No dobra, niektóre kluby mają gorzej niż Tottenham. A jeśli nie kluby, to przynajmniej ich kibice. Weźmy takie Newcastle – powtórzmy to po raz nie wiadomo który – drużynę o wspaniałej tradycji, grającą na ikonicznym stadionie, w mieście, gdzie piłka nożna odgrywa rolę zasadniczą (nawet kiedy spadli z ekstraklasy, mieli na St. James’ Park tłumy…). Drużynę, która ma wszelkie powody, by bić się z najlepszymi i która bić się z najlepszymi niekiedy potrafi całkiem dobrze. Drużynę, która przy całym swoim potencjale jest symbolem niestabilności, zmarnowanych szans i obciachu.
Oczywiście właściciel klubu, Mike Ashley, ma prawo robić z nim, co chce. Od lat zajmuje się dokładaniem do interesu, od lat niespodziewanie zmienia szkoleniowców i od lat wysłuchuje wyrzekania rozczarowanych fanów. Póki współodpowiedzialność stowarzyszeń kibiców za funkcjonowanie klubów nie jest usankcjonowana prawnie, najostrzejsze nawet medialne krytyki nie mogą go zmusić do tego, by zachowywał się inaczej. Mówiąc najkrócej: jego cyrk, jego małpy, jego piwo do wyżłopania. Szkoda, że świat składa się z tylu miłośników cyrku, autentycznie cierpiących z powodu tego, co dzieje się na arenie…
Najnowszy pomysł Mike’a Ashleya to zatrudnienie w roli dyrektora sportowego klubu Joe Kinneara – człowieka, który kilka lat temu był już jego tymczasowym menedżerem i nie zdołał zapobiec spadkowi Newcastle z Premier League. Najgłośniejszym epizodem tamtego pobytu Kinneara nad rzeką Tyne nie był atak serca ani żadne z nielicznych zwycięstw, ale dzika awantura z dziennikarzami, podczas której w ciągu kilku zaledwie minut nieprowokowany Irlandczyk użył kilkudziesięciu wulgaryzmów. Tym razem jego nominacji jeszcze nie ogłoszono oficjalnie, a on już w serii wywiadów zdołał zrazić grających w klubie zawodników, seryjnie przekreślając ich nazwiska (Yohan Kebab zamiast Yohana Cabaye’a!) i sugerując, że w szatni odbędzie się czystka. Potrafił również skompromitować siebie i zatrudniający go klub dalekim od faktów samochwalstwem (podkreślanie, że jest człowiekiem z futbolowych szczytów, którego nazwisko „otwiera drzwi u każdego menedżera świata”; cudowne rozmnożenie zdobytego tylko raz, przed 19 laty, tytułu trenera roku, nieścisłości w anegdotach o własnej przeszłości, w tym o rzekomych sukcesach transferowych). I, co pewnie najważniejsze, umiał wytrącić z równowagi człowieka, dla którego jego nominacja prędzej czy później będzie oznaczała dymisję: Alana Pardew.
Znów: Kinnear jeszcze nie zdążył spotkać się z trenerem Srok, a już mówi, co będzie, jeśli Pardew zostanie zwolniony (absolutnie nie ma zamiaru go zastąpić) i kto będzie miał ostatnie słowo w kwestii transferów (on, oczywiście). Do treningów i taktyki nie zamierza się wprawdzie wtrącać, ale jeśli Alan będzie miał jakieś pytania, to… „Mam większą wiedzę o piłce niż większość ludzi w Newcastle” – podsumowuje. Niezwykle taktowna autoprezentacja, zważywszy na fakt, że z tą „większością ludzi” powinien harmonijnie współpracować.
Kontynentalna struktura zarządzania klubem (trener odpowiada raczej za pracę z pierwszą drużyną, obmyślanie taktyki, prowadzenie meczów i treningów, pozostawiając dyrektorowi sportowemu negocjacje kontraktowe, transfery, nadzór nad zespołami młodzieżowymi itp.) w przypadku drużyn Premier League z tajemniczych powodów raczej się dotąd nie sprawdzała. Używam czasu przeszłego świadomie, bo im więcej w tej lidze młodych szkoleniowców albo szkoleniowców z zagranicy, tym częściej kwestia zmian w strukturze klubowej hierarchii będzie się odbywała bezproblemowo.
Weźmy Tottenham, w którym Andre Villas-Boas od miesięcy deklarował, że chętnie widziałby na White Hart Lane dyrektora będącego dlań partnerem, i który zatrudnił właśnie w tej roli Franco Baldiniego z Romy – wcześniej będącego prawą ręką Fabio Capello w reprezentacji Anglii, pracującego również jako dyrektor w Realu Madryt. „Najważniejsze jest skrócenie dystansu między menedżerem a zarządem przez kogoś, kto potrafi skupić się na technicznej stronie naszej aktywności – mówił trener Tottenhamu, upominając się o taką nominację. – Kogoś, kto ma doświadczenie szatni, reprezentuje klub i jest zdolny współpracować z piłkarzami i ich agentami”.
W Tottenhamie sytuacja jest jasna: pojawienie się wyczekiwanego z utęsknieniem człowieka o dużych kompetencjach i znajomościach w świecie piłki oznacza wzmocnienie ekipy, a nie jej podminowanie. Wiem oczywiście, że fani Romy są rozczarowani drugim pobytem Baldiniego w klubie, nawet jeśli angielskie media uznają za jego sukces sprowadzenie Lameli czy Marquinhosa, wcześniej zaś de Rossiego czy – do Realu – Higuaina i Marcelo. Tu jednak nie chodzi o sukces na krótką metę. Zmartwieniem dyrektora technicznego (czy, jak kto woli, sportowego) nie są bieżące wyniki, ale myślenie strategiczne: wymyślanie następców dla odchodzących Modriciów, Berbatowów czy Bale’ów nie w momencie, gdy tacy zawodnicy wymuszą już swoje wymarzone transfery, ale na rok czy dwa przed. Myślenie o okienkach transferowych nie na zasadzie hazardowych zakupów na wyprzedaży w ostatnich godzinach przed zamknięciem, ale zanim jeszcze drużyna rozpocznie przygotowania do sezonu. Myślenie z pewnego oddalenia; świadome np. faktu, że jak się ma w zespole ośmiu zawodników mówiących po francusku, powstanie w szatni francuskojęzycznej kliki jest nieuniknione; że czasem oprócz ceny i klasy piłkarza trzeba brać pod uwagę również takie właśnie czynniki… W gruncie rzeczy dokładnie kogoś takiego, myślącego do przodu, zdystansowanego i metodycznego, potrzebowałby również Mike Ashley, gdyby potrafił kalkulować równie trzeźwo jak Daniel Levy, a nie zajmował się zatrudnianiem kumpli. Wiele można powiedzieć o Joe Kinnearze, ale nie to, żeby myślał do przodu (ileż w jego wywiadach odniesień do własnej przeszłości!), był zdystansowany i metodyczny.