nade wszystko boli mnie szyja od ciągłego podnoszenia głowy, żeby zobaczyć frunącą nad nią piłkę. Nie mam pretensji do piłkarzy Tottenhamu: robili w tych okolicznościach, co mogli. Nie oni jedni mogli ze Stoke niewiele. Dobrze, że obyło się bez ofiar.
Bez ofiar obyło się też w meczu Swansea-MU. Sir Alex przesadza, żądając dyskwalifikacji Ashleya Williamsa za trafienie w Robina van Persiego: wybijając piłkę – nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu – obrońca z Walii robił po prostu to, co do niego należało, bez intencji sfaulowania Holendra. Cóż jeszcze? Michu po raz trzynasty. Fletcher po raz dziewiąty (i dobra gra Sunderlandu w obronie). Kiepskie sędziowanie meczu West Hamu z Evertonem. Dzielne Reading, ostatecznie pokonane. W końcu, ale nie na końcu: popis Chelsea.
Popis Chelsea, z jedną z najpiękniejszych główek, jakie widziałem w życiu (niechże będzie Fernando Torresowi, ale też Azplicuecie za świetne dośrodkowanie), z fantastycznym golem Lamparda, i bodaj jeszcze lepszym Hazarda, o wolnym Luiza nie wspominając, i z wynikiem z rzędu tych, które wymykają się racjonalnemu opisowi. Nie, Aston Villa nie jest AŻ TAK zła – pamiętajmy w końcu o jej ubiegłotygodniowym zwycięstwie na Anfield Road. Kiedy kilka lat temu Wigan przegrało na White Hart Lane 9:1, pozbierało się dość szybko i jak zwykle zdołało utrzymać się w lidze – inna sprawa, że piłkarze tej drużyny zdecydowali się zwrócić pieniądze fanom, którzy wybrali się do Londynu, żeby być świadkami pogromu. Po prostu takie wypadki przy pracy czasem się zdarzają: w ostatnim kwadransie jednym wszystko zaczyna wychodzić, drudzy ze spuszczonymi głowami marzą już o tym, by jak najszybciej zejść z boiska, a w międzyczasie padają kolejne gole. Od 75. minuty Chelsea strzeliła cztery…
Pisząc to nie zamierzam odbierać klasy zwycięzcom. O klęsce z Corintinhians zapomnieli już podczas pojedynku z Leeds, w Pucharze Ligi, ale teraz przypomnieli sobie o Premier League. Z każdym kolejnym golem bardziej przypominali drużynę: zgraną i głodną wspólnego sukcesu. Niesieni dopingiem, odmawiali zwolnienia tempa – nawet jeśli menedżer wprowadzał zmiany, mające oszczędzić najlepszych zawodników na intensywny czas okołoświąteczny. Widać, jak wielkie możliwości drzemią w tych piłkarzach, jeśli okoliczności (bo raczej nie trener) potrafią zdjąć z nich presję. Ofensywny kwartet po prostu zachwycał, choć moją uwagę zwrócił przede wszystkim kolejny występ Davida Luiza za jego plecami. Przypadek Brazylijczyka również był dziwny i tutaj także mogło się wydawać, że świetnie rozwijająca się do pewnego momentu kariera osiągnęła swój pułap. Wygląda jednak na to, że Benitez znalazł rozwiązanie problemów, jakie miał Brazylijczyk ustawiany w linii obrony. Pamiętam, jak dobrych parę miesięcy temu Alan Hansen wskazywał, że z dala od własnej bramki zawodnik Chelsea radzi sobie lepiej niż pod własną, że nieustannie gna go do przodu, gdzie pewnie czuje się z piłką, a jego momenty gapiostwa nie są aż tak kosztowne. Dziwność tego przypadku polegała na tym, że Luiz za bardzo lubi być w centrum uwagi jak na obrońcę. A że jest waleczny, ma mnóstwo energii, potrafi biegać dużo i szybko – w środku pomocy Chelsea tylko Ramires zdradzał dotąd te cechy – i potrafi też dobrze podać… Pierwsza wyraźna zmiana w zespole narzucona przez nowego menedżera na duży plus.
W świetle tego, co stało się dzisiaj, nie chciałbym natomiast, by Benitez zapominał o Franku Lampardzie. Albo raczej nie chciałbym, by zapominali o nim klubowi włodarze. Pytanie oczywiście, jakie ambicje ma sam piłkarz: czy godzi się ze stopniową zmianą proporcji między czasem spędzanym na boisku i na ławce; czy może raczej chciałby, żeby nadal od niego rozpoczynano ustalanie składu – choćby i u wujka Harry’ego w QPR. Jeśli jednak sam widzi, że powoli czas robić miejsce młodym, pozostając dla nich ikoną, punktem odniesienia, bezcennym wzmocnieniem w trudnym momencie – powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub powinien zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador; podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King. Czy Abramowicz i jego ludzie usłyszeli wołania kibiców, domagających się po jego rekordowym golu, by przedłużono kontrakt z Frankiem Lampardem?
Dobrych świąt Wam życzę. Obawiam się, że moje spędzę zestresowany wizją Aston Villi, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość swoich kibiców zwycięstwem nad Tottenhamem…