Osiem kolejek, „osiem meczów finałowych”, jak lubią powtarzać na konferencjach prasowych trenerzy drużyn pogrążonych w kryzysie, a przynajmniej próbujących poradzić sobie z narastającą presją. Po wczorajszych wynikach wiemy przynajmniej jedno: że to jeszcze trochę potrwa. Mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki. Nie walka o mistrzostwo i o drugie miejsce wprawdzie, ale o awans do Champions League z całą pewnością. Znakomicie operujący liczbami Andre Villas-Boas ogłosił, że do zajęcia miejsca w pierwszej czwórce potrzeba 70 punktów, ale obawiam się, że źle policzył i że akurat teraz 70 punktów nie wystarczy. Nie mając w tym roku zbyt wielu świątecznych przygotowań zrobiłem sobie rozpiskę meczów, które przyjdzie jeszcze rozegrać Chelsea, Tottenhamowi, Arsenalowi, Evertonowi i Liverpoolowi. W pierwszym podejściu wyszło mi, że piłkarze Villas-Boasa, owszem, wywalczą 70 punktów, ale nie zajmą nawet miejsca piątego – będą punkt za Arsenalem, trzy za Chelsea i sześć za… Evertonem. Potem przestraszyłem się własnej śmiałości i zacząłem prognozy korygować, zwłaszcza w przypadku drużyny z Goodison Park. Część zresztą błyskawicznie skorygowała rzeczywistość: ani zwycięstwa Tottenhamu ze Swansea, ani porażki Chelsea z Southamptonem w swojej rozpisce nie przewidywałem.
Wszystko to potrwa więc do samego końca, igrając z naszymi nadziejami, łudząc, śmiesząc, tumaniąc i strasząc. Negatywną aurę wokół Beniteza, fatalną atmosferę i zanik motywacji w szatni, niepewność związaną z następnym menedżerem (byłżeby to Jose Mourinho?) i liderem drużyny (przedłużą kontrakt z Frankiem Lampardem? przypomną Johnowi Terry’emu, że wciąż potrafi dobrze się ustawiać?) równoważąc niewiarygodnym wciąż potencjałem tej drużyny (Oscar, Hazard, Mata…), jakże często marnowanym przy użyciu wulgarnej taktyki „długa piłka na Fernando”. Pozytywną aurę wokół Villas-Boasa, świetną atmosferę w szatni, życiową formę Garetha Bale’a równoważąc najtrudniejszym wśród drużyn czołówki kalendarzem, kryzysem formy obu napastników i wpisanym w klubowe DNA talentem do wywracania się na ostatniej prostej (AVB mówił coś o „winning mentality”? dawno się tak nie śmiałem). Nieoczywistą aurę wokół Arsene’a Wengera (kolejny sezon bez trofeum, z kolejnymi kwestionowanymi transferami i mnóstwem nieoczekiwanych wywrotek) równoważąc tym, że drużyna pozbierała się po raz kolejny (nawet Gervinho zaczął trafiać), od paru tygodni gra dobrze, a i rywali do końca sezonu ma stosunkowo łatwych…
Arsenal miażdżący Reading, Tottenham dowożący wygraną ze Swansea, Chelsea kapitulująca z Southamptonem – nieoczekiwanie meczem dnia stało się jednak spotkanie Sunderlandu z MU. Spotkanie z podtekstami, bo właśnie tu przed rokiem Czerwone Diabły pożegnały się z mistrzostwem Anglii i tu miejscowi kibice boleśnie upokarzali je wówczas ironicznymi przyśpiewkami. Zarazem: spotkanie w zasadzie bez historii, z odniesionym bez najmniejszego wysiłku zwycięstwem grających bez kilku kluczowych piłkarzy przyszłych zwycięzców Premier League, z jednym zaledwie słabym strzałem gospodarzy na bramkę de Gei. Spotkanie, o którym mówimy ze względu na kolejny w tym sezonie popis gry Michaela Carricka (zobaczcie imponujący diagram podań angielskiego pomocnika), oraz z powodu zwolnienia po jego zakończeniu menedżera gospodarzy, Martina O’Neilla.
W dzisiejszej prasie decyzję tę przyjęto ze zdziwieniem: O’Neill jeszcze w czasach Leicester wyrobił sobie mir wśród dziennikarzy, a i za rywala uchodził niewygodnego. Do czasu. Nienajlepsze pod koniec jego pracy wyniki Aston Villi można było wprawdzie tłumaczyć raptownym zakręceniem przez właściciela klubu kurka z pieniędzmi, ale w Sunderlandzie kurek był odkręcony, a wyników – zwłaszcza jeśli je zestawić z inwestycjami – nie było, podobnie jak nie było też stylu gry. Sunderland O’Neilla był jedną z drużyn grających w Premier League najbrzydziej – i mówiąc to nie mam na myśli wszystkich brutalnych wejść Lee Cattermole’a. Kupiony za 10 milionów Adam Johnson obniżył loty, podobnie jak niezły w pierwszej fazie sezonu Steven Fletcher, sytuacji nie ułatwiły kontuzje – nie tylko tego ostatniego, ale także wspomnianego Cattermole’a. Fatalna seria ośmiu meczów bez zwycięstwa prowokowała reakcję zarządu, zwłaszcza w kontekście kolejnych arcytrudnych spotkań: wyjazdów do Chelsea i Newcastle. Znamy ten sposób myślenia klubowych właścicieli: wyrwać zespół z letargu, potrząsnąć nim i wytworzyć wrażenie nowego początku przez zmianę szkoleniowca… Czasem się udaje, a skoro w Sunderlandzie mają już ponoć upatrzonego następcę (Steve’;a McClarena? Gusa Poyeta? Roberto di Matteo?), i w tym przypadku można powiedzieć, że to jeszcze trochę potrwa. A mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki.