Błąd, który być może kosztował Liverpool mistrzostwo kraju, popełnił ten, któremu na mistrzostwie zależało najbardziej. Wychowanek i kapitan klubu, krew z krwi i kość z kości tej drużyny, człowiek, którego kuzyn zginął na Hillsborough, o czym często przypomina, i który jak mało kto jest świadomy dwudziestoczteroletniego oczekiwania na tytuł; człowiek, który płakał po ciężko wywalczonym zwycięstwie nad Manchesterem City, który mobilizował później drużynę do zdwojonego wysiłku w Norwich, tym razem potknął się w niegroźnej pozornie sytuacji i Demba Ba ten jeden jedyny raz mógł popędzić na bramkę gospodarzy. No i sami powiedzcie, jak tu nie dawać kolejnego akapitu o okrutnym bogu futbolu, który bawi się naszym kosztem. Jeśli już zakładać jakiś indywidualny błąd piłkarza Liverpoolu, skutkujący golem (skądinąd zdarzają się one tej drużynie często – tylko Tottenham ma ich więcej – i może to też będzie miało jakiś związek z rozmowami o mistrzostwie), to dlaczego właśnie jego, a nie np. Mignoleta czy Sakho? Gdzie w ogóle byłby Liverpool, gdyby nie bramki i asysty kapitana, gdyby nie jego opanowanie przy rzutach karnych, wyobraźnia przy dalekich, zmieniających tempo i strony boiska podaniach, gdyby nie świetna gra pozycyjna („zrobię z ciebie nowego Pirlo” – powiedział Brendan Rodgers)? Świat nie powinien być urządzony w ten sposób – rozumiem kibiców Liverpoolu, którzy tak właśnie myślą, i rozumiem samego Gerrarda, który z pewną nadmiernością próbował naprawić swój błąd w drugiej połowie – podczas jej trwania kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że zamiast nieco rozpaczliwie uderzać z dystansu powinien próbować kolejnej kombinacji z kolegami.
Ale rozumiejąc ich, nie jestem w stanie dołączyć do zbiorowych narzekań na złego Mourinho. Jeśli mamy oddzielać przywiązanie do piękna ofensywnego futbolu i piękna piłkarskich opowieści od rozmów o piłkarskiej taktyce, trenera Chelsea możemy po dzisiejszym meczu jedynie podziwiać. Mając w perspektywie półfinałowy rewanż w Lidze Mistrzów (tu również zresztą wypada mu przyznać rację: Premier League doprawdy mogła pomyśleć o przeniesieniu meczu z Liverpoolem na sobotę – choć z drugiej strony Atletico również grało dzisiaj), bez kontuzjowanych Czecha i Terry’ego, z praktycznie debiutującym Kalasem, przygotował swoją drużynę perfekcyjnie. Najpierw wytworzył wrażenie, że zamierza ten mecz odpuścić, co zapewne również miało swój wpływ na stan psychiczny gospodarzy. Później wydelegował do gry zespół całkiem solidny. W końcu: ustawił go ultradefensywnie. Czy to był antyfutbol? No, przyznaję: z trudem znosiłem te wszystkie momenty, w których Chelsea opóźniała wznowienie gry, ale już to, że nieustannie miała między piłką a bramką dziewięciu czy dziesięciu piłkarzy, przyjmowałem ze zrozumieniem. A jak inaczej miała grać z Liverpolem, skoro nie zamierzała – jak Tottenham czy Arsenal na tym stadionie – podkładać głowy pod topór? Skoro wiadomo, że Liverpool najgroźniejszy jest w szybkim ataku, po przejęciu piłki przed własnym polem karnym i jednym czy dwóch prostopadłych podaniach do wybiegających za plecy obrońców Suareza albo Sterlinga (Sturridge zaczął dziś na ławce), dlaczego nie miała oddać gospodarzom inicjatywy, by samemu głęboko się cofnąć? W żadnym innym spotkaniu Premier League w tym sezonie Liverpool nie miał aż tak wielkiej przewagi w posiadaniu piłki – ale od czasu, kiedy posiadanie piłki było dla Brendana Rodgersa kluczem do zwyciężania, upłynęło już wiele miesięcy…
Oczywiście to nie taktyczny kunszt Mourinho spowodował błąd Gerrarda. Ale o to, czy Wyjątkowy nie polecił swoim piłkarzom przez niemal całą pierwszą połowę usypiać gospodarzy, żeby zwiększyć intensywność gry w końcówce, już bym się nie zakładał. Na to potknięcie złożyło się przecież wiele czynników: cholerny przypadek, ale też fizyczne i psychiczne zmęczenie, frustracja wywołana biciem głową w mur rywali i tym, że naprawdę samemu robi się wszystko, żeby strzelić gola. Po błędzie Gerrarda zresztą piłkarz Chelsea musiał jeszcze trafić do bramki – i przy wszystkich narzekaniach na napastników tej drużyny Demba Ba akurat tym razem się nie pomylił (a rezerwowy Fernando Torres akurat zrobił swoje przy drugim golu).
Niezwykły więc był to mecz. Liverpool próbował na wszelkie sposoby – bezskutecznie. Chelsea broniła się jak jeden organizm, w którym wyróżnianie jednego składnika wydaje się w związku z tym niestosowne. 41-letni Schwarzer, broniący kilka groźnych strzałów z dystansu i nieomylny przy wyjściach do dośrodkowań? 20-letni zaledwie Kalas, niespeszony grą naprzeciwko najlepszego piłkarza Premier League? Asekurujący go, ustawiony tym razem na środku obrony Ivanović? Doskonały Matić, z którym – gdyby mógł grać przeciwko Atletico – o awans do finału Champions League można by być właściwie spokojnym? Ashley Cole, niegrający ostatnio, a przecież niezawodny – tak tu, jak w Madrycie? Harujący nieprawdopodobnie w defensywie Schürrle i Salah? Właściwie o każdym zawodniku Chelsea można by znaleźć dobre słowo – co nie prowadziłoby zresztą, o paradoksie, do umniejszania zawodników Liverpoolu. Oni również naprawdę zrobili wszystko, co mogli. Może gdyby Brendan Rodgers zagrał na remis, w przekonaniu, że punkt z tego spotkania wystarczyłby do mistrzostwa Anglii…
Jeśli więc Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii, nie stanie się tak ze względu na jeden błąd jego kapitana, przywódcy i symbolu: Brendan Rodgers miał po stokroć rację, mówiąc po meczu, że gdyby nie Gerrard, w ogóle nie liczyliby się w walce o mistrzostwo. Prędzej już można mówić o tym, że uczeń nie przerósł mistrza. Rodgers narzekał, że Chelsea zaparkowała na Anfield nie jeden, a dwa autobusy, ale w końcu musiał się tego spodziewać. A Jose Mourinho? Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii (co przecież mimo tej porażki nie jest rozstrzygnięte) Chelsea zapewne też nim nie zostanie – ale przynajmniej jej trener będzie mógł mówić, że zadecydował o mistrzostwie.