Mówiłem już, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż piłkę oglądać? W zasadzie ktoś powinien mnie uszczypnąć. Szykując się do mistrzostw świata, przeglądając fiszki, oglądając stare mecze, spoglądam na półkę i widzę ogromną pryzmę nowości. Wszystkie o piłce, wszystkie po polsku, niektóre polskich autorów, a niektóre przełożone – ale nareszcie przełożone tak, że podczas lektury człowiek jako tako oswojony z językiem polskim nie cierpi katuszy. Niektóre wprowadzane na rynek zaledwie parę miesięcy po światowej premierze, do publikacji niektórych przyłożyłem rękę, o kilku pisałem już w „Tygodniku Powszechnym” – oto moja mundialowa jedenastka na wypadek bezsenności, odwyku albo przeciwnie: nieodpartej potrzeby nagłego sprawdzenia własnych intuicji u źródła.
Jako mundialowy niezbędnik wypada potraktować przede wszystkim „Futebol” Alexa Bellosa, wieloletniego korespondenta brytyjskiej prasy w Brazylii. Jego historia tamtejszej piłki to owoc rocznej podróży po kraju, w którym nawet domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów. I reportaż o tym, jak np. kryzys w miejscowej piłce na początku XXI w. okazał się odbiciem szerszych problemów społecznych. Najlepsze fragmenty dotyczą… klęski. W kraju, który pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo świata, nie celebruje się rocznic wielkich zwycięstw – w 2000 r. analizowało się raczej „półwiecze koszmaru”, którym była przegrana z Urugwajem w 1950 r. „Feralny finał” ze stadionu Maracana był przez lata metaforą wszystkich brazylijskich porażek, rytuałem przejścia i datą, od której historia kraju pisze się na nowo. Nie zdziwcie się, jeżeli telewizyjni komentatorzy podczas mistrzostw będą mówić Bellosem, skoro sam Stefan Szczepłek zatytułował recenzję z niej po prostu „Książka do nabożeństwa”.
Ale po lekturze „Futebolu” warto sięgnąć po „Canahrinhos. Jedenaście wcieleń Boga futbolu” Dariusza Wołowskiego. Autor, dziennikarz „Gazety Wyborczej” korzysta oczywiście z odkryć Bellosa, a jego książka jest również owocem pobytu w Brazylii – to historia tamtejszej piłki, ale opowiedziana przez ludzi, od Arthura Friedenreicha poczynając (pierwszego liczącej się czarnoskórej gwiazdy miejscowej ligi), na Neymarze kończąc, przez Pelego i Garrinchę po drodze. Przewaga Wołowskiego nad Bellosem: książka jest pisana tu i teraz (w podrozdziale o rasizmie mowa np. o akcji bananowej Daniego Alvesa z kwietnia 2014 r.) i zawiera tzw. polskie akcenty – jak gruntowny meczu na mistrzostwach świata w 1938 r., będącego koncertem gry Wilimowskiego i Leonidasa.
A skoro przy Polakach jesteśmy: do niejednej walizki polskiego korespondenta na mundial dopychano „Kopalnię”: czasopismo będące wspólnym przedsięwzięciem grupy dziennikarzy sportowych, animowanym przez Marka Wawrzynowskiego i Piotra Żelaznego. Od Steca o zmęczonej Hiszpanii do niżej podpisanego, tworzącego notatkę do nienapisanej książki o węgierskiej „złotej jedenastce”, mamy tu szereg tekstów w mistrzostwa wprowadzających – czasem bezpośrednio, jak w przypadku świetnego tekstu Wawrzynowskiego, tłumaczącego, skąd wzięło się nowe belgijskie „złote pokolenie”, czy wywiadu Michała Zachodnego z Jonatanem Wilsonem, zapowiadającego mundial od strony taktycznej, a czasem nastrojowo-historycznie (świetny Piotr Żelazny, o tym, dlaczego Polska nie została mistrzem świata w 1978 r., Paweł Czado o śląskich sportowcach, którzy grali na mundialach dla Niemiec…). W zależności od pory dnia sięgnijcie po jednych i drugich – w końcu szanujący się kibic żyje wyłącznie przeszłością lub przyszłością, nigdy czasem teraźniejszym.
Jak dobrze pójdzie, „Kopalnia” stanie się projektem cyklicznym. Na razie Wawrzynowski i Żelazny prowadzą wydawnictwo pod tą samą nazwą – to ono wydało „Futebol”, i także ono opublikowało książkę „Tor!”. To z kolei historia piłki niemieckiej, skomplikowana, jak wiemy, bo z epizodem nazistowskim, ale przecież do niego nieograniczona. U autora, Ulricha Hessego, podobnie jak u Bellosa cenię umięjętność opowiedzenia historii społecznej kraju przy użyciu piłkarskiego narzędzia. Możemy dzięki temu zobaczyć, jak dzieje powojennych Niemiec piszą się na nowo od… zwycięstwa. Jednym z najlepszych rozdziałów „Tora!” jest przecież opis finału mundialu w Bernie w 1954 r. – pierwszego po II wojnie, w którym Niemcy mogły wziąć udział. Dzięki wygranej z Węgrami, naród obciążony winą za zbrodnie wojenne, podzielony i wciąż się samokontrolujący, zaczyna się odradzać. Sprawozdawcy radia niemieckiego puszczają nerwy: „Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym”, woła – a finał tego procesu obserwujemy podczas MS w 2006 r., kiedy świat z zachwytem odkrywa „nowe Niemcy” i będącą ich symbolem wielokulturową reprezentację…
Ale skoro o historii i nazizmie mowa, wypada wrócić do Simona Kupera i jego „Futbolu w cieniu Holokaustu” – pisałem kiedyś o niej w „Tygodniku Powszechnym”, więc nie będę się nadmiernie powtarzał, w każdym razie tu również futbol jest kluczem do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie. Niewygodne pytania, jakie stawia Kuper – nie tylko Holendrom przecież – dotyczą m.in. emocji, jakie wywołuje w nas piłka nożna, i lojalności, jakie jej towarzyszą. Potęgę powojennego Ajaksu Amsterdam współtworzyli wszak bracia van der Meidenowie, znani jako „budowniczowie bunkrów” (w czasie wojny przekształcili niewielką rodzinną firmę w wielkie przedsiębiorstwo budujące dla Niemców koszary, bunkry i stanowiska dział) – to oni finansowali transfery, pensje piłkarzy i premie meczowe, znajdowali graczom domy itd. Współtworzyli, bo ich sojusznikami w tym dziele byli prezes Jaap van Praag – Żyd, który przeżył wojnę, ukrywany przez przyjaciół z klubu – oraz żydowski biznesmen Maup Caransa. Jakkolwiek to zabrzmi, podstawową tożsamością tych wszystkich ludzi był Ajax. „Każdy się zgadzał, że zdrada własnego narodu to coś złego, ale – by sparafrazować E.M. Forstera – wielu ludzi sądziło, że to lepsze niż zdrada swojego klubu piłkarskiego” – pisze Kuper.
A propos niepokojących pytań (i znów a propos mundialu), mamy po polsku „Przekręt” Declana Hilla. To jedna z tych książek, do których przyłożyłem rękę, czytając przekład przed drukiem. I choć w trakcie lektury miałem z tą książką kłopot: nużyły mnie wielostronicowe opisy dziennikarskich perypetii autora, nie we wszystkie sensacyjne historie wierzyłem – to zasadnicze przesłanie wydaje mi się nie do podważenia. Świat piłki ma gigantyczny problem z ustawianiem meczów; problem większy niż bylibyśmy skłonni przyznać. „Najmroczniejsza refleksja po lekturze »Przekrętu« brzmi: Declan Hill stawia diagnozę makabryczną, a niewykluczone, że i tak skali epidemii nie docenił” – pisze w posłowiu Rafał Stec. Zważcie: aby zarobić setki tysięcy dolarów na ustawionym spotkaniu, nie trzeba zaskakującej porażki faworyta ze słabeuszem – wystarczy, że lepsza drużyna wygra określoną liczbą bramek. Hill opisuje w „Przekręcie” dziwne zachowanie obrońców Ghany w trakcie meczu z Brazylią na mundialu w Niemczech. W ubiegłotygodniowym „New York Timesie” analizuje z kolei, obfitujący w zdumiewające decyzje sędziego i piłkarzy drużyny z Ameryki Środkowej, „pojedynek” RPA-Gwatemala, rozegrany na kilka dni przed rozpoczęciem mistrzostw o 4 lata późniejszych. Jeśli podobne rzeczy mogą mieć miejsce w trakcie meczów, na które zwrócone są oczy całego świata, to cóż dopiero podczas rozgrywek ligi malezyjskiej czy fińskiej?
