Archiwa tagu: Postecoglou

Tottenham wygrywa Ligę Europy, czyli rzecz o trenerze, który dotrzymał słowa

Tak naprawdę to nie wiem, co się pisze w takiej sytuacji. Może Tolkien by wiedział – człowiek, który potrafił jednak znaleźć szczęśliwą puentę dla opowieści, co do której wszystko zapowiadało, że skończy się straszliwą katastrofą. Kto wie zresztą, jak to z tym szczęśliwym zakończeniem ostatecznie będzie. Może prezes Levy po namyśle uzna, że nadszedł czas, by Ange Postecoglou, australijski Gandalf, którego mądre rady pozwoliły drużynie wypełnić powierzoną misję – mógł spokojnie odpłynąć z Szarej Przystani.

Chociaż tyle dobrze, że nie muszę wiele pisać o meczu, w dziejach finałów europejskich pucharów plasującego się z pewnością w czołówce najbrzydszych i najnudniejszych. Sami przecież widzieliście, jak to wyglądało – zwłaszcza w drugiej połowie, bo w pierwszej Tottenham szukał jednak sposobów na strzelenie bramki, oczywiście na tyle ostrożnie, by się zanadto nie narazić na kontrę rywala. 27 procent posiadania piłki. 61 procent celnych podań – szokująca statystyka. Jeden celny strzał. Jedna w miarę składna akcja, choć i tak po fazie kilku przebitek w środku pola, z dobrym ruchem Bentancura odnajdującego przestrzeń po lewej stronie, dośrodkowaniem Sarra i tym czymś, co ostatecznie okazało się golem na miarę zwycięstwa, a co było syntezą gapiostwa Luke’a Shawa i szczęścia Brennana Johnsona (wierzyć się nie chce, ale była to już osiemnasta bramka Walijczyka w sezonie). Mnóstwo ciężkiej, a po godzinie gry już desperackiej wręcz pracy w defensywie. Przejście na grę trójką obrońców – dołożenie do heroicznie broniących Romero i Van de Vena, jeszcze Kevina Danso. W sumie to nie gol Johnsona był zresztą najważniejszym momentem tego meczu, ale interwencja Micky’ego Van de Vena, wybijającego piłkę z pustej bramki, po fatalnym, co tu kryć, błędzie Vicario i uderzeniu Hojlunda. No, może jeszcze obronę Vicario uderzenia Shawa z 96. minuty też wypadałoby wspomnieć… w tym sezonie Włoch zachowujący czyste konto to naprawdę rzadki ptak.

Było tych rzadkich ptaków więcej. Zdyscyplinowany Bissouma i opanowany Bentancur – wiedzieliśmy po kontuzjach Maddisona, Kulusevskiego i Bergvalla, że departamentu kreacji w tym meczu Tottenham mieć nie będzie, ale obaj pomocnicy i biegający przed nimi Sarr nadrabiali brak polotu wybieganiem. Rzadkim ptakiem był też Richarlison, zdrów na tyle, by zacząć spotkanie od pierwszej minuty i dopóki starczyło mu sił – czyli przez jakąś godzinę – udanie wspierający Udogiego w boju o dominację po lewej stronie z Diallo; decyzja o tym, że to Brazylijczyk, a nie Son, wyjdzie w pierwszym składzie była jedyną kadrową niespodzianką, ale dalibóg: tym razem Postecoglou wiedział, co robi.

Angeballu nie przypominało to oczywiście w najmniejszym stopniu. Nie przypominało to też nic związanego z klubowym etosem odważnej i ofensywnej piłki, którego ciążenie sprawiało, że tak źle widzianym szkoleniowcem był tu niedawno hiperpragmatyczny Jose Mourinho. Najbardziej niebezpieczne dla United były – oprócz stałych fragmentów, rzecz jasna – długie piłki do Solankego i Richarlisona. Straty i wykopy na oślep mnożyły się podobnie jak zbyt chyba pochopne interwencje sędziego Zweiera. 

Patrząc na ten chaos trudno było nie mieć wrażenia, że ważniejsze rzeczy dzieją się na trybunach, gdzie kilkanaście tysięcy fanów Spurs potrafiło zagłuszyć kibiców bardziej utytułowanych rywali. W sumie to oni byli tutaj najważniejsi; Ange Postecoglou mówił o tym jeszcze przed meczem, że piłkarze i trenerzy przychodzą i odchodzą, a my zostajemy z klubem na całe życie. Na zwycięstwo w europejskim pucharze ludzie związani z Tottenhamem czekali 41 lat, a na jakikolwiek triumf w pucharach – lat 17. Jasne: trudno to porównywać z dekadami oczekiwania fanów Newcastle (wygrali Puchar Ligi po siedemdziesięcioletniej przerwie), a zwłaszcza Crystal Palace (ubiegłotygodniowy triumf w Pucharze Anglii to pierwsze trofeum w dziejach klubu), ale i tak niektórzy fani Tottenhamu nie mieli w całym swoim życiu drugiej takiej nocy.

