Archiwa tagu: Mason

Nasza wiara niezachwiana

Najgorsze w kibicowaniu jest to, że się wierzy. Zawsze i bez względu na okoliczności. Żeby nie wiem, jak przekonujące argumenty podpowiadał rozum, żeby nie wiem, jak bogate było doświadczenie – wierzy się i tyle. Pamięta się wszystkie porażki i klęski – wierzy się. Pamięta się wszystkie zwariowane okoliczności ostatnich dni, zwolnienie trenera, który (cokolwiek mówić o preferowanym przezeń stylu gry) potrafił z Guardiolą wygrywać nawet w tym sezonie oraz postawienie na jego miejscu żółtodzioba, który kariery trenerskiej w zasadzie jeszcze nie zaczął, a z niejednym grającym dziś zawodnikiem przegrywał parę lat temu rywalizację o miejsce w składzie – wierzy się tym bardziej. Pamięta się o kontuzji Harry’ego Kane’a i o tym, że nawet w piątek nie trenował jeszcze z drużyną – wierzy się mimo wszystko. Przychodzi taki ranek, jak dzisiejszy, i przynosi ze sobą prawdziwą goń myślową z rozmaitymi szczęśliwymi scenariuszami. Że natchnieni zmianą trenera, że ostatnia szarża Bale’a, że Dele wszystkim pokaże, na co go stać, że błąd obrońców City naciskanych przez Sona i Lucasa (prawie się udało Mourze, który raz czy drugi odebrał piłkę przeciwnikom i wystartował do kontry), że kontra właśnie albo stały fragment, a w końcu, że rok bieżący kończy się na cyfrę jeden, do tej pory zaś, jak Tottenham wygrywał jakieś puchary, to zwykle działo się to właśnie w takim roku… Głowa pracuje nieustannie, a żeby zająć czymś ręce trzeba ugotować obiad z trzech dań albo wyszlifować stare palety, z których robi się mebel do ogródka, i kiedy mecz się zaczyna, to już nie tylko się wierzy, ale nawet zaczyna się mieć coś w rodzaju pewności.

Tak, ten dziwny rodzaj pewności jest jeszcze gorszy niż wiara. Ogląda się finał Pucharu Ligi, widzi się miażdżącą różnicę klas między obiema drużynami, widzi się łatwość, z jaką City rozgrywa swoje akcje, uciekającego lewą stroną Sterlinga, czarującego po prawej Mahreza czy biegającego w środku Fodena, widzi się te wszystkie podania de Bruyne i Gundogana albo to, jak świetnie ustawia się Fernandinho oraz ile dają wejścia Cancelo z lewej obrony do środka, i jest się na to kompletnie odporny, ba: im dłużej to trwa, im więcej szans marnują piłkarze Manchesteru City, im bardziej bohatersko blokują ich strzały Dier z najlepszym chyba na boisku Alderweireldem albo im częściej broni Lloris, tym więcej ma się tego kompletnie irracjonalnego poczucia, że właśnie dzisiaj się uda. Minuty płyną i zamieniają się w kwadranse (zaiste dopiero po kwadransie Tottenham jest w stanie pierwszy raz wyjść z własnej połowy), a wynik wciąż wydaje się korzystny, decyzje o wyborze wyjściowej jedenastki – odważne, bo przecież na ławce zostali bohater ze środy Bale i niepodważalny w tym sezonie gracz pierwszego składu Ndombele – wydają się uzasadnione, nawet decyzji o wprowadzeniu na boisko Walijczyka i Sissoko można by bronić, bo skoro w końcówce liczy się na to, że ten pierwszy wyczaruje coś z niczego, to potrzebny jest i ten drugi, by zapewnić nieco więcej wsparcia w defensywie Aurierowi. Na plus Masonowi zalicza się także i to, że mimo pressingu City nakazuje swoim tymczasowym podwładnym rozgrywanie piłki od obrony – i że mimo nieobecności Ndombele zdarzają się nawet chwile, kiedy w ten sposób udaje się przeprowadzić piłkę do strefy ataku, a raz czy drugi rywale muszą ratować się faulem (zwłaszcza ratować się faulem musi Laporte, który obejrzał żółtą kartkę jeśli nie przy trzecim, to na pewno przy drugim stanowczo zbyt ostrym wejściu w Lucasa). Oraz to, że młodzian podrywa się z ławki i wdaje się w spór z Guardiolą po jednym ze spięć między piłkarzami na boisku – tak, żeby było jasne, iż jego zawodnicy mogą mieć w nim oparcie i że ewentualny nacisk na sędziego nie będzie efektem jedynie tego worka medali, który domyślnie towarzyszy przy każdym wyjściu na murawę trenerowi Manchesteru City.

