Daruję sobie kibicowskie wykrzykniki – aż za dużo usłyszeli ich dzisiaj moi redakcyjni koledzy, kiedy de Gea bronił nogami strzały Bale’a i Dempseya, albo kiedy Ferdinand blokował uderzenia Dempseya i Defoe’a. Daruję sobie również wyliczenia bramek traconych przez Tottenham i zdobywanych przez Manchester United w doliczonym czasie gry tego sezonu. Zostawię na boku wywód o tym, jak ten wywalczony w ostatnich sekundach punkt może wpłynąć na walkę o czwarte miejsce – nie tyle nawet z arytmetycznego, co z psychologicznego punktu widzenia. Jeśli o tej mniej więcej porze przed rokiem zaczął się dołek Tottenhamu, tym razem o dołku nie może być mowy, ba: drużyna wchodzi w ważny fragment sezonu podbudowana świadomością czterech punktów zdobytych na – prawdopodobnie – przyszłym mistrzu Anglii.
Ten ubiegłoroczny dołek zapewne nieprzypadkowo zbiegł się nie tylko ze spekulacjami o rychłym objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji Anglii, ale także z kontuzją i nieobecnością Aarona Lennona. Dziś prawoskrzydłowy Tottenhamu znów zagrał świetnie, kreując dla kolegów sześć dobrych lub bardzo dobrych sytuacji (tę najlepszą zmarnował kilkanaście minut przed końcem Defoe, zablokowany przez Ferdinanda) i samemu próbując szczęścia po kilku zejściach do środka. To w ofensywie – a przecież ile razy, zwłaszcza w trakcie pierwszej połowy Lennon angażował się w pressing, wracając także, kiedy było trzeba, przed własne pole karne (StatsZone pokazuje, że miał trzy udane przejęcia piłki i wślig). Pamiętam taki moment, bodaj z 89. minuty, w którym piłka wyszła na aut, a Lennon nie miał już siły, by po nią podejść – jak dobrze, że zerwał się jeszcze raz, trzy minuty później.
Świetna gra prawego pomocnika – Evra nie radził sobie z nim nie po raz pierwszy w historii spotkań tych dwóch drużyn – była potrzebna tym bardziej, że mniej widoczny (może raczej należałoby powiedzieć: lepiej pilnowany) był Bale. W pierwszej połowie Walijczyka w zasadzie nie było, w drugiej dostał kilka piłek, ale zamiast prób dośrodkowań wybierał strzały – głównie blokowane. Statystyki Dembele i Parkera wskazują na niezły występ; moim zdaniem jednak obaj środkowi pomocnicy zbyt często zwalniali grę – może czekając na niewłączających się w ataki bocznych obrońców. Defoe jako jedyny napastnik zbyt rzadko oglądał piłkę. Kłopot z grającym na lewej obronie prawonożnym Naughtonem był oczywisty: schodził do środka, żeby przełożyć sobie piłkę na lepszą nogę i okazje na dośrodkowanie ze skrzydła brały w łeb. W tym sensie dobrą zmianę zrobił Villas-Boas, wprowadzając na końcówkę Assou-Ekotto: nawet jeśli Kameruńczyk nie jest jeszcze w pełni sił, potrafił przecież zagrać tę kluczową piłkę, po której za krótko piąstkował niewątpliwy do tego momentu bohater meczu, czyli David de Gea.