Szykując się do krótkiej rozmowy o Postecoglou w przedmeczowym studiu Polsat Sport, przypomniałem sobie swój pierwszy tekst na jego temat – prezentację przybysza z dalekiego kraju, który arkanów futbolu uczył się od przebywającego akurat w Melbourne Ferenca Puskasa, ale przede wszystkim od ojca, greckiego migranta, który po nocy budził młodego Ange’a, by mogli razem obejrzeć transmisję meczów z Europy – owszem, były wśród nich także występy Tottenhamu z Glennem Hoddlem w składzie. „Czasami zapominamy o tym, czym jest sport – wspominał później tamte wspólnie spędzone chwile. – Nie chodzi o wygraną lub przegraną, ale o więzi, które tworzy. O to, że łączy ludzi, miasta i kraje. I że łączy rodziców z ich dziećmi”. Niezwykła rzecz, ale teraz na pomeczowej konferencji powtórzył niemal słowo w słowo frazy, które wówczas cytowałem: o ojcu, którego głos cały czas słyszy w swojej głowie i którego widzi, kiedy tylko patrzy w lustro, bo staje się do niego coraz bardziej podobny.

Stawką tego meczu nie były więc pieniądze, jakie da w przyszłym sezonie co najmniej osiem meczów w Lidze Mistrzów, a do tego jeszcze występ w Superpucharze Europy – choć prezes Levy skrupulatnie je policzy, rzecz jasna. Stawką tego meczu nie było też uratowanie twarzy po katastrofalnym sezonie – bo tak naprawdę po tych 21 porażkach ligowych, jakże często wynikających z obnażenia zbyt naiwnej taktyki Postecoglou, uratować się jej nie da. I może w gruncie rzeczy dobrze, że Tottenham sięgnął po Puchar w takim właśnie, kompletnie nieefektownym stylu, ciężką pracą i solidnością w defensywie, bo zaprzeczył w ten sposób stereotypowi byciu „spursy” – miłych i fajnych chłopaków, którym tak naprawdę niezwykle łatwo nakopać.

Bo przy okazji stało się coś ważniejszego: narracja się zmieniła jak wiatr nad Minas Tirith. Futbol nie jest okrutny, a Tottenham się nie wywrócił na ostatniej prostej, ba: w ogóle się nie wywrócił. Postecoglou, jak zwykle, wygrał coś w swoim drugim sezonie, a wśród szpil, jakie w chwili triumfu miał okazję wbić swoim krytykom, było wypomnienie prezesowi Levy’emu frazy, że w przeszłości sięgał po trenerów od wygrywania, ale to nie działało, więc zdecydował się na Ange’a; „Chłopie, ja jestem trenerem od wygrywania, wygrywałem wszędzie, gdzie pracowałem, wygrywałem seryjnie” – mówił w Bilbao Australijczyk. I miał rację.

Na razie nie wiemy, co przyniesie przyszłość i kto będzie trenerem Tottenhamu w przyszłym sezonie. Ale po tym wieczorze w Bilbao to nagle przestało być takie ważne. „Que sera sera”, to były ostatnie słowa Ange’a Postecoglou do dziennikarzy. Co ma być to będzie – a na razie jest całkiem spory puchar w gablocie.

PS Tyle się mówi – i słusznie – niedobrych rzeczy o tzw. mediach społecznościowych, ale w ciągu tych paru godzin po meczu dostałem za ich pośrednictwem całe mnóstwo dobrych słów i gratulacji. Za wszystkie bardzo dziękuję, to ogromnie miłe, ja naprawdę nie wiem, co się robi w takiej sytuacji.

Finał i flow

Dziękuję, trzymam się całkiem dobrze. Zajęć było w ostatnich dniach tyle, od występu na Impact przez wyborczy wywiad dla „Tygodnika”, po wyjazd na Magazyn podsumowujący 37. kolejkę Premier League w Viaplay i trzymanie kciuków za pewnego maturzystę, że przeglądając poranne newsy w gruncie rzeczy poczułem rodzaj zdziwienia, że to naprawdę już dziś.

Może zresztą nie o liczbę zajęć chodzi, tylko o barierę, która wyrastała między mną a klubem w ostatnich miesiącach, z każdą kolejną ligową porażką (dalibóg, było ich 21…), z każdą kolejną kontuzją (wszyscy kreatywni pomocnicy Tottenhamu – Maddison, Kulusevski, Bergvall – dziś nie zagrają…) i z każdą kolejną ponurą rozmową Ange’a Postecoglou z własnymi butami (w taki właśnie sposób ów niegdyś otwarty i dowcipny człowiek prezentował się ostatnio przed kamerami…). Nie ukrywajmy, tak to właśnie wygląda na kilka godzin przed występem mojej ukochanej drużyny w finale Ligi Europy: teksty redaguję, na maile odpisuję, szparagi do klusek kroję, telefony odbieram.