No więc wierzy się tak i ma się pewność, że będzie dobrze, aż do osiemdziesiątej minuty, a potem okazuje się, że akurat w tym meczu futbol jest zwyczajnie sprawiedliwy. Serge Aurier, od tylu sezonów tykająca bomba na prawej obronie Tottenhamu, i tym razem fauluje głupio, niepotrzebnie i w wyjątkowo groźnym sektorze boiska. Rywale mają rzut wolny. De Bruyne dośrodkowuje. Laporte, tak, ten faulujący Laporte, wyskakuje w powietrze, gubiąc SIssoko. Manchester City zdobywa bramkę.

Co dzieje się potem w głowie kibica? To zależy, którego. Są tacy, którzy wracają na upatrzone z góry pozycje: mówią, że jednak nie trzeba było zwalniać Portugalczyka przed finałem, skoro także za jego następcy Tottenham został zepchnięty do defensywy. Są tacy, którzy mówią, że widać było u Kane’a zaległości treningowe. Są tacy, którzy wiedzą lepiej: Bale powinien wejść za faktycznie słabego Sona, a nie za Mourę, no i czemu Ndombele, nie zaś Sissoko? Są tacy, którzy mówią, że Tottenham miał swoje szanse, oprócz uderzenia Lo Celso z dystansu także akcję, po której Hojbjerg zbyt mocno zagrywał do Reguliona. Są wreszcie tacy, którzy mówią, że inaczej być nie mogło i cieszą się przy tym, że odzyskali swój Tottenham, bo mają oto zespół prowadzony przez chłopaka z samego serca dzielnicy i klubu, po którym widać było, że naprawdę mu zależy.

Co do mnie, nie odnajduję się do końca w żadnej z tych ról – no, może ta ostatnia jest mi stosunkowo najbliższa. Niby wciąż trochę się dziwię, że jestem kibicem Tottenhamu, ale wiem już, że za późno, by myśleć o zmianie tej sytuacji. Po cichu powiem wam nawet i to, że zastanawiam się, co będzie w trakcie pięciu ostatnich kolejek ligowych, a zwłaszcza po sezonie. Innymi słowy: znowu zaczynam wierzyć. Może to wcale nie jest najgorsza rzecz w tym całym kibicowaniu.

Uważajcie na głowy

Tragiczny wypadek z udziałem Ryana Masona (podczas meczu Chelsea-Hull zderzył się głowami z Garym Cahillem, stracił przytomność, a później okazało się, że ma pękniętą czaszkę) w wielu miejscach przedstawia się jako… sukces Premier League: mówi się o wzorowym działaniu służb medycznych, błyskawicznym transporcie do szpitala, udanej operacji, a nawet perspektywach powrotu 25-letniego piłkarza na boisko. W tle pozostaje pytanie o – również poszkodowanego – Gary’ego Cahilla. Trenerowi Chelsea, Antonio Conte, wypsnęło się na pomeczowej konferencji, że jeszcze w przerwie meczu jego kapitan po zderzeniu z piłkarzem Hull nie czuł się dobrze („After the first half, it wasn’t really good with Gary, but we decided to continue with him”).

Dla mnie te słowa przeczą propagandzie, którą uruchomiono po wypadku na Stamford Bridge. Czytaj dalej

Arsenal-Tottenham, remisowe satysfakcje

1. A teraz spróbujcie być przez chwilę szczerzy i przyznajcie: to nieprawda, że w derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby wygrać i pognębić największego rywala. W derbach chodzi przede wszystkim o to, żeby rywal was nie pognębił. Tego boicie się najbardziej (życie kibica wszak ufundowane jest na lęku, temat, który stale tu badamy…), więc choć w waszych marzeniach pojawia się, owszem, zdobycie mistrzostwa kraju na boisku tamtych albo odrobienie w drugiej połowie dwubramkowej straty z pierwszych 45 minut i sensacyjne w tych okolicznościach zwycięstwo, tak naprawdę wolicie nie przeżywać podobnych uniesień zbyt często. Remis w sam raz pozwala zachować równowagę.

