Patrzę na to zdjęcie od wczoraj, z silnym poczuciem, że jest wielką metaforą. Kylian Mbappé odjeżdża próbującemu go zatrzymać Gerardowi Piqué zupełnie jak wrażenie bycia na bieżąco z trendami współczesnej piłki odjechało kibicom i piłkarzom Tottenhamu, których niedawny ulubieniec i mentor zasiada teraz na ławce trenerskiej Paris Saint-Germain. Albo jak rzeczywistość odjechała zadufanemu, zapatrzonemu w świetlaną przeszłość i wciąż kierującego najbogatszym klubem świata zarządowi Barcelony. Jak odjechały szanse na osiągnięcie czegoś jeszcze z tym zespołem Lionelowi Messiemu. Zresztą nie tylko o Tottenham, Barcelonę czy Messiego chodzi: mam wrażenie, że niejeden zawodnik i trener (pamiętacie Jurgena Kloppa, zapytanego podczas niedawnej konferencji prasowej, czy Liverpool ma jeszcze szanse na mistrzostwo Anglii?), a może nawet ktoś, kto wcale się piłką nie interesuje, rozpozna się w tym obrazku jako ów bezsilny, choć z pewnością pełen dobrych chęci obrońca Barcelony. Już tego nie zatrzymasz, przeminęło. Nigdy już nie będzie ósmego maja 2019 w Amsterdamie (żeby odwołać się do najpiękniejszego wieczora w moim kibicowskim życiu), albo nigdy już nie będzie ósmego marca 2017 w Barcelonie (żeby odwołać się do jednego z najpiękniejszych wieczorów w życiu kibiców Blaugrany). Tamte remontady się już nie powtórzą. Kropka.
Ale nie, uspokajam: nie jest to jeszcze jeden melancholijny tekst o tęsknocie za starym i dobrym – będącej skądinąd podstawowym kibicowskim balsamem po przeżytym dopiero co upokorzeniu. Barcelona jest superklubem, podniesie się tak czy inaczej, nawet jeśli zapłaci przy okazji cenę odejścia największego piłkarza w swoich dziejach. Tottenham również jest w dziesiątce najbogatszych klubów świata, krzywda mu się nie stanie, nawet jeśli jeden z największych trenerów w jego dziejach już tu nie pracuje, a jeden z największych piłkarzy również może zechcieć odejść po tym sezonie.
Nie jest to również tekst o Kylianie Mbappé jako symbolu francuskiej mixité, o której pisała w swojej książce „Gorsze dzieci republiki” Ludwika Włodek; nie jest to tekst o człowieku, który na okładce „Time’a” miał być twarzą nowego, lepszego, nieuwikłanego w tyle naszych konfliktów pokolenia. Co tam kibicowskie nostalgie, co tam polityczne poglądy i wszystko, co nas dzieli: przyznacie przecież, że TO było coś niebywałego. Czysta energia, niemal nieskrępowana wolność (niemal, bo jednak odnajdująca się w strukturze dobrze poza tym poukładanej dzięki Mauricio Pochettno przy linii i Marco Verrattiemu na boisku…), elan vital, która zdawała się go rozpierać już w tunelu, gdy wychodził na Camp Nou – doprawdy, jedyne, czego można po tym popisie Kyliana Mbappé żałować, to tego, że nie żegnała go owacja na stojąco stu tysięcy widzów oklaskujących na co dzień piłkarzy, którym właśnie odjechał. Szybkość i przyspieszenie, koordynacja i zmysł równowagi, świadomość każdego ruchu, gdy nabiegał na piłkę i gdy składał się do strzału, siła i gracja… Nie, to nie jest Struś Pędziwiatr (choć tak portretuje go niejeden portal), na to porównanie Francuz jest stanowczo zbyt elegancki. Już raczej przywołanie tempa, jakie rozwijali Musiciens du Louvres, grający pod Markiem Minkowskim „Indes Galantes” Rameau, byłoby bardziej na miejscu – porównajcie sobie w wolnej chwili jego wykonanie ze stateczną wersją cudownego przecież Williama Christie. Jak dobrze czasami przypomnieć sobie, że piłka nożna może wyglądać właśnie w taki sposób.
A propos zaś odjeżdżania, przypomniała mi się też niedawna obserwacja Piotra Żelaznego na Twitterze – o tym, że Neymar kończy już 29 lat i wchodzi w fazę doświadczonego piłkarza. „Wiem, że jest królem insta, imprezki, zajebiste żyćko, super kontrakty, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że jak na >>drugiego Pelego<< to nie do końca dojechał” – napisał ojciec założyciel „Kopalni”, którego serdecznie pozdrawiając niniejszym informuję, że wczoraj na Camp Nou nikt za Brazylijczykiem nie tęsknił.