Dla Boga, panie Okoński! Larum grają! Mecz! Manchester United w granicach! A ty się nie zrywasz! Koszulki nie zakładasz? Lucasa Moury z Amsterdamu na pamięć nie przywołujesz? Co się stało z tobą, kibicu?

Nie, bynajmniej jako kibic nie umarłem. Raczej poczułem, że może właśnie tego im dzisiaj potrzeba. Uwolnienia od neuroz fanbazy i krzywego uśmiechu futbolowych ekspertów, którzy aż do bólu przeanalizowali w ostatnich miesiącach taktyczną naiwność Angeballu. 

Owszem, jeśli idzie o umiejętność wygrywania pucharów, nawet pogrążony w kryzysie Manchester United jest wciąż specjalistą. Owszem, historia Tottenhamu pod Danielem Levym to – jak przypominał transparent widywany w ostatnich miesiącach na White Hart Lane – 24 lata, 17 trenerów i tylko jedno trofeum, Puchar Ligi z 2008 r. Owszem, cały piłkarski świat zna cytat z sir Aleksa „Lads, its Tottenham” i wie, co się kryje po przymiotnikiem „Spursy”. Owszem, nawet ostatnią konferencję przed dzisiejszym finałem zdominowały spekulacje na temat przyszłości Postecoglou i – uzasadnione skądinąd, choć nie wiem, czy sformułowane w najlepszym momencie – pretensje Australijczyka do jednego z dziennikarzy za użycie w przedfinałowej zapowiedzi słowa „klaun”. Owszem, dla takiego Sona, który spędził w Tottenhamie dekadę, to już ostatnia szansa wygranie czegokolwiek z tym klubem.

I to jest właśnie moment, w którzym można to wszystko zostawić. W dodatku naprawdę nie jest to niemożliwe.

Parę razy miałem okazję z zawodowymi sportowcami rozmawiać. Kilku z nich, niezależnie od siebie, wspominając najlepsze momenty w karierze, opisywało stan, który w psychologii określa się mianem flow. Taki, w którym – dość niespodziewanie, jak na rangę wydarzenia – wszystko wokół ciebie znika: przeklęta historia klubu, fatalny sezon, kpiny mediów społecznościowych, niepokoje kibiców, nawet stadionowa wrzawa. Jesteś skupiony, spokojny, czujesz, że czas nie istnieje, a cel jest możliwy do osiągnięcia. Twoje ego się rozpuszcza, ciało wie, co ma robić – i robi.

Może jest tak, że kroję szparagi, teksty redaguję, telefony odbieram, żeby zostawić im przestrzeń na wejście w ten stan. O całej reszcie będzie można pogadać po meczu.

Mistrz z holenderskiej szkoły

Zanim parę zdań o Tottenhamie, wypada się jednak tym Liverpoolem Arne Slota pozachwycać. Sposobem, w jaki Holender ustabilizował statek rozhuśtany emocjami związanymi z odejściem Jurgena Kloppa. Jak zachował z etosu poprzednika wszystko, co najlepsze, a zarazem dołożył swoje: dał tej drużynie więcej pewności z piłką i nauczył lepiej kontrolować mecze. Jak opanował kryzys związany z kończącymi się umowami kluczowych zawodników (Salah i Van Dijk podpisali już zresztą nowe kontrakty). Jak pomimo braku transferów (latem przyszedł jedynie Chiesa) poprowadził drużynę do mistrzostwa, a i w Lidze Mistrzów potknął się dopiero w fenomenalnym zaiste dwumeczu z PSG. Jak rozwinął powierzonych mu zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem Gravenbercha i Gakpo – ale też jak wykorzystał złotą jesień Salaha, a w różnych ważnych momentach umiał skorzystać także z dublerów i graczy z zaplecza, takich jak np. Endo. Jak dał tej drużynie powtarzalność, nawet jeśli bez wielkich fajerwerków, które zachował na dzisiejsze świętowanie.

Bo dzisiaj naprawdę wspaniale się patrzyło na to, jak świętowali: fraza „wspólnie z kibicami” była jedną z najczęściej powtarzanych, co jeszcze raz przypomina, jak traumatyczny i depresyjny był tak naprawdę ów okres pandemicznego futbolu, podczas którego Liverpool Kloppa wygrał mistrzostwo przy sztucznym dopingu nakładanym przez realizatorów telewizyjnych transmisji. Wspaniale się patrzyło na klubowe legendy na trybunach, na dziesiątki tysięcy fanów bawiących się przed stadionem, na uwielbianych przez owe tysiące kilkunastu milionerów, bawiących się po ostatnim gwizdku jak dzieci – i wreszcie na samego Slota, który zaśpiewał do stadionowego mikrofonu przeróbkę „Live is life”, w której refrenem było nazwisko jego poprzednika; Klopp żegnając się z Liverpoolem wyśpiewał nazwisko Slota, mieliśmy tu więc piękną klamrę. Wspaniale było mieć poczucie, że niezależnie od jakości futbolu, prezentowanego przez tegorocznych mistrzów Anglii – są to mistrzowie tak nieplastikowi, tak związani z klubem i miastem.