Co do mnie, odkryłem tę prawidłowość tak dawno, że zacząłem unikać oglądania meczów derbowych. Opisywałem już wyprawę na Turbacz, odbywaną za kadencji Andre Villas-Boasa, gdy gol Adebayora pozwolił objąć prowadzenie na Emirates, potem napastnik ten wyleciał z czerwoną kartą, Kanonierzy zaczęli strzelać bramki, AVB dokonał odważnych zmian, gra na kilkanaście minut się wyrównała, Tottenham strzelił jeszcze jednego gola, ale ostatecznie skończyło się tak zwaną ambitną porażką, która przecież mimo ambicji nie boli ani trochę mniej. Od tamtej pory starałem się wymyślać sobie na czas meczów z Arsenalem najrozmaitsze zajęcia (wczoraj miał to być na przykład gruntowny reset akwarium), ale ostatecznie złamałem się: nie dość, że obejrzałem, to jeszcze obejrzałem z dziećmi, mimo iż poprzysiągłem sobie oszczędzać ich przed zbyt częstym konfrontowaniem się z prawdą, że tata kibicuje aż takim, jak mówią, „słabiakom”. Wystarczy, że widzieli, jak przegrywamy z West Bromwich.

 

2. Mauricio Pochettino też miał chwilowo dość ambitnych porażek: ustawił swoją drużynę defensywnie. Akcja, która przyniosła Tottenhamowi bramkę, była chyba jedynym przykładem mającego cechować jego podopiecznych wysokiego pressingu (Eriksen przycisnął Flaminiego na połowie gospodarzy, odebrał mu piłkę, którą przejął Lamela, błyskawicznie odgrywający do wychodzącego za plecy Gibbsa Chadliego, a Belg uderzył w długi róg bramki Szczęsnego) — poza tym Tottenham cofał się bardzo głęboko, oddawał Arsenalowi inicjatywę i czekał na okazje do kontry. Już w pierwszej połowie nadarzyło się ich z pięć, ale wtedy jeszcze uczestniczący w nich zawodnicy podejmowali złe decyzje: niecelnie podawali bądź strzelali.

KaboulArsenalPochettino trafił wreszcie ze składem: na środku obrony zabrakło będącego królem chaosu Chirichesa (zastąpił go Vertonghen i od razu Kaboul poczuł się pewniej: nowy kapitan Tottenhamu od kilku sezonów nie grał tak dobrze, jak wczoraj), po prawej stronie biegał Kyle Naughton, dla którego jest to bardziej naturalna pozycja niż dla Erika Diera (bramki, które strzelił Dier w dwóch pierwszych meczach, zapewniły mu miejsce w wyjściowej jedenastce, ale widać było, że jako prawy obrońca nie czuje się komfortowo i to jego błąd dał  karnego Liverpoolowi). Poprawę gry obronnej Tottenhamu widać było zwłaszcza przy stałych fragmentach gry; tak chwalony Lloris poza świetną rzeczywiście interwencją po główce Mertesackera, bronił raczej rutynowo; Rose, Vertonghen, Kaboul, Naughton, a przed nimi Capoue – tu naprawdę nie było do kogo się przyczepić.

 

3. Najciekawszy był jednak ligowy debiut klubowego wychowanka, 23-letniego już Ryana Masona, który sześć lat po wejściu z ławki podczas meczu o Puchar UEFA z Nijmegen otrzymał wreszcie szansę od pierwszej minuty. Historia Masona jest trochę podobna do losów Androsa Townsenda — i można ją czytać zarazem jako pochwałę systemu wypożyczeń. Przez wszystkie te lata wszechstronny Mason (w młodzieżówce Tottenhamu grywał w ataku, w sezonie 2008/09 strzelając 29 goli w 31 meczach, generalnie uważany jest za ofensywnego pomocnika, ale bywa ustawiany także jako pomocnik defensywny) próbował pokazać się kolejnym trenerom podczas kolejnych okresów przygotowawczych, potem zaś tułał się po wypożyczeniach.

