Archiwa tagu: MU

Manchester najgorszego sortu

Różne istnieją sposoby na odreagowanie frustracji. Wykrzyczeć ją głośno byłoby pewnie najzdrowiej, ale wtedy już całkiem zamieniłoby się bloga w poletko wewnętrznej rozprawy z jednym klubem, a tego przecież nie chcemy. Iluż w końcu Czytelników może się interesować perypetiami kibica, który mimo tylu lat doświadczeń wciąż nie może się nauczyć, że Tottenham zawsze będzie Tottenhamem, miłym może i fajnym, ale ostatecznie i tak wywracającym się na prostej drodze – mniej więcej tak, jak dziś podczas meczu z Newcastle…

Ale można również zachować się naprawdę nieładnie: napisać o frustracji innych. Kibiców Manchesteru United na przykład. Tottenham? Wiadomo, kim jest Tottenham, mówił o tym swoim piłkarzom jeszcze sir Alex Fergsuon, cytowany w autobiografii przez Roya Keane’a, ale Manchester United? Drużyna, która samym swoim wyjściem na boisko potrafiła przyprawić rywali o miękkie nogi? Z którą niejeden przeciwnik nie wytrzymywał psychicznej konfrontacji jeszcze wcześniej, po prostu obserwując jej zachowanie w tunelu? Która nawet przegrywając dwoma czy trzema golami potrafiła odrobić straty, niesiona dobiegającym z trybun głośnym „Attack! Attack! Attack!”? Czytaj dalej

Menedżerowie z filozofią

1. Jako jeden z rzeszy tych, którzy zechcieli przed sezonem obstawić, że Chelsea obroni mistrzostwo Anglii, obejrzałem z należytą uwagą jej mecz z Evertonem, a z jeszcze większą: przeczytałem wszystko, co na temat kolejnej porażki piłkarzy Jose Mourinho napisano w niedzielnych gazetach. Obejrzałem, przeczytałem i… dalej nic nie rozumiem. Otóż tak właśnie: obejrzałem, przeczytałem i nie rozumiem, dlaczego maszyna działająca zwykle tak wspaniale, nagle się zacięła. Ivanović, parę miesięcy temu najlepszy obrońca Premier League, ogrywany niemiłosiernie przez kolejnych rywali – tym razem przez Naismitha? Nieskuteczny Diego Costa? Niewidoczny Hazard? Fabregas bez wpływu na grę? Najskuteczniejsza defensywa Anglii, w pięciu meczach dająca sobie strzelić aż dwanaście bramek? Przyznaję: nie mam pojęcia, co się stało tego lata na Stamford Bridge i w Cobham. Teoria o trzecim sezonie Mourinho wciąż wydaje mi się bałamutna: dlaczego niby ktoś, kto przez pierwsze dwa lata radził sobie znakomicie, nagle przestaje dawać radę? Kiedy za pierwszym razem zwalniano go z Chelsea, Mourinho nie miał aż tak słabych wyników jak teraz, podobnie w Realu: tam raczej jego konflikt z całym światem stał się w końcu nie do wytrzymania. Późniejszy start przygotowań do sezonu, którym tłumaczył się kilkanaście dni temu i o którym wspominałem tu poprzednio? No przecież w połowie września, po zamknięciu okienka i pierwszej przerwie na kadrę, drużyna powinna już być rozhulana, a nie notować najgorszy start od czasu sezonu 1986/87. Brak wsparcia na rynku transferowym? A dodanie Pedro i Falcao do mistrzowskiego składu to niby pikuś? Czytaj dalej

Szalenie rozczarowujący początek

Gdyby nie Tottenham, można by pomyśleć, że w Premier League zmieniło się wszystko.