A propos jakości futbolu: Tottenham zrobił dziś wszystko, żeby imprezy nie popsuć. Już osiem zmian w składzie – w związku z czwartkowym półfinałem Ligi Europy – było rozłożeniem u stóp gospodarzy czerwonego dywanu, ale na owym dywanie dodatkowo rozścielono wszystko to, co sprawia, że przeciwko drużynie Ange’a Postecoglou gra się – nie tylko Liverpoolowi zresztą – tak łatwo. Każdy właściwie gol mistrzów Anglii, i wiele ich sytuacji strzeleckich, było prezentami – i to ze znanego aż za dobrze katalogu. Możliwość zagrania piłki za plecy wysokiej linii obrony? Ależ proszę bardzo. Błędy w wyprowadzaniu piłki pod presją, począwszy od niecelnych zagrań Vicario? Ależ oczywiście. Okazja do szybkiej kontry, po tym, jak zbyt wielu zawodników Spurs zapędziło się pod bramkę rywala? No jasne, że tak. Obrona przy stałych fragmentach? Ba. Reakcja bramkarza i obrońców przy dośrodkowaniu ze skrzydła? Potrzymajcie mi piwo, zanim wypiję za dwudziesty tytuł Liverpoolu.

O całej tej, zdumiewającej zaiste jak na standardy superklubu (Tottenham, przypomnijmy, jest w pierwszej dziesiątce najbogatszych klubów świata…), epoce pracy w północnym Londynie Ange’a Postecoglou będzie jeszcze okazja napisać – i to obszernie. Na razie faktycznie czas wypić toast za sukces mistrza z holenderskiej szkoły.

Wielki tydzień wielkiego (niegdyś) Ange’a

O tym, kiedy to wszystko zaczęło się psuć, z pewnością będzie czas rozmawiać – czy początkiem końca był już tamten szalony wieczór podczas derbów z Chelsea Pochettino w trakcie poprzedniego sezonu, kiedy grający w dziewiątkę Tottenham ustawiał linię obrony na połowie boiska, czy wszystko zaczęło się sypać dopiero podczas derbów z Chelsea Mareski w grudniu 2024, podczas których z kontuzjami zeszli Romero i Van de Ven. Czy drużynę wykończyła zimowa plaga kontuzji i konieczność grania w rytmie czwartek-niedziela, czy rozpad nastąpił dopiero w lutym 2025, kiedy w ciągu paru dni runęły szanse na dalszą grę w Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, a ostatnią deską ratunku związała się z fantazją o wygranej w Lidze Europy. Czy problemem jest trener, który byłby znakomitym wychowawcą licealnej młodzieży (przynajmniej za czasów, kiedy ja chodziłem do liceum, bo jak to jest z obecnymi pokoleniami nie mnie wyrokować…), ale za którego kadencji drużyna oduczyła się bronienia, a jeśli idzie o atakowanie został jej ostatnio głównie jeden schemat  – czy może owo sławetne klubowe DNA, sprawiające najwyraźniej, że jedna z najbogatszych futbolowych instytucji Europy stała się cmentarzyskiem trenerskich idei. Przyznajcie: długo się wydawało, że Postecoglou udało się zjednoczyć wokół siebie kibiców i piłkarzy, ci pierwsi z pewnością próbowali grać dla niego jeszcze tej zimy…

Teraz to w sumie nieważne. Przecież wszyscy wiemy, jak to się skończy. Przecież nie da się raptem przeskoczyć od tak jawnej manifestacji taktycznego bezhołowia i indywidualnych błędów, beztrosko popełnianych przez liderów drużyny, jaką zaprezentowano nam wczoraj w Wolverhapton, do futbolowego majstersztyku, z którym musiałoby się wiązać zwycięstwo we Frankfurcie z rozpędzonym Eintrachtem. Nie da się przejść do porządku dziennego nad trwającymi od tygodni spekulacjami o liście następców Australijczyka. Nie da się uciec od rozważań, czy Daniel Levy powtórzy manewr ze zwolnieniem Mourinho na kilka dni przed finałem Pucharu Ligi (no dobra, raczej nie powtórzy, mimo iż wczoraj widział tę katastrofę na własne oczy, z wysokości trybun). Nie da się zapomnieć o wprawie, z jaką Tottenham przegrywa mecz za meczem (17 w jednym sezonie ligowym – tylu klęsk Pochettino nie zaznał w ciągu swoich trzech najlepszych lat w klubie, licząc je łącznie) – i to nawet Tottenham wypoczęty, z wyklarowaną sytuacją kadrową. Jasne, porażki się zdarzają, podobnie jak indywidualne błędy – ale kibic wybacza je, jeśli ma poczucie, że piłkarze, za których oglądanie płaci pieniędzmi i zdrowiem, dochowują jakichś elementarnych standardów; nawet po tamtej ubiegłorocznej porażce z Chelsea zgotowali drużynie owację na stojąco. W taki poranek jak dzisiejszy nawet najwierniejszy kibic ma poczucie, że znikąd nadziei; że nie dostarczy jej ani błysk jeśli nie taktycznego, to motywacyjnego geniuszu trenera, ani zryw któregoś zawodnika; nawet Bergvall po wczorajszym błędzie poszarzał.

Odebrałem religijne wychowanie, całe moje uniwersum zaludniają religijne symbole, zresztą kibicowanie również jest rodzajem religii, ale u progu Wielkiego Tygodnia nie stać mnie na wyznanie wiary. Piszę z drżeniem, bo z tego wychowania wyniosłem również przekonanie o, nazwijmy to, odpowiedzialności nas wszystkich za przebieg wydarzeń opisywanych później przez święte księgi – innymi słowy, jeśli my, kibice, odmawiamy Tottenhamowi wiary, to jego czwartkowa porażka we Frankfurcie będzie także naszą winą. W rozsądnych granicach jednak: przecież Ange Postecoglou również mówił parę dni temu o tym, że piłkarscy bogowie zwrócili swoje oblicze gdzie indziej i sprawia wrażenie pogodzonego z drogą, jaką w najbliższych dniach musi przejść.

Czwartek wieczorem – ostatni mecz, w piątek prezes umywa ręce i dymisjonuje trenera, który miał być najpiękniejszą z jego pomyłek. Cudu zmartwychwstania nie będzie. Cykl zacznie się od nowa,  pytanie tylko, czy z Ryanem Masonem czy z Mattem Wellsem do końca sezonu.

Jak Ange Postecoglou znalazł się w tunelu

Po porażce z Aston Villą pytanie jest jedno: czy ściana rolek z nagraniami telewizyjnych ekspertów, mnożących efektowne przymiotniki i łatwe oceny, przygniecie trenera Tottenhamu, skoro prezesa klubu przygnieść nie może?

Najgorsza w kibicowaniu – nie mówię, że tylko Tottenhamowi, ale Tottenham to, jak już świetnie wiecie, przypadek szczególny – jest ta niemożność rozstania się z własną nadzieją; niemożność dająca się streścić we frazie, że niby człowiek wiedział, a przecież jednak się łudził. Niby poddany bez walki mecz z Liverpoolem pozbawił go wszelkich oczekiwań, niby sytuacja kadrowa (jedenastu nieobecnych graczy, z czego pewnie z siedmiu występowałoby w pierwszym składzie) nie pozwalała na optymizm, niby dwadzieścia dwa mecze w jedenaście tygodni mówiły, że w tych, którzy jeszcze pozostali do dyspozycji Ange’a Postecoglou, nie będzie za grosz świeżości – a przecież czekał na ten mecz z myślą, że może tym razem się uda. Niestety, by użyć jednej z wiekopomnych fraz trenera, o którego przyszłość na posadzie zdecydowanie bym się teraz nie zakładał – „za każdym razem, kiedy wydaje się, że widać światełko w tunelu, są to światła nadjeżdżającego pociągu”.

Dziś na Villa Park pociągi w stronę bramki Tottenhamu pędziły jeden za drugim: kiedy pierwsza akcja gospodarzy przyniosła im gola, boiskowy zegar pokazywał 58. sekundę. Metafora tunelu jednak o tyle tu nie pasuje, że piłkarze Aston Villi nie mieli ciasno: przestrzeń, jaką znajdowali na boisku, mijając rachityczny pressing Tottenhamu, przypominała raczej autostradę. Jasne: kiks Kinsky’ego, przepuszczającego piłkę, która szła mu prosto w ręce, nie pomógł niegrzeszącej pewnością siebie ekipie, ale od postawy młodego bramkarza gorsze było coś, na co właściwie nie mam dobrego określenia. Brak dyscypliny? Naiwność? Deficyt taktycznego pomyślunku? Opieszałość przy wchodzeniu w pojedynki? Łatwe straty? Ileż to już razy w tym sezonie patrzyliśmy na tę szeroko otwartą przestrzeń, po której rozpędzali się, nieprzesadnie niepokojeni rywale? Gdyby nie kiepska skuteczność ofensywnych graczy Villi i – oddajmy to Czechowi, bo wybronił dwie sytuacje sam na sam oraz kilka groźnych strzałów – gdyby nie fakt, że Kinsky zebrał się w sobie po początkowym błędzie, mecz byłby rozstrzygnięty w pierwszym kwadransie, góra po dwudziestu minutach.

