Jednym słowem: koszmar. Nawet nie wynik, który udało się doprowadzić do przyzwoitego, ale jego konsekwencje, które odczujemy w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Fakt, że przygoda z Ligą Europejską wciąż się nie skończyła, a przecież i tak się skończy – rozczarowaniem, bo taką przebodli mnie drużyną. Że po odrodzeniu, o jakim mówiło się przy okazji zwycięstwa w Swansea, nie został ślad. Że w obronie wyglądało to tragicznie. Że przed ostatnią batalią o awans do Ligi Mistrzów kluczowi zawodnicy są kontuzjowani.
Tak, wiem: wszyscy rozpisują się teraz o stanie kostki Garetha Bale’a, koszmarnie skręconej podczas jednego z licznych bezproduktywnych zrywów tego zawodnika w trakcie dzisiejszego spotkania; podczas zrywu szczególnie absurdalnego, bo podjętego w 92. minucie, kiedy Tottenham po kontuzji Gallasa grał już w dziesiątkę, a Walijczyk pełnił rolę lewego obrońcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak strasznym ciosem dla drużyny i samego piłkarza może być ta kontuzja – w takim momencie sezonu, w życiowej formie, kiedy strzelał gola za golem… Zacznę jednak od Lennona, w poczuciu, że zawodnik ten niesłusznie pozostaje w cieniu słynnego kolegi, a jego praca – także w pressingu i defensywie – wciąż pozostaje niedoceniana. Niewykluczone, że gdyby przy stanie 0:0 Anglik nie zgłosił kłopotów z kolanem, ten mecz wyglądałby inaczej, a gra ofensywna gospodarzy nie opierałaby się wyłącznie na lewej stronie…
Inna sprawa, że nie ofensywa, albo nie wyłącznie ofensywa była dziś problemem. Zazwyczaj nie lubię zbyt prostych odpowiedzi i łatwego zwalania winy za kiepską postawę całej formacji na jednego piłkarza, ale dziś nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia: przyczyną totalnego chaosu w grze obronnej, nieudanych pułapek ofsajdowych, niedogadania, kto kogo kryje podczas akcji i w trakcie rzutów rożnych, był William Gallas. Po piłkarzu tak rutynowanym oczekiwalibyśmy komunikowania się z kolegami, uprzedzania i doradzania, a nie powiększania bałaganu. Znamienne, że pierwsza – po wymuszonym kontuzją zejściu Lennona – zmiana Andre Villas-Boasa polegała na wprowadzeniu Dawsona, który bałagan ten opanował przynajmniej w stopniu podstawowym. Znamienne też, że w końcówce sam Gallas uznał, iż nagrał się już w tym spotkaniu i mimo że limit zmian był wykorzystany, poszedł sobie do szatni zamiast chociaż asystować kolegom. Nie będę płakał, jeśli się okaże, że był to jego ostatni mecz w Tottenhamie.
Kolejny już raz w Lidze Europy AVB postawił na rotację w defensywie, a nie z przodu. Kolejny raz (patrz inny koszmar – rewanżowego meczu z Interem) z opłakanym skutkiem. Naprawdę nic a nic nie przesadzam: gdyby nie kiepska skuteczność Szwajcarów i kilka niezłych interwencji Friedela, goście mogli strzelić w Londynie nawet sześć bramek – podczas gdy Tottenham zmarnował tylko jedną naprawdę dobrą okazję, kiedy w 45. minucie uderzenie Scotta Parkera otrzymało nominację do pudła sezonu. Akcje rozwijały się wolno, brakowało przestrzeni między liniami, brakowało ruchu.
Owszem, byli piłkarze, którzy w tym meczu silnie mi zaimponowali. Nazywali się Marco Streller, Mohamed Salah i Valentin Stocker; wcale bym się nie zdziwił, gdyby w przyszłym roku wszyscy trzej zostali ściągnięci do Premier League (szybkiego Salaha, który ośmieszał zarówno Assou-Ekotto, jak później Vertonghena, oglądało już ponoć Newcastle). Wszyscy trzej mieli udział przy pierwszej bramce, wszyscy dawali się we znaki obrońcom i drugiej linii Tottenhamu. Nie oni jedni: mówiąc, że Tottenham jest faworytem, nie doceniliśmy rywala, zapomnieliśmy o jego występach w Lidze Mistrzów i punktach wyrywanych MU czy Bayernowi. Podczas ostatniego pół godziny, kiedy po zmianach w ustawieniu gości Tottenham nie był w stanie wymienić trzech składnych podań, wielu widzów musiało dojść do wniosku, że tak wymagającego rywala jeszcze w tym sezonie na White Hart Lane nie oglądało.
Co się zaś tyczy gospodarzy… Nienawidzę takich alibi. Nie znoszę mówić o zmęczeniu sezonem i grze w systemie czwartek-niedziela, nie lubię zasłaniać się kontuzjami Sandro, Defoe’a, Lennona, Bale’a albo obniżką formy po wielomiesięcznych przerwach w grze Parkera czy Assou-Ekotto. Wyobrażam sobie jednak, że w niedzielę z Evertonem w drugiej linii zagrają Parker i Livermore, a przed nimi, nie na swoich pozycjach, Dembele, Sigurdsson i Dempsey… Wyobrażam sobie i przeklinam kibicowski los, którzy zmusi mnie do obejrzenia tego meczu. Do niedzieli zatem. To dopiero będzie koszmar.