Napisałem „można ją czytać jako pochwałę systemu wypożyczeń”, bo nie wszyscy chłopcy wychowywani w cieplarnianych warunkach akademii zespołu Premier League potrafią odnaleźć się w szatni zespołu drugiej czy trzeciej ligi, o ubogim hoteliku, gdzie trzeba wypożyczać garnek do gotowania makaronu, nie wspominając. Niejeden talent tu przepadł, podczas gdy w macierzystym zespole na miejsce, które mógłby zająć, sprowadzano za grube miliony jakiegoś przeciętniaka z zagranicy.

Podobnie jak Townsend (a także Caulker czy Obika), Ryan Mason spędził wiele miesięcy w Yeovil, a w poprzednim sezonie miał bardzo udany epizod w Swindon. Podczas tegorocznych wakacji, kiedy część piłkarzy odpoczywała jeszcze po mundialu, pojechał z Tottenhamem na tournée do Kanady i USA – i był jednym z najlepszych w drużynie. A że wcześniej miał u Pochettino czystą kartę, wydawało się jasne, że dostanie szansę; gdyby nie kontuzja, debiutowałby w Premier League pewnie już w sierpniu, a tak dopiero wejście z ławki we wtorkowym meczu Pucharu Ligi z Nottingham Forest – i gol, który odmienił losy tamtego meczu – otworzyło mu drogę do występu w derbach Londynu.

 

4. U takich trenerów jak Mauricio Pochettino przepustką do składu jest nie tyle indywidualny talent, co zdolność adaptowania się do wymagań trenera. Oto, dlaczego swoją szansę w tak ważnym spotkaniu otrzymują Mason czy Capoue, a nie o ileż efektowniejsi, wydawałoby się, a w dodatku opromienieni sławą występów na mundialu Dembele czy Paulinho. Oto, dlaczego z przodu wciąż gra Chadli, a pierwszym rezerwowym jest Lennon, Andros Townsend zaś nadal czeka w odwodzie. O talencie Chadliego do gry pozycyjnej pisał wczoraj Michael Cox, zestawiając go z innym nieefektownym, ale niezbędnym dla systemu Barcelony graczem – Pedro Rodriguezem. Że Belg ma słabe punkty, zobaczyliśmy już w pierwszej połowie, kiedy zepsuł najlepszą okazję dla Tottenhamu, będąc już przed Szczęsnym i uderzając obok bramki (wtedy szarżował z lewej strony i musiał uderzać słabszą, lewą nogą), ale obsesjonaci taktyki zauważyliby w tym miejscu, że od wykończenia ważniejszy był sam fakt, że Chadli wiedział, w którym momencie znaleźć się w którym miejscu. O niebo błyskotliwszy Townsend zapewne nie miałby problemów z trafieniem już przy pierwszej okazji, ale pytany przez dziennikarzy, dlaczego siedzi na ławce, mówi, że trener oczekuje od niego lepszego czytania gry i że trochę czasu upłynie, zanim w pełni się przystosuje.

Kluczem do sukcesu w derbach była bowiem właśnie dyscyplina taktyczna. Każdy z piłkarzy wiedział, co robi, ograniczając Kanonierom przestrzeń między liniami obrony i ataku (okazję do rozegrania z pierwszej piłki, w trójkącie, gospodarze mieli bodaj tylko raz). Jak to ujął Ian Macintosh, z frazy „Arsenal zdominował posiadanie piłki, nie stwarzając klarownych sytuacji bramkowych”, każdy dziennikarz opisujący tę drużynę, powinien zrobić sobie skrót klawiszowy. Ramsey, Oxlade-Chamberlain i Wilshere operowali w tej samej strefie, pogłębiając panującą tam ciasnotę, a kiedy jeszcze schodził tam Welbeck – w polu karnym nie było już nikogo.