Może nawet: powinien być rozstrzygnięty. Może to powinno się skończyć kapitulacją w stylu 6:1 z Newcastle za czasów Stelliniego, ale nie – trzeba oddać tym piłkarzom, że nawet bez sił i bez spójnej koncepcji gry, cały czas próbowali, zbyt często niestety jakimś indywidualnym zrywem. Jeszcze przy stanie 1:0 stuprocentowej sytuacji nie wykorzystał będący cieniem siebie Son. Debiutancki gol Tela (zachował się fantastycznie, wykorzystując dobre podanie Kulusevskiego) również spowodował, że złudzenia wróciły na ostatnich kilka minut, ale oczywiście były to tylko złudzenia. Najważniejszy tydzień sezonu – najważniejszy w kontekście ligowej formy, rzecz jasna – zakończył się odpadnięciem z dwóch krajowych pucharów, i jedyne, o co teraz Tottenham gra (poza tak zwanym honorem oczywiście, bo spadek z Premier League mu przecież nie grozi), to Liga Europy.

Zapowiadał Postecoglou, że po spotkaniu z Aston VIllą nadejdzie czas resetu. Dwa tygodnie bez meczów we czwartek to okazja do regeneracji, powrotu prawdziwych sesji treningowych, a także wzmocnienia zespołu przez odzyskanie kilku kontuzjowanych. Tylko czy „reset” w tej sytuacji – w silnie toksycznej atmosferze wokół klubu, gdy trybuny od tygodni żądają odejścia prezesa, a dziś śpiewały nawet pieśni o magicznym Mauricio Pochettino – nie będzie oznaczał raczej zwolnienia trenera? Czy ściana rolek z nagraniami telewizyjnych ekspertów, mnożących efektowne przymiotniki i łatwe oceny, przygniecie Ange’a Postecoglou, skoro Daniela Levy’ego przygnieść nie może?

Ci, którzy oglądają mnie czasem w studiu Viaplay, wiedzą, że sam w tej kwestii hamletyzuję. Przedstawiam argumenty za zwolnieniem Postecoglou, przedstawiam argumenty za jego pozostawieniem. Których jest więcej? Uczciwie powiem: nie wiem, jaki procent odpowiedzialności za fatalną serię klęsk drużyny w ostatnich miesiącach ponosi trener, a na ile faktycznie tłumaczą go kontuzje i kalendarz. „Ci zawodnicy dają z siebie wszystko”, „ci zawodnicy wołają o pomoc” – to jego refren, ale kiedy patrzyłem dziś, jak w przerwie spowodowanej kontuzją Konsy, to nie on, a Matt Wells i Ryan Mason starają się pomóc drużynie jakimiś wskazówkami, podczas gdy on stoi samotnie przy linii jak słup soli, zastanawiałem się, na czym właściwie polega jego rola podczas tego kryzysu – oczywiście poza braniem na siebie medialnej krytyki. 

Zdaję sobie sprawę, że mając do dyspozycji tę garstkę zdrowych zawodników nie może oczekiwać od nich takiej intensywności, jak na początku sezonu (mówił o tym zresztą dziś po meczu, że są tylko ludźmi, nie mogą co kilkadziesiąt godzin uganiać się za rywalami, jak w pierwszej czy drugiej kolejce) – ale i wtedy trenerzy bardziej pragmatyczni znajdowali sposób na Tottenham… W takich meczach, jak z Aston Villą czy Liverpoolem wszyscy przecież widzimy po jednej stronie zawodników świetnie wytrenowanych, świadomych, co mają robić, w dobrym sensie tego słowa agresywnych – a po drugiej ludzi ściganych przez klubowe demony. Nawet jeśli można się zgodzić, że wyjazdowe porażki z Liverpoolem czy Aston Villą to nie ujma – drużynie zdarzyły się ostatnio kompromitujące przegrane z Leicester czy Evertonem.

Dziś na VIlla Park Postecoglou wygłosił pełną pasji obronę swoich piłkarzy. Trudno nie przyznać mu racji, że sytuacja jest ekstremalna – dwa i pół miesiąca grania bez odpoczynku, a na zakończenie tego cyklu kolejny ważny mecz pucharowy, na który musi wystawić czterech nastolatków i 21-letniego bramkarza. Z drugiej strony ta ekstremalna sytuacja przełożona na zimne liczby daje szesnastą porażkę w sezonie i szóstą w 2025 roku; żaden menedżer Tottenhamu od siedemnastu lat – czyli od czasów Juande Ramosa – nie miał tak fatalnych statystyk. Całe szczęście to nie ja będę ważył jedno i drugie na szali; nie ja będę się zastanawiał, czy w obecnej sytuacji na rynku są jacyś lepsi szkoleniowcy, czy lepiej dać Australijczykowi więcej czasu – tak jak przed rokiem dało Newcastle swojemu trenerowi, a Arsenal swojemu w grudniu 2020.