No dobra, mieliśmy sobie darować kibicowskie wykrzykniki. Bez nich należałoby powiedzieć, że gospodarze po prostu nie mieli pomysłu na rozmontowanie zdyscyplinowanego i bardziej dojrzałego taktycznie Manchesteru United, który raz morderczo zaatakował w pierwszej połowie, a potem – schowany za podwójną gardą – czyhał na kolejną okazję. Należałoby pochwalić Carricka (sześć wślizgów, czery przejęcia; zobaczcie na załączonym obrazku podsumowanie jego gry defensywnej) i Jonesa, o których rozbijali się wspomniani już środkowi Tottenhamu, zauważyć podwojone krycie Bale’a, docenić inteligentne wypady Wellbecka i fantastyczną skuteczność murowanego już obok Michu kandydata na piłkarza roku, czyli Robina van Persiego (Defoe miał przecież czystsze sytuacje niż Holender, a skończył mecz bez gola; inna sprawa, że nikt nie przeszkadzał dośrodkowującemu Cleverleyowi, a i Walker zagapił się przy kryciu napastnika), ale nade wszystko skomplementować świetną grę środkowych obrońców. Rio Ferdinand i Nemanja Vidić… przecież dwa-trzy sezony temu to była najlepsza para stoperów nie tylko na Wyspach. Może należałoby powiedzieć, że przypominało to rozgrzewkę przed wyjazdem do Madrytu; że tak właśnie ustawione Czerwone Diabły mają szansę na przetrwanie w Lidze Mistrzów – oddające inicjatywę, cofnięte głęboko i wyczekujące na możliwość szybkiego ataku. Gdyby tylko mecz zakończył się minutę wcześniej, ten tekst byłby zapewne analizą odzyskanej wreszcie pewności MU w defensywie i zawierałby zdanie, że nawet de Gea dobrze wyłapuje dośrodkowania…
Tak, nie byłem zachwycony, patrząc, jak szukający wyrównania Tottenham próbuje wrzucać kolejne piłki w pole karne MU (w końcówce Caulker na zmianę z Dawsonem przesuwali się do przodu, by wesprzeć niewysokich kolegów – to Caulker absorbował uwagę Vidicia, gdy de Gea wychodził do feralnego piąstkowania). Z drugiej strony: czy pamiętacie mecz, w którym Czerwone Diabły stworzyłyby tak niewiele sytuacji bramkowych? Czy pamiętacie mecz, w którym rywale byliby przy piłce 61 proc. czasu gry? Czy pamiętacie mecz, w którym sir Alex nie trafiłby ze zmianami? Valencia – wprowadzony, jak rozumiem, po to, żeby udało się wreszcie wyprowadzić jakąś kontrę, niemal nie dotknął piłki. Rooneya widzieliśmy mniej niż się można było spodziewać: jak Tottenham atakował przed jego wejściem na boisko, tak atakował po nim; Anglik w żaden sposób nie odciążył zmęczonych kolegów.
Zgoda: możemy i powinniśmy rozmawiać o niepodyktowanym faulu za zderzenie Rooneya z Caulkerem; zderzenie – jak sądzę, nie tyle niezauważone przez liniowego, co uznane za przypadkowe. Możemy i powinniśmy rozmawiać, bo w świetle przepisów Manchesterowi United należał się karny. Zapewne: podobnych karnych w każdym meczu należałoby dyktować po kilka (pamiętacie sponiewieranego Oscara w pierwszych sekundach meczu Chelsea-Arsenal?); zapewne: na podobnie przypadkowy wyglądał incydent Ramires-Szczęsny… Konsekwencja sędziów z pewnością ułatwiłaby nam komentowanie tego sportu. Konsekwencja i mniejsza liczba pomyłek – dziś mieliśmy również szereg niepodyktowanych rzutów wolnych dla Tottenhamu, zwłaszcza po faulach na Parkerze i Dembelem, i niesłusznie odgwizdanego spalonego, kiedy strzelał Bale, a dobijał Defoe, i w końcu pociągającego za koszulkę Parkera Shinjiego Kagawę – w polu karnym, a jakże… Decyzją Dempseya była walka do końca o powodzenie akcji w 51. minucie – gdyby faulowany przez Evrę wywrócił się na linii pola karnego, Francuz wyleciałby z boiska z drugą żółtą kartką…