No bo zważcie: Chelsea strzela przeciwnikom dwa gole, niby normalka, a przecież aż dwa traci, dwukrotnie daje sobie wydrzeć prowadzenie i kończy mecz w dziesiątkę po czerwonej kartce Courtois, Mourinho zaś, zamiast tradycyjnie krytykować sędziego, krytykuje ekipę medyczną, która wbiegając na boisko w końcówce, żeby zająć się Hazardem, de facto powoduje, że drużyna musi grać w dziewiątkę, bo Belg musi zejść za linię boczną (żeby zaś jeszcze zostać na chwilę przy tym meczu: Diego Costa jest zdrowy, a Branislav Ivanović nie jest w stanie poradzić sobie z szarżującym po jego stronie skrzydłowym – będącym skądinąd najlepszym graczem tej kolejki Jeffersonem Montero, przy którym Eden Hazard wydawał się blady jak beszamel przy putanesce). Arsenal, ten napakowany gwiazdami Arsenal, w dodatku z od lat niezawodnym Petrem Cechem w bramce, przegrywa u siebie z West Hamem po błędach tegoż Cecha – czy w czyjejkolwiek głowie, może poza głową Wojciecha Szczęsnego, mógłby się narodzić taki scenariusz? A kto by się spodziewał, że Arouna Kone strzeli gola dla Evertonu? Że Watford będzie o włos od sensacji w debiucie, choć w wyjściowej jedenastce postawi na przedstawicieli… jedenastu różnych nacji. Że Leicester, z fantastycznym Myhrezem na skrzydle i grając piękny futbol zmiażdży Sunderland, choć przecież pod Claudio Ranierim miało to wyglądać o wiele gorzej (inna sprawa, że z parą stoperów Kaboul-Coates Dick Advocaat daleko nie zajedzie)? Że  sędzia (podczas meczu Norwich-Crystal Palace) będzie w stanie unieważnić gola przewrotką, bo zaniepokoi go zbyt wysoko uniesiona noga Camerona Jerome’a – no a jak inaczej, do cholery, można strzelić bramkę przewrotką, niż wysoko unosząc nogę?! Czytaj dalej

Przewodnik po Premier League, v. 15/16

Czy Chelsea obroni tytuł? Czy na tron po kilku latach chudych może wrócić najlepiej i najdrożej kupujący tego lata Manchester United? Czy ustabilizowany skład Arsenalu zdoła wreszcie wyjść z cienia rywali? Czy Manuel Pellegrini dotrwa do końca sezonu na posadzie trenera Manchesteru City? A co z Brendanem Rodgersem, kolejny raz osłabionym po spektakularnym odejściu czołowego piłkarza i kolejny raz wspartym na rynku transferowym przez chwalebnie cierpliwych właścicieli Liverpoolu? I w końcu Mauricio Pochettino: ile będzie w stanie osiągnąć z drużyną opartą na wychowankach, bez szczęśliwie oddanych do innych klubów, uprzednio przepłaconych biedanastępców Garetha Bale’a? A czyhający za ich plecami Garry Monk, Alan Pardew, Roberto Martinez, Mark Hughes, Ronald Koeman (kolejność nazwisk przypadkowa), wszyscy zasileni pieniędzmi z rekordowego w historii Premier League kontraktu telewizyjnego, co natychmiast spowodowało, że zdolna młodzież zaczęła przenosić się ze słonecznych plaż Katalonii do wietrznego Stoke? A młodsi zdolniejsi wśród menedżerów, Eddie Howe i Alex Neil – czy mają szansę poradzić sobie lepiej od zbliżających się do emerytury Claudio Ranieriego i Dicka Advocaata? Czytaj dalej

Hazard, czyli piękny wśród bestii

„W piłce nożnej nie chodzi o »jeżeli« i »prawie« – w piłce nożnej chodzi o matematykę”, powiedział po meczu z Manchesterem United Jose Mourinho, nawiązując do pytania, czy wygrana z zespołem Louisa van Gaala oznacza, że jego podopieczni mogą się już czuć mistrzami Anglii. Słuchając go pomyślałem jednak, że gdyby w piłce nożnej chodziło wyłącznie o matematykę (czytaj: o wynik i punkty), Chelsea po prostu zremisowałaby z Manchesterem United bezbramkowo. Jose Mourinho przyjąłby taką mniej więcej taktykę, jak przyjął: przed ustaloną na cały sezon i niemal w ogóle nierotowaną czwórką obrońców Ivanović, Cahill, Terry, Azplicueta, wzmocniłby tarczę, którą zazwyczaj stanowi Matić, u boku Serba stawiając Zoumę (ktoś w końcu musi pamiętać o wzroście Fellainiego…), z przodu, pod nieobecność Costy, wystawiłby silnego fizycznie i przydatnego w pojedynkach powietrznych Drogbę, a nauczony doświadczeniem ostatnich meczów Manchesteru United pilnowałby zwłaszcza tego, co dzieje się na lewej flance rywala, ze szczególnym uwzględnieniem aktywności Ashleya Younga. Inicjatywa przez cały mecz należałaby do gości, którzy osiągnęliby gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (71 procent! na boisku najlepszej drużyny Anglii!), swoje akcje rozbijając wszakże o mur ustawiony mniej więcej na trzydziestym metrze przed bramką Courtois. Chelsea w tym czasie blokowałaby wszystkie próby dośrodkowań ze skrzydeł, nie dopuszczałaby do rzutów wolnych w niebezpiecznej strefie, nie pozwalałaby grającemu tym razem w drugiej linii Rooneyowi na wejścia w pole karne, a nade wszystko wyłączyłaby z gry tego, który w ostatnich tygodniach nadał nowy impet bezpośredniej grze Czerwonych Diabłów: Marouane’a Fellainiego. „Mieliśmy w kieszeni wszystkich najważniejszych graczy MU” – podkreślał po meczu Mourinho, i trudno się z nim nie zgodzić: jeśli pominąć jedną jedyną akcję z początku meczu, kiedy po pięknym rozegraniu lewą stroną Davidowi de Gei wydawało się, że Rooney strzelił bramkę i zaczął w związku z tym przedwcześnie się cieszyć, goście – mimo gargantuicznego wysiłku włożonego w to spotkanie – pozostawali niegroźni. Czytaj dalej