To też już chyba kiedyś powiedziałem: jeśli moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu, to ta z Postecoglou była pomyłką najpiękniejszą. Postawię tu wielokropek, resztę dopowiedzcie sobie sami…

Postecoglou ograny przez Marescę, czyli życie wśród pięknych katastrof

No więc to nie jest miejsce dla idealistów. Dla marzycieli. Dla romantyków. Nie zgadzam się z tym podejściem, wszystko się we mnie buntuje przeciwko niemu – tak jak wszystko się we mnie buntowało, kiedy patrzyłem, jak ludzie kibicujący tej samej drużynie co ja obrzucają jakimiś śmieciami zawodników Chelsea szykujących się do wykonania rzutu rożnego – ale muszę je uznać. Tak się złożyło, że drużyna, z którą (nie wiedząc wtedy jeszcze, co czynię) związałem swoje serce przed blisko czterema dekadami, dziś jest na ósmym miejscu wśród najbogatszych klubów świata. A w związku z tym powinna być oceniana wedle kryteriów, jakimi traktuje się największe globalne firmy i korporacje. Ma odnosić sukcesy nie tylko podpisując umowy sponsorskie, organizując zagraniczne tourneé, wynajmując stadion na koncerty największych gwiazd (ależ pasuje tu Adele, z jej piosenkami o toksycznych relacjach, nieudanych związkach i złamanych sercach – to nie moja myśl, znalazłem ją u jednego z rozgoryczonych fanów Tottenhamu na Twitterze…), ale przede wszystkim wygrywając: jeśli nie ligę, to jakieś puchary. I, niestety, wszystko wskazuje na to, że z idealistą, marzycielem, romantykiem na posadzie trenera, tego warunku nie spełni.

Nie zgadzam się z tym podejściem, powtórzę. Wszystko się we mnie buntuje, kiedy czytam słowa, które przed chwilą napisałem, ale jeśli (po porażce z Glasgow Rangers, kiedy sytuacja w Lidze Europy się jeszcze skomplikuje? po odpadnięciu z Pucharu Ligi w ćwierćfinale z Manchesterem United?) na stronie Tottenhamu przeczytam „Club Statement” informujący o rozwiązaniu kontraktu z Ange’em Postecoglou, nie będę zdziwiony. Ideały mogą sobie być, elementem etosu tego klubu zawsze był futbol atrakcyjny dla oka, techniczny i ofensywny, ale wynik też się musi zgadzać. A wyniku nie ma. Nawet jeśli się pojawiał raz czy drugi – także w tym sezonie, po wygranych z Manchesterem United, z Aston Villą, z Manchesterem City wreszcie – to potem się rozwiewał, gdzieś w trakcie spotkań z Crystal Palace, Ipswich, ostatnio z Bournemouth. We wrześniu z Arsenalem. Dzisiaj z Chelsea.

Po meczu z Bournemouth, we czwartek, napisałem w mediach społecznościowych, że to będzie długi grudzień. Przy tej sytuacji kadrowej, przy takiej liście kontuzji (wydłużonej wówczas urazem Daviesa, dziś bodaj czy nie pogłębionej jeszcze, bo boisko opuszczali – pojawiający się na nim po tak długiej przerwie – Romero i Van de Ven, a także Johnson), przy bardzo ograniczonej możliwości rotacji zawodników, Tottenham po prostu nie może grać intensywnego futbolu wedle recept Ange’a Postecoglou. A kiedy nie może grać futbolu intensywnego, nie może grać w ogóle i wygląda to tak, jak we czwartek, kiedy po niezłym kwadransie, przyszedł podarowany rywalom rzut rożny i podarowany im gol po tymże rzucie rożnym, a potem nastąpiły długie i męczące minuty bicia głową w mur. Albo jak dzisiaj – kiedy paliwa w baku wystarczyło wprawdzie na dłużej, dzięki powrotowi podstawowych obrońców, derbowemu dopingowi fanów, a zwłaszcza dzięki kapitalnemu początkowi, wysokim odbiorom na połowie Chelsea, bramkom Solankego i Kulusevskiego, ale kiedy wyczerpało się również, i to szybciej niż wskazywał wynik.