Zauważcie: dopiero po wejściu Sancheza zaczęło się kotłować na lewym skrzydle Arsenalu (na prawym skądinąd bardzo dobrze radził sobie odważnie wchodzący pod pole karne Tottenhamu Calum Chambers), a sytuacja, w której Oxlade-Chamberlain wyrównał, była chyba pierwszą, w której po złym wybiciu Lameli Sanchez ściągnął na siebie dwóch gospodarzy, oddał piłkę przed pole karne do Cazorli, po którego dośrodkowaniu-strzale, odbitym przez Kaboula, na piątym metrze znalazło się czterech Kanonierów, Vertongen skupił się na Welbecku, który komicznie skiksował, a Rose na wszelki wypadek znalazł się na linii bramkowej i strzelec gola był już kompletnie niepilnowany. Wcześniej, że pozwolę sobie na tę ryzykowną frazę, w grze Arsenalu niemal nie było penetracji.

 

5. Remis w derbach, jakkolwiek (patrz pierwszy akapit) w gruncie rzeczy satysfakcjonuje obie strony, nie jest bynajmniej przełomowy. Arsenal, choć nadal pozostaje niepokonany w Premier League i choć kolejny raz potrafił odrobić straty w końcówce, stracił kolejnych kontuzjowanych i wciąż ma problem z przekładaniem przewagi na gole.

Nic jednak nie wskazuje na to, żeby Tottenham przestał mieć analogiczny kłopot. Wczorajsze derby oglądało się trochę podobnie, jak ubiegłotygodniowy mecz Tottenham-WBA – tym razem cofnięte i kontrujące Koguty wystąpiły w roli ekipy z West Midlands. Mecze, w których piłkarze Pochettino będą mogli pozwolić sobie na grę z kontry, pozostaną jednak rzadkością, podobnie jak — obawiam się — mecze, w których wysoki pressing będzie się Kogutom udawał w stopniu satysfakcjonującym ich trenera. Kluczem może tu być na razie rozczarowujący w tym sezonie Christian Eriksen: na forach kibiców Tottenhamu forma Duńczyka jest dyskutowana równie intensywnie, jak postawa Ozila na forach fanów Arsenalu; być może także w meczach, podczas których drużyna z White Hart Lane ma kontratakować, bardziej przydatny byłby Soldado niż Adebayor.

 

6. Najważniejsze jednak zostawię na koniec: remis na Emirates nie powinien przesłaniać prawdy o tym, że dystans między dwiema drużynami z północnego Londynu znów jest  ogromny. Czasy, w których dziennikarze na początku każdego sezonu wróżyli zmianę hierarchii, a w kombinowanych jedenastkach, które układali przed derbami, więcej było piłkarzy Tottenhamu, należą do przeszłości. Pamiętacie zapewne, jak Andre Villas-Boas mówił po derbowym zwycięstwie, że rywale są na „negatywnej spirali w dół”, jego podopieczni zaś spoglądają do góry. I co? I nie ma już Villas-Boasa, tak samo jak nie ma Bale’a, Modricia czy van der Vaarta (wszyscy oni przykładali rękę do nielicznych derbowych sukcesów), a Vertonghen mówi, że nie podpisze nowego kontraktu. To Arsenal kupuje Sancheza z Barcelony czy Ozila z Realu i choć możemy się zżymać na Wengera, że nadmiaru ofensywnych pomocników nie równoważy graczami dbającymi o defensywę, zakupy te pokazują, po której stronie północnego Londynu są dziś pieniądze i siła przyciągania najlepszych.

Francuski menedżer, analizując tę kwestię przed meczem, podstawową różnicę między Arsenalem i Tottenhamem widział w przychodach ze stadionu, przynoszących jego klubowi, bagatela, o 60 milionów funtów więcej rocznie (a wypada doliczyć premie za grę w Lidze Mistrzów). Zanim tę różnicę uda się zniwelować, minie jeszcze kilka dobrych lat; niewykluczone zresztą, że Chelsea i Liverpool przebudują swoje obiekty szybciej. Jakkolwiek jest mi więc przyjemnie, żeśmy w sobotę nie przegrali, nie mam wielkich złudzeń: także w tym sezonie to Wy, siostry i bracia w północnolondyńskim wirusie lokujący swe uczucia na Emirates, będziecie się śmiali ostatni.