Derby Manchesteru: trzy punkty

„Proces” – Louis van Gaal wypowiedział to słowo powoli i z naciskiem. „Proces” – powtórzył po raz drugi. „Mówiłem wam na każdej konferencji prasowej. W kółko i do znudzenia. Może sobie przypominacie. Kiedy piłkarze zaczynają rozumieć, co mają robić na boisku, wszystko idzie znacznie łatwiej. To jest proces, tłumaczyłem to masę razy. Teraz sądzę, że większość piłkarzy wie, co ma robić”.

Proces to dobre słowo. Zakłada, że pewne rzeczy potrzebują czasu (choć w przypadku Manchesteru United, po zatrudnieniu supertrenera i zainwestowaniu ogromnych pieniędzy w superpiłkarzy, można było pewnie oczekiwać, że sprawy potoczą się szybciej – przełamanie nastąpiło dopiero przed miesiącem, podczas meczu z Tottenhamem). Zakłada też, że nigdy nie można sobie pozwolić na zatrzymanie – wtedy bowiem, w sposób nieunikniony zaczyna się kryzys. Opowieść o kończącym się powoli sezonie Manchesteru City będzie, obawiam się, opowieścią o zatrzymaniu. Spróbujmy dzisiejsze derby podsumować w trzech punktach. Czytaj dalej

Gerrard, Mata i splendid isolation

No i teraz powiedzcie sami, mając w pamięci trwającą przez ostatnie dni debatę o nieobecności przedstawicieli Premier League w najlepszej ósemce Ligi Mistrzów: na co im jeszcze Liga Mistrzów, kiedy dostają na co dzień taki produkt? Po co się męczyć, zagłębiać w taktyczne niuanse, zastanawiać nad zneutralizowaniem Messiego czy Ibrahimovicia, skoro nawet bez wpływów z UEFA można zarabiać gruby szmal oferując światu naprawdę przednie widowiska? Nie lepiej dalej kultywować ideę splendid isolation?

No bo zważcie: „You’ll never walk alone” na kilkadziesiąt tysięcy gardeł. Dzikie tempo. Faule. Genialne, tnące obronę podanie Herrery, świetne przyjęcie i jeszcze lepszy strzał Maty (a przy okazji: dobrą decyzję Mike’a Mullarkeya, asystenta sędziego Atkinsona, który zauważył, że nie może być mowy o spalonym, skoro kilkadziesiąt metrów dalej linii nie upilnował Skrtel – warto takie rzeczy podkreślać w czasach, gdy sędziowie wyrzucają z boiska nie tego piłkarza, co powinni). Szekspirowski wręcz potencjał narracyjny, związany z wyjściem na swój ostatni w życiu bój z Manchesterem United Stevena Gerrarda i jego długim marszem do tunelu po czerwonej kartce, otrzymanej zaledwie 38 sekund po tym, jak zmienił Lallanę. Kapitalną drugą bramkę Maty – i znowuż potencjał narracyjny, wynikający z faktu, że bohaterem meczu dla fanów United najważniejszego w sezonie obok derbów z „hałaśliwym sąsiadem” był piłkarz, który być może wcale by w nim nie wystąpił, gdyby van Persie był zdrowy, a di Maria w lepszej formie. Fakt, że grający w dziesiątkę Liverpool strzelił bramkę kontaktową i do końca walczył o wyrównanie. Rzut karny, niewykorzystany przez Rooneya. Awanturę Skrtel-de Gea. Emocje, kontrowersje, krew uderzającą do głowy, skrócony oddech i, jak by powiedział klasyk, zapięte pasy. Jacy jeszcze nudziarze chcieliby to zrozumieć? Czytaj dalej