Z innych książek, które czytałem przed drukiem, mamy autobiografię Harry’ego Redknappa, „Zawsze pod kontrolą”. Najstarszy z pracujących dziś angielskich trenerów opisuje w niej m.in. zdumiewający rok 2012, w którym najpierw miał proces sądowy o rzekome oszustwa podatkowe, później stał się faworytem do posady trenera reprezentacji, a w końcu zajął z Tottenhamem czwarte miejsce w lidze i… stracił pracę. Z brutalną szczerością pokazuje też skalę demoralizacji szatni QPR – klubu, którego rok później nie zdołał utrzymać w Premier League (i z którym właśnie wrócił do ekstraklasy). Przede wszystkim jednak Redknapp fantastycznie portretuje dziesiątki ludzi znanych i nieznanych (z tych pierwszych wymieńmy chociażby Rio Ferdinanda, Paolo di Canio czy Franka Lamparda). Pisałem już o tej książce dla Sport.pl, z poczuciem, że po przejściu na emeryturę sir Aleksa Fergusona takich postaci w angielskim futbolu już nie ma. W dzieciństwie kopiących piłkę na londyńskich ulicach i kończących fatalne szkoły, po których wciąż bazgrze się jak sześciolatek. Z początkami kariery piłkarskiej i przygotowaniami do sezonu polegającymi na bieganiu przy ruchliwej szosie. Z imprezowaniem u boku George’a Besta czy Bobby’ego Moore’a, i z uczeniem się fachu trenerskiego w posępnym baraku albo na boisku z rosnącymi pośrodku drzewami, gdzie żeby zacząć zajęcia, najpierw trzeba posprzątać po psach. Z wejściem w świat wielkich pieniędzy i wielkich pokus, w którym jednak zarabiające miliony gwiazdy pozostają zagubionymi, wymagającymi troskliwej opieki dzieciakami. Z językiem komunikacji dalekim od dyplomatycznego (trudno w autobiografii Redknappa zliczyć pojawiające się wulgaryzmy), ale i ze świadomością, że na podopiecznych nie można tylko wrzeszczeć. „Harry – usłyszał kiedyś od Bobby’ego Moore’a – przez cały ten czas, od kiedy tu trafiłem, Ron Greenwood (trener Moore’a i Redknappa w West Hamie) nigdy mi nie powiedział: »Dobra robota «. Ani razu. Każdy z nas potrzebuje czasem to usłyszeć”.
A skoro wspomniałem Aleksa Fergusona, to ukazała się właśnie po polsku – przełożona równie szybko jak książka Redknappa – jego monumentalna „Autobiografia”. I choć podobnie jak w przypadku menedżera QPR kłopot można mieć z faktem, że poznajemy wyłącznie jego wersję wydarzeń, a niejedną kłopotliwą kwestię w zasadzie się pomija (tak jest np. z historią jego sporu sądowego z dawnym współwłaścicielem MU, Johnem Magnierem – rzecz, którą np. Patrick Barclay omawia w wydanej przed dwoma laty biografii „Futbol, cholera jasna!”), to w zamian dostajemy tyle historii, tyle ocen i tyle wykładu Fergusonowskiej filozofii futbolu, że narzekanie na cokolwiek byłoby niestosownością. Lektura niepomijalna.
