W świetle tego, co wydarzyło się wczoraj i dziś w czwartej rundzie Pucharu Anglii, ale i w świetle tego, co przeżyliśmy parę dni wcześniej w półfinałach Pucharu Ligi, możemy zaryzykować tezę, że w sezonie 2012/13 rozgrywki pucharowe są dużo ciekawsze niż liga. A nawet jeśli nie ciekawsze, to z całą pewnością dużo bardziej emocjonujące. Może także: rysujące przed nami jakąś nadzieję na samonaprawę świata piłki, zważywszy że i Bradford (czwartoligowiec podbijający Puchar Ligi) i Luton (pozaligowiec podbijający Puchar Anglii) przeżywały w ostatnich latach gigantyczne problemy, związane z ogłaszaniem upadłości, odejmowaniem punktów, ciągiem degradacji itd. Ba, gwałtowny upadek Leeds, które odprawiło dziś Tottenham, opisywano nawet w książkach. Ba, także Oldham, które przed kilkoma godzinami ograło Liverpool, parę sezonów temu było zagrożone likwidacją…
Zanim jednak zaczniemy przykładać rękę do nadprodukcji komunałów o „romantycznej rundzie”, „faworytach na kolanach” itd.; zanim napiszemy, że strzelec dwóch bramek dla Oldham w wieku 18 lat porzucił karierę zawodowego piłkarza i poszedł na studia – do poważnej piłki wrócił już z dyplomem University of Manchester – zauważmy kilka drobiazgów mających przełożenie na rozgrywki Premier League.
Pierwszy, oczywisty: niejednej z drużyn mocno zaangażowanych w walkę o miejsce w pierwszej czwórce albo o utrzymanie, przedłużająca się walka na innych frontach jest zwyczajnie nie na rękę. W przypadku Harry’ego Redknappa, który skądinąd nie zostawił na swoich piłkarzach suchej nitki za klęskę z MK Dons, jest to rzecz nie do zakwestionowania. W przypadku Andre Villas-Boasa raczej alibi. W przypadku Brendana Rodgersa być może również. Przypadek Rafy Beniteza pozostaje beznadziejny: kiedy Chelsea ma słabszy dzień, kibice zawsze domagają się jego głowy, niezależnie od tego jak dobrze wypadła w meczu poprzednim…
Drobiazg drugi, już mniej oczywisty. Wbrew pozorom kadry najlepszych drużyn Premier League, może poza wdrożonym od lat do rotacji Manchesterem United, nie są bynajmniej szerokie. Arsene Wenger posadził na ławce Walcotta, Wilshere’a i Cazorlę w meczu z Brighton, i miał poważne kłopoty z wygraną – pojawienie się na boisku pierwszego z tej trójki wydatnie pomogło awansować do piątej rundy, podobnie jak wezwanie na ratunek Chelsea Juana Maty i Demby Ba pozwoliło uratować remis Benitezowi. Liverpool próbowali uratować Gerrard i Downing. Tottenham również zaczął grać nieco lepiej, gdy na boisku pojawili się Dembele i Walker, ale to nie wystarczyło: bez Sandro środek pomocy Kogutów wygląda… kogucio. Huddlestone jest cieniem zawodnika, który przed kontuzją ocierał się o reprezentację Anglii, Parkerowi również wiele brakuje do formy sprzed urazu, Sigurdsson nie może się przełamać – dodajmy do tego brak zmienników dla Defoe’a i Adebayora w ataku, żeby nie wierzyć w ogromne rzekomo możliwości, jakimi dysponuje Villas-Boas.
Inni nie mają lepiej. Andre Santos i Andriej Arszawin (co nie przestaje mnie zdumiewać, bo wciąż mam w pamięci pierwszy sezon Rosjanina w Premier League) pozostają postrachem każdego kibica Kanonierów. Marin nie może odnaleźć się w Chelsea, a Coates w Liverpoolu. Dni Antona Ferdinanda i paru innych, świetnie skądinąd opłacanych zmienników w QPR, również wydają się policzone. Rezerwowi bramkarze Chelsea i Liverpoolu pozostawiają mnóstwo do życzenia (błąd Jonesa był kluczowym momentem meczu z Oldham), w Tottenhamie również brakowało Llorisa (Friedel wprawdzie dwukrotnie ratował drużynę broniąc w sytuacji sam na sam, ale Francuz niewątpliwie szybciej wybiegałby z linii, zwłaszcza przy pierwszym golu dla gospodarzy).
Pisząc to, zachowuję się jednak jak dysponujące prawami do pucharowych transmisji telewizje, które przy całym deklarowanym zachwycie nad zwycięstwami Kopciuszków, wolą jednak pokazywać starcia gigantów. Zakończę więc akapitem o triumfie pozaligowego Luton nad Norwich. W strukturze angielskich rozgrywek te dwie drużyny dzieli 85 miejsc, od 1989 r. nie zdarzyło się, żeby nieligowiec wygrał z którymś z zespołów ekstraklasy, od 27 lat nie wygrywał na wyjeździe, a żeby coś podobnego wydarzyło się wyżej niż w III rundzie – nie powtórzyło się od 1949 r. Nie mówimy wprawdzie o byle ptysiach – Luton grywało w najwyższej lidze, a ludzie w moim wieku pamiętają malowniczy taniec jego ówczesnego menedżera, Davida Pleata, kiedy pokonywał Manchester City i cudem utrzymywał się w lidze. Upadek nastąpił w ciągu ostatniej dekady: trzy degradacje z rzędu, 30 odjętych punktów z racji nieprawidłowości przy rozliczeniach z agentami zawodników, a przecież wielu z nas wciąż ma trudności z przyjęciem do wiadomości, że chodzi o drużynę z, tak to się nazywa, Blue Square Bet Premier League. Awans do piątej rundy i dobre losowanie to dla Lutonu nie tylko prestiż, historyczne osiągnięcie, ale zasilenie klubowej kasy w stopniu z naszej perspektywy niewyobrażalnym – no właśnie, gdybyż jeszcze telewizje zechciały jej mecz pokazywać…