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że z punktu widzenia zranionej dumy kibica MU faul Caulkera na Rooneyu był kluczowym momentem meczu, nie kwestionuję tego – proponuję jednak przywrócenie proporcji. Sam Rio Ferdinand, pisząc na Twitterze o karnym, który należał się MU, użył go jako argumentu, że oto proszę: nie wszystkie decyzje sędziów są po myśli Czerwonych Diabłów. To, że dodał przy okazji, iż przed meczem brał remis w ciemno, niech to posłuży za komentarz do sporu, jaki wybuchł pod jednym z poprzednich wpisów. Spieraliśmy się, przypomnę, na temat, czy fakt, że ktoś jest najlepszy w lidze, oznacza automatycznie, że ten ktoś jest znakomity…
Zostawmy to na razie i zajmijmy się meczem wcześniejszym. Rzecz w tym, że nie mogę się zdecydować, czy pisanie o Arsenalu należy do najprostszych, czy najtrudniejszych zadań dziennikarskich. Czy korzystanie z zatrważająco dużej bazy gotowych cytatów, zdań dawno napisanych, żartów przechodzonych jak kurtka Arsene’a Wengera, ułatwia, czy utrudnia życie zawodowe. Czy przybieranie po raz nie wiadomo który tonu znużenia, przypominanie o cierpieniu menedżera Kanonierów, zastanawianie się, dlaczego nie wydaje pieniędzy itd., itp., posuwa nas w jakimkolwiek sensownym kierunku. Mamy oto mecz z Chelsea i jego drugą minutę. Mającą własne problemy drużynę gospodarzy, wzgardzoną przez Guardiolę, po ostatnich występach głośno kwestionowaną przez własnych kibiców, udaje się otworzyć jednym podaniem Theo Walcotta. Olivier Giroud jest sam na sam z Czechem. Oczywiście nie trafia, a kibice Arsenalu myślą po raz nie wiadomo który, że van Persie by to strzelił. Minutę później Ramires nadeptuje na stopę Coquelina, rusza szybki atak i jest gol numer jeden. Parę minut później mający mnóstwo miejsca Ramires przewraca się w polu karnym o nogę Szczęsnego, jest rzut karny i gol numer dwa.
Przez następne trzydzieści kilka minut oglądamy zawstydzające – z punktu widzenia kibica Arsenalu – widowisko. Diaby wolniejszy od wszystkich pozostałych piłkarzy (czy zdolny do gry?), Coquelin onieśmielony, Szczęsny niepewny, Sagna biegający bez sensu i celu, Cazorla odcinany od podań, podobnie jak Walcott, Giroud niewidoczny… Mnóstwo miejsca nie tylko dla pomocników Chelsea, ale także dla podłączającego się do akcji ofensywnych Azplicuety, wspierającego po prawej stronie Hazarda. Czemu nikt za nim nie wracał, czemu nikt do niego nie schodził, kiedy asystował przy golu Maty? Czemu, aby zacząć grać z Chelsea – mającą, powtórzmy, swoje kłopoty – trzeba było pięnastominutowej rozmowy z trenerami w przerwie, a nie przed rozpoczęciem spotkania?
Pytania można oczywiście mnożyć, odnosząc je również do drugiej strony – i znów mając wrażenie, że nie są to pytania nowe. Czemu Chelsea stanęła? Czemu Torres, a nie Demba Ba w wyjściowej jedenastce (Hiszpan grał, jak nie przymierzając Giroud w Arsenalu)? Czemu obrońcy okazali się tak niepewni przy niehuraganowych przecież atakach Kanonierów? Dlaczego Arsenal nie rozpoczął tak, jak zakończył? Co to znaczy, że Arsene Wenger otwartym tekstem mówi, iż problem jego drużyny jest problemem psychologicznym? Nie lepiej byłoby, gdyby popracował nad sprowadzeniem do drużyny jakiegoś prawdziwego wojownika środka pola, takiego Vieiry?
Miałem nie korzystać ze zdań dawno napisanych. To była fajna niedziela. Remis Tottenhamu zasłużony. A kto był najlepszy na boisku? Moim zdaniem Darren Baldwin, od lat dbający o murawę White Hart Lane i czyniący ją jedną z najlepiej zadbanych w Anglii. W ataku śnieżycy o cichych bohaterach takich meczów powinniśmy również pamiętać.