Manchesteru United świat uporządkowany

Przynajmniej przed jednym ustrzegła mnie Opatrzność: zajęty pomocą przy odrabianiu zadań, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego eksperymentu chemicznego, w którym istotną rolę odgrywały jodyna, witamina c, mąka ziemniaczana i woda utleniona, nie zdążyłem napisać tekstu przedmeczowego. Na całe szczęście, bo gdybym to zrobił, czytalibyście w nim, że właśnie tego dnia Manchester United wydaje się do pokonania. Że nieprzypadkowo najlepsi analitycy zajmujący się regularnie Premier League usiłują dociec, czy Louis van Gaal ma jeszcze jakąś generalną koncepcję, czy dawno ją porzucił, żonglując ustawieniami z równą intensywnością co personelem, w którym nie mogą odnaleźć się zawodnicy tej klasy, co di Maria, Falcao i – wyjąwszy dzisiejszy mecz – Mata, a coraz więcej zależy od długich piłek na głowę niepasującego początkowo van Gaalowi Fellainiego. Że nawet dyskusja pod moim poprzednim wpisem pokazuje, iż nastroje wśród fanów MU dalekie są od zachwytu – mimo generalnie dobrej passy w lidze w 2015 r. i mimo związanej z nią minimalnej straty do wicelidera. Że, last but not least, Tottenham ostatnio tu nie przegrywał, ba: z Old Trafford punkty wywozili zarówno Andre Villas-Boas, jak Tim Sherwood.

Jak widać, czekałem na ten mecz z optymizmem, w którym utwierdziłem się jeszcze w ciągu pierwszych kilku minut, kiedy Tottenham zaczął grać wysokim pressingiem, a przyciskany Phil Jones zagrał do de Gei na tyle nieprecyzyjnie, że bramkarz MU z obawy przed golem samobójczym wybił piłkę na róg. Róg, dodajmy, po którym w polu karnym gospodarzy miało miejsce zamieszanie, Kane minął się z piłką, a Chadli się nie połapał i nie wykorzystał dobrej sytuacji – kolejna taka miała się nadarzyć dopiero 85 minut później, kiedy Kane strzelał z ostrego kąta w krótki róg i był to, pożal się Boże, jedyny celny strzał gości w całym meczu. Czytaj dalej

Canossa van Gaala

To miał być drugi debiut Wojciecha Szczęsnego – i znów na Old Trafford. Jasne: po feralnym meczu z Southamptonem i przesunięciu na ławkę polski bramkarz pojawiał się jeszcze na boisku, ale nie przeciwko tak mocnemu rywalowi i nie w meczu o taką stawkę. Ogromna szansa na wykazanie się, wielkie nadzieje, a w efekcie… rozczarowanie, bo w trakcie prawie stu minut gry zmiennik Ospiny nie miał w zasadzie nic do roboty, poza kilkoma rutynowymi interwencjami przy strzałach z dystansu. Uderzenia Rooneya zatrzymać nie mógł, Anglik miał zresztą mnóstwo miejsca między Koscielnym a Mertesackerem (a równie wiele miejsca miał, nie pierwszy raz w tym meczu, podający do kapitana MU di Maria).

Może więc mieć Polak pretensje do rywali, że nie dali mu się wykazać: że choć przez większą część meczu mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to ich akcje toczyły się na jałowym biegu, wokół leitmotivu, jakim była próba dogrania piłki na głowę ustawionego za Rooneyem Fellainiego. Po meczu z Monaco postanowiłem sobie nie komplementować pochopnie Arsenalu – dziś dotrzymanie postanowienia przychodzi mi o tyle łatwo, że mogę skoncentrować się na krytykowaniu Manchesteru United. Czytaj dalej

Magia Rosicky’ego

Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.

Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej