I niech mnie ktoś jeszcze spróbuje przekonywać, że piłka nożna to kwestia taktyki, ustawienia, wyrafinowanych koncepcji trenerskich i tych wszystkich rzeczy, którym zwykle dziennikarze sportowi poświęcają wielostronicowe artykuły. Wszystko w tym meczu wydarzyło się w głowach.
Od chwili, w której Perisić strzelił bramkę wyrównującą, patrzenie na Anglików było doświadczeniem w sensie ścisłym dramatycznym. Jakby ktoś poodłączał ich od prądu albo powyjmował bateryjki. Pochowali się. Spuścili głowy. Nie było komu poderwać drużyny. Wszystkie drugie piłki wygrywali Chorwaci, którzy nareszcie mieli przestrzeń na boisku. Ruszyły akcje oskrzydlające. Modrić z Rakiticiem zaczęli dyktować tempo. Z Anglików grała już tylko orkiestra dęta.
Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Anglicy błyskawicznie objęli prowadzenie, strzelając dziewiątego z dwunastu goli na tym turnieju po stałym fragmencie gry. Pozwoliło im to grać tak, jak lubią: szukając okazji do szybkich wyjść i stawiając na wymianę ciosów. Przy tych wymianach brakowało im jednak zdecydowania. Mieli, owszem, jeszcze jedną znakomitą sytuację, kiedy to po bardzo ładnym skądinąd i szybkim rozegraniu Harry Kane strzelił najpierw prosto w Subasicia, a potem z ostrego kąta nie zmieścił piłki między słupkiem a bramkarzem, ale na tym się skończyło. Im dalej w mecz, tym bardziej nie było komu utrzymać się przy piłce, zwłaszcza na połowie rywala. Im dalej w mecz, tym Sterling stawał się jeźdźcem bez głowy, a Kane cofał się coraz głębiej i głębiej, co wszakże nie przekładało się na jakiś szczególnie wielki udział w grze: nie było połączenia między ofensywną dwójką a resztą zespołu. Po wyrównaniu Chorwatów atakowali już tylko oni, a jedyne, na co było stać Anglików, to jeszcze jedna okazja po stałym fragmencie gry, kiedy zmierzającą już do bramki główkę Stonesa wybił z linii Vrsajko.
Zmęczenie? Trzecia na mundialu dogrywka? Parę godzin mniej na regenerację po ćwierćfinale? Wszystko to nagle przestało mieć dla Chorwatów znaczenie. Adrenalina buzowała. Oni po prostu wiedzieli, że tego meczu już nie przegrają. Sam Perisić mógł przesądzić o wyniku jeszcze przed dogrywką, ale szczęśliwie dla Anglików trafił w słupek, później strzelał Mandżukić. Luka Modrić, o którym Jorge Valdano napisał przed tym finałem, że przypomina nam, śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni, i który nie robi rzeczy niemożliwych, jak, powiedzmy Maradona, tylko rozsnuwa nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku („Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem, >>Na jego miejscu zrobiłbym tak samo<<”, choć argentyński mistrz świata zastrzega później, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi), nawet gdy zdarzyło mu się stracić piłkę, natychmiast rzucał się do – zwieńczonej powodzeniem – walki o jej odbiór. Naturalność, z jaką podawał do kolegów, często zewnętrzną częścią buta, kazałaby właściwie myśleć, że piłka nożna jest najłatwiejszą grą na świecie – gdyby w tym samym meczu nie biegali jeszcze Anglicy. Czy kiedykolwiek jeszcze ich reprezentacja doczeka się piłkarza podobnej klasy?
Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Najbardziej poruszającym momentem było chyba tych kilkadziesiąt sekund już w doliczonym do dogrywki czasie, kiedy angielscy obrońcy wymieniali piłki między sobą na własnej połowie, z lęku przed wzięciem odpowiedzialności za zagranie długiego podania w pole karne rywali. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsca: po jednej stronie biegali rutyniarze z Realu, Barcelony, Juventusu, Bayernu, z których każdy uczestniczył już wiele razy w meczach o wielką stawkę, po drugiej – sympatyczni niewątpliwie chłopcy, dla których była to najboleśniejsza lekcja futbolu, z jaką mieli kiedykolwiek do czynienia.
Widz niezaangażowany powiedziałby pewnie, że wygrała lepsza drużyna. Ta, która oprócz większego doświadczenia, miała też wyższe umiejętności techniczne i zdecydowanie wyższy poziom energii. I w której nie było zawodnika mylącego się tak często i kosztownie, jak Kyle Walker. Znowuż jednak: skądś się te błędy brały, a gigantyczną zasługą trenera Southgate’a było to, że tak długo w trakcie turnieju potrafił je minimalizować.
Skądinąd: miesiąc to jednak bardzo dużo czasu. Spróbujcie sobie przypomnieć pierwsze dni czerwca. Gazety, które typują wówczas potencjalne gwiazdy turnieju (owszem, można było wśród nich znaleźć nazwisko niejakiego Piotra Zielińskiego, nie mówiąc o Robercie Lewandowskim). Albumy do zbierania kart z mającymi wystąpić na mundialu piłkarzami i przyznawane im przez producenta punkty, mające stanowić jakieś odzwierciedlenie boiskowego potencjału. Gry typy fantasy football. Sprzedawane fanom piłki koszulki z nazwiskami zawodników na plecach. W żadnym z tych światów panowie Pickford, Maguire, Trippier nie odgrywali najmniejszej roli. Nawet w ich ojczyźnie optymizm był raczej umiarkowany: w odróżnieniu od tylu poprzednich turniejów Anglicy myśleli chyba głównie o tym, żeby tym razem ich reprezentanci się nie skompromitowali. Niby Gareth Southgate podziękował już za usługi Joe Hartowi czy Wayne’owi Rooneyowi, ale i tak aż jedenastu kadrowiczów pamiętało katastrofę sprzed dwóch zaledwie lat na Euro 2016, kiedy Anglia odpadła po porażce z maleńką Islandią, a ich najlepszy napastnik Harry Kane był wydelegowany do wykonywania rzutów rożnych.
Tym razem zastąpił go Kieran Trippier. Człowiek, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu w Tottenhamie był zmiennikiem Kyle’a Walkera, wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych na świecie, a miejsce w najlepszej jedenastce turnieju miał zagwarantowane jeszcze przed bramką, jaką zdobył w dzisiejszym półfinale. Urodzony w Bury, dorastał wprawdzie w akademii Manchesteru City, ale jak wielu zawodników z tego pokolenia nie był w stanie przebić się do składu napakowanego zagranicznymi gwiazdami – wyrobił sobie markę podczas wypożyczenia do grającego na zapleczu ekstraklasy Burnley. W swoim obecnym klubie, o czym może nie wiecie, nigdy wolnych i rogów nie wykonuje.
Ten miesiąc, patrząc z angielskiej perspektywy, pokazuje więc miarę osiągnięć młodego angielskiego selekcjonera. Kiedy teraz, już przegranym półfinale przewijam sobie w pamięci poszczególne sceny, mam wrażenie że w Rosji do Anglików stosowała się miejscowa zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Zasada, dodajmy, odnosząca się także do mundialowej bazy – położonego 30 kilometrów od Petersburga Repina, gdzie w nadmorskim lasku reprezentanci Anglii pozostawali z dala od całego panującego już w ojczyźnie szaleństwa. Zabawna rzecz: osiem lat temu skoszarowani przez Fabio Capello na odludziu w południowoafrykańskim Rustenburgu Anglicy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać, dwanaście lat temu w Baden Baden nie schodzili z czołówek tabloidów z przyczyn pozasportowych, w dużej mierze związanych z pobytem w tym słynnym kurorcie sławetnych WAG’s. O tym, ile się zmieniło (skądinąd w sposób niekoniecznie oczywisty, patrząc z perspektywy rewolucji feministycznej; interesujący felieton o niespodziewanym powrocie modelu „Stand by your man” przeczytałem paręnaście dni temu w „Guardianie”), wiele mówił niedawny wywiad z żoną Jamiego Vardy’ego Becky, która mówiła, że nie wyobraża sobie, by mogła się dać sfotografować mediom bawiąc się na całego, gdy tymczasem mąż przygotowuje się do arcyważnego meczu o wszystko.
Rzecz w tym, że obecna grupa piłkarzy zwyczajnie różni się od tamtego „złotego pokolenia”. Obserwowany przez nas w tym miesiącu fenomen ponownego zakochania się Anglików w swojej reprezentacji polegał przecież na tym, że nie tworzą jej wyłącznie rozjeżdżający się luksusowymi gablotami multimilionerzy rozleniwieni życiem w wieżach z kości słoniowej. Że wielu z nich, zanim podpisało doskonałe kontrakty z czołowymi klubami Premier League i zaczęło zarabiać po 200 tysięcy funtów tygodniowo (takich jest zresztą zaledwie garstka), poznało smak życia, rozpoczynając karierę w niższych ligach, tułając się po wypożyczeniach, dzieląc szatnie z półamatorami, desperacko walczącymi o to, by pieniędzy starczyło do pierwszego. Wśród licznych historii, jakimi dzielili się w ostatnich dniach z mediami (polityka otwartych drzwi dla dziennikarzy to też pewnie jeden z powodów odbudowanej więzi między angielską kadrą a angielskim społeczeństwem) upodobałem sobie wspomnienie Dele Allego o swoim najtrudniejszym meczu w życiu. Wbrew pozorom nie była to klęska z Islandią sprzed dwóch lat, i chyba także nie dzisiejsza porażka: w czasach, gdy pomocnik Tottenhamu występował jeszcze w trzecioligowym MK Dons, przyszło mu grać wyjazdowe spotkanie z Bradford – w trakcie wieczornego meczu na murawie, która ledwo nadawała się do gry, był nieustannie faulowany i wyzywany. Między słupkami drużyny przeciwnej występował skądinąd niejaki Jordan Pickford.
Co bowiem w tym wszystkim najważniejsze i o czym powinno się pamiętać, analizując angielską porażkę: kiedy spojrzeć na średnią wieku tej drużyny, kiedy posłuchać deklaracji jej trenera, nie sposób nie pomyśleć, że wszystko, co najlepsze, ma ona przed sobą: że u szczytu możliwości fizycznych, z dodatkowymi kilkoma sezonami doświadczeń, trzon tej drużyny będzie podczas mundialu w Katarze. Podnoszący z ziemi załamanych po porażce z Chorwacją Anglików Southgate wiedział, co robi. To był czas na wzniesienie głów wysoko i podziękowanie kibicom – i na dumę, że zaszli tak daleko. Niezwykłe było patrzenie na angielskiego selekcjonera na cały turniej: na radość, którą dzielił się z fanami po zwycięstwach, ale też na spokój, z jakim przyjmował niepowodzenia. W każdej dzisiejszej przerwie, kiedy rozmawiał ze swoimi podopiecznymi, uspokajał, dodawał otuchy, nie powiększał panującego wokół napięcia. Trener, który okazał się tak bardzo inny od wszystkich poprzedników (może jedynie z sir Bobbym Robsonem wytrzymywałby porównanie, nie tylko dlatego, że i on przegrał w półfinale mundialu), zaiste, nie tylko z wyglądu nadawałby się na bohatera którejś z Conradowskich powieści.