Co zresztą ciekawe: mocne zdania sir Aleksa o bezsensowności pochopnego zwalniania trenerów, wróciły do mnie podczas lektury „Futbolu i statystyk” Chrisa Andersona i Davida Sally’ego: okazuje się, że z badań wynika, iż zwolnienie szkoleniowca, który przegrywa mecz za meczem, owszem: może przynieść poprawę w perspektywie kilku spotkań, ale w dłuższej – kluby wracają do średniej. Andersona i Sally’ego cenię za zdolność do takiego właśnie komplikowania rzeczywistości. Najłatwiej strzelić bramkę zaraz po tym, jak się ją straciło? Nic podobnego: policzyli to na przykładzie meczów angielskiej ekstraklasy. Jak wielkie jest niebezpieczeństwo związane z rzutami rożnymi? 89 proc. strzałów oddawanych po ich rozegraniu nie przynosi skutku (nic dziwnego, że Barcelona i reprezentacja Hiszpanii sprawiają wrażenie, jakby w dużej mierze zrezygnowały z rzutów rożnych i wykorzystywały je raczej jako okazję do utrzymania się przy piłce niż wstrzelenia jej w pole karne); mógłbym tak jeszcze długo, za każdym razem podpierając się statystykami, które przywołują – na szczęście z badań wynika także pewnego rodzaju dążenie do równowagi. Okazuje się, że w piłce nożnej proporcje szczęścia do umiejętności wynoszą… 50:50. Oba czynniki są potrzebne, żeby sięgnąć po mistrzostwo kraju/wygrać wielki turniej. Żeby triumfować w pojedynczym meczu – wystarczy jeden z nich. Zwłaszcza że – uwierzycie? – prawdopodobieństwo zwycięstwa w meczu drużyny niżej notowanej, mającej gorszych piłkarzy, przeżywającej plagę kontuzji itd., wynosi aż 45,2 proc. Bycie faworytem w piłce okazuje się iluzoryczne. Nie przypuszczałem, że na podobne zdanie natrafię w książce o naukowej stronie futbolu, więc przywołuję je z najwyższą przyjemnością (raz jeszcze korzystając z tekstu pisanego dla „Tygodnika”: „W piłce nożnej cuda po prostu się zdarzają”.
Co prowadzi nas do pozycji przedostatniej: „Bramkarza, czyli outsidera” Jonathana Wilsona. Po pierwsze, wydało go to samo wydawnictwo, co „Futbol i statystyki”: Bukowy Las. Po drugie, w „Bramkarzu” natrafiam na zdanie Camusa – bramkarza przecież – „Szybko nauczyłem się, że piłka nigdy nie zmierza tam, gdzie byś sie jej spodziewał”. Pisząc tę książkę Wilson – jak wiecie w świecie dziennikarzy futbolowych instytucja ze względu na swoją historię taktyki piłkarskiej („Odwrócona piramida”, którą również szczęśliwie mamy po polsku) oraz założenie kwartalnika „Blizzard” – podróżuje przez kontynenty, spotyka słynnych sportowców grających na tej pozycji (także Jana Tomaszewskiego, niestety…) i zdumiewa się, jak różnie mogą być traktowani w poszczególnych kulturach. Zdecydowanie najciekawszy jest jednak rozdział ostatni, „Strach przed karnymi i inne egzystencjalne dylematy”. „Bramkarz jest jedynym zawodnikiem, który ma czas mysleć, którego można sobie wyobrażać jako posiadającego życie wewnętrzne – pisze Wilson. – Jest także całkowicie świadomy czyhających na niego zagrożeń. Nie może ani uciec, ani się schować, ani dla zapomnienia rzucić się w wir gry. Musi czekać”. Bramkarze – dodaje Wilson – często kończą jak wygnańcy albo kozły ofiarne. „Marks winił kapitalistów, Freud winił seks, Dawkins winił religię, Larkin obwiniał swoich rodziców, a doktor Atkins – ziemniaki. Piłkarze winią bramkarza”. Fascynująca lektura nie tylko o piłce nożnej.
Ostatnią książkę testowały moje dzieci: „Messi, mały chłopiec, który stał się wielkim piłkarzem” to rzecz autorstwa Yvette Żółtowskiej-Darskiej, inteligentnie krojąca biografię Argentyńczyka tak, by siedmiolatek mógł wyciągnąć z niej coś nie tylko na tematy czysto piłkarskie. Zanim zaczniemy oglądać – czytamy, i jest nam z tym bardzo dobrze.
Zacząłem od tego, że czytać o piłce lubię o wiele bardziej niż ją oglądać. Jeśli też tak macie, zaglądajcie przez najbliższy miesiąc i na bloga, i na Sport.pl, kupujcie „Gazetę Wyborczą” i „Tygodnik Powszechny”. Wszystkie informacje o kolejnych tekstach będę podawał na profilu Facebookowym „Futbol jest okrutny”.