8 czerwca 2019 roku, w wieku 49 lat, zmarł Justin Edinburgh. Nieważne, czy był wielkim piłkarzem, albo czy mógłby być wielkim trenerem. Ważne, z czym zostają ci, którzy go pamiętali.
1.Tak naprawdę niezbyt go lubiłem. Na lewej obronie Tottenhamu zaczął grać w 1990 roku, zaraz po odejściu mojego faworyta na tej pozycji, Chrisa Hughtona, i przez lata uważałem, że Fenwick i van den Hauwe też są od niego lepsi. Dekada, w której występował na White Hart Lane, zaczynała się wprawdzie nieźle – w 1991 roku Tottenham z Gascoignem i Linekerem po raz ostatni zdobywał Puchar Anglii, później jednak nastąpiły lata smuty, której nie byli w stanie zakończyć nawet Ginola czy Klinsmann. Za czasów tego ostatniego zresztą, kiedy trenujący wówczas drużynę Ossie Ardiles wystawiał z przodu tak zwaną „fab five” (oprócz Niemca byli to Rumun Dumitrescu i Anglicy: Sheringham, Anderton i Barmby), piłkarz, o którym piszę, należał do biegającej za plecami tamtych „shit six” – i mnie też się wydawało, że nie dość, że gra za ostro, to brakuje mu talentu. Fakt, że potrafił wyjść zwycięsko z konfrontacji z samym Royem Keane’em, w ogóle mi nie imponował. Kiedy w 1999 roku dostał czerwoną kartkę w finale Pucharu Ligi z Leicester, w gruncie rzeczy także obwiniłem jego – że nie wytrzymał nerwowo – a nie faulującego go, a potem padającego teatralnie, żeby nabrać sędziego, Robbiego Savage’a.
W życiu trenerskim wiodło mu się różnie, raz na wozie, raz pod, ale ostatnio miał swoje wielkie dni: wprowadził na nowo do League Two, czyli do w pełni profesjonalnego ogólnokrajowego systemu rozgrywek ligowych, od lat fatalnie zarządzany Leyton Orient. Czytając o nim teraz, natrafiam na świadectwo dzieciaka, dla którego stał się twarzą najpiękniejszych chwil w życiu – chwil, w których zakochał się w tym klubie. Czytam też opowieści starszych i pozbawionych złudzeń kibiców, a w nich porównania z szyprem, który pojawił się na wysłużonej krypie, by załatać dziury w kadłubie i ustabilizować kurs przez wzburzoną zatokę. Czytam również bardziej stonowane opinie dziennikarzy, że za jego czasów drużyna zaczęła w końcu grać futbol techniczny i urozmaicony.
Dziesięć dni temu widziałem go na Plaza de Colon w Madrycie, gdzie przed finałem Ligi Mistrzów w fanzonie Tottenhamu pląsał na scenie wraz z innymi klubowymi „legendami” do rytmu kibicowskich pieśni. Ileż w nim było wtedy (ileż było wtedy w nas wszystkich…) życia, radości i nadziei. Atak serca miał dwa dni później, w poniedziałek. Umarł w sobotę.
2. Patrzę na jego uśmiech na tylu przypominanych dziś zdjęciach. Czytam, że miał żonę i dwójkę dzieci, i że wszyscy, którzy go znali, daliby sobie rękę uciąć, iż jest okazem zdrowia. Uświadamiam sobie, że był tylko rok ode mnie starszy. Uświadamiam sobie też, że kiedy ostatni raz pisałem o śmierci piłkarza, pisałem z perspektywy kogoś, kto choć ma czterdziestkę na karku, więc zawodnicy z jego rocznika raczej kończą już grać, to na ludzi tego fachu patrzy wciąż jak chłopiec, dla którego prawdziwą przepustką do dojrzałości pozostaje nadal pięćdziesięciometrowe podanie na nogę kolegi.
To się na szczęście zmieniło. Nie zmieniła się intensywność pytania, jaki to wszystko ma sens, skoro i tak się prędzej czy później skończy.
Nie znam, rzecz jasna, odpowiedzi na tę ostatnią kwestię, choć jej część znajduję przecież w tych wspomnieniach kibiców i kolegów z drużyny (iluż z nich mówi teraz, że na boisku pracował najciężej, a poza nim był fantastycznym kompanem, w szatni zawsze wywołując najwięcej śmiechu…) albo w szalikach czy koszulkach klubowych, rozwieszanych na wieść o jego śmierci na płocie stadionu Leyton Orient. Wdzięczność jest tym słowem, które przychodzi na myśl jako pierwsze i nawet David Ginola – celebryta i gwiazdor, który nawet podczas ceremonii zamknięcia wyburzanego przed przebudową White Hart Lane niby machał do kibiców, ale tak naprawdę narcystycznie wpatrywał się w kamerę filmującego wszystko własnego smartfona – potrafi tu dać odpowiednie rzeczy słowo.
3. Biegali razem po lewym skrzydle Tottenhamu w trakcie najlepszego sezonu Ginoli na Wyspach, a może i w całej karierze – w sezonie, podczas którego Francuz został wybrany piłkarzem roku zarówno przez zawodowych piłkarzy, jak przez piszących o futbolu dziennikarzy. Gdyby nie wygrywający mecze w pojedynkę Francuz, spadliby z ligi – tak wówczas myślałem i tak myśleli i pisali wszyscy, dziś jednak dawny gwiazdor opowiada dziennikarzom, że nie wygrałby niczego i dostałby żadnego tytułu, gdyby gdzieś tam, w cieniu za jego plecami nie harowałby, w defensywie robiąc robotę za nich dwóch, Justin Edinburgh. Że tak naprawdę te nagrody należały się temu, który właśnie zmarł.
Być dla innych oparciem, a jeszcze umieć ich rozweselać – nie jest to wcale mało, nawet jeśli splendory spływają na kogoś innego. Jaki ja byłem głupi, że go nie lubiłem, jak niewiele widziałem. Dobrze, że chociaż dziś mogę napisać o wdzięczności.