Kontaktowego gola Sancho zdobył w osiemnastej minucie, cztery minuty po zejściu z boiska Romero i pięć minut po tym, jak Udogie miał okazję na 3:0, później przez jakiś czas trwała jeszcze wymiana ciosów, ale goście opanowali sytuację już na jakieś 10 minut przed końcem pierwszej połowy. W drugiej ich dominacja była w zasadzie totalna – po wejściu na boisko Gusto za Lavię i przejściu Caicedo do środka pola, chyba wszyscy obserwatorzy tego meczu zdawali już sobie sprawę, że kolejne gole dla Chelsea są kwestią czasu. Wyjście sam na sam z Sanchezem łamiącego pułapkę ofsajdową Sona, w 68. minucie, niecelny strzał Koreańczyka, który nie zauważył biegnącego z prawej strony Wernera – to była pierwsza szansa Spurs po przerwie, szansa będąca raczej efektem niefrasobliwości rywala (Chelsea, zauważmy na marginesie, popełnia wciąż sporo błędów w defensywie…) niż zapowiedzią jakiegoś szturmu na bramkę gości.

Niepokojących pytań jest wiele. To najważniejsze brzmi: na ile plaga kontuzji, na ile owo poczucie, że w baku nie ma już wiele paliwa, jest efektem tego, jakiej gry i jakiego treningu domaga się od swoich piłkarzy Postecoglou? Że w swoim przekonaniu, iż wygrywać mogą jedynie biegając więcej, atakując szybciej, pressując intensywniej, a jeśli popełnią błąd w obronie, zdołają go naprawić rzucając się do kolejnych szturmów – ryzykuje nie tylko wynikami, ale i zdrowiem piłkarzy? I że oni sami coraz częściej, nawet podświadomie, z lęku przed kolejną kontuzją chociażby, będą się oszczędzać, i tym można tłumaczyć owe niewytłumaczalne, wydawałoby się, wpadki z Palace czy Ipswich?

Można oczywiście szukać okoliczności łagodzących. Porównywać sytuację kadrową obu klubów i fakt, że w środku tygodnia Enzo Maresca mógł wymienić siedmiu piłkarzy, a dziś wprowadzał na boisko mistrza Hiszpanii gdy Postecoglou sięgał po dwóch osiemnastolatków ze znikomym doświadczeniem w Premier League. Przypominać, za ile pieniędzy zbudowali swój zespół panowie Boehly z Eghbalim. Nawet na temat decyzji o niewyrzuceniu Caicedo za faul na Sarrze wspomnieć. Albo rozszerzyć jeszcze kontekst, wspominając o cierpliwości władz Arsenalu dla Artety, który nie od razu przecież wyprowadził drużynę z kryzysu.

Ale przecież, skoro już wspomnieliśmy Boehly’ego z Eghbalim, oni najlepiej wiedzą, że liczy się wynik. I wszystko wskazuje na to, że w końcu potrafili zatrudnić trenera również mającego świadomość, iż z wyniku zostanie rozliczony. Dawno, dawno temu Enzo Maresca był uczniem Pepa Guardioli i w tym charakterze został sprowadzony przez Leicester, ale jego Chelsea oferuje już o wiele więcej możliwości niż te, które kojarzyliśmy ze szkołą Katalończyka.

Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości: Ange Postecoglou szczerze uważa, że proponowany przezeń piłkarzom styl gry jest najlepszą drogą do osiągnięcia wyniku. Problem w tym, że oni wciąż popełniają te same błędy. Jeśli nie brak koncentracji przy rzucie rożnym, to spóźniony wślizg w polu karnym. Gapiostwo, zmęczenie, psychiczna kruchość, bycie „Spursy”, zlekceważenie przez Postecoglou podstaw trenerskiego warsztatu, dziwaczne zamknięcie na „plan B” czy co tam jeszcze mówi się albo pisze na jego temat w mediach, a może po prostu fakt, że jego piłkarze są ludźmi, nie maszynami (przypominał o tym Son w emocjonalnym, pomeczowym wywiadzie) – prezes Levy pewnie nie będzie dociekał. Jeśli poczuje, że kibice kolejny raz zwracają się przeciwko niemu – poświęci kolejnego trenera. Jak to mówił Antonio Conte, „Tottenham’s story is this!”…

Ale nie chcę tutaj postawić kropki, zwłaszcza że w tej kwestii papiery mam mocne: wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty, straciłem po porażce z Brighton. Być może – pisałem wtedy, nawiązując do jednego z wywiadów z tym szkoleniowcem, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie – to, co oglądamy dziś w północnym Londynie przypomina rozpad kolejki do zwózki pni zaprojektowanej przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa”, a zdanie to czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Jasne, w czołowym klubie Premier League nie może być miejsca dla idealisty, marzyciela, romantyka. Zarazem ta miłość, jaką obdarzyliśmy wszyscy – nie tylko ja przecież, mówił o tym np. nieco zawstydzony w pomeczowym Magazynie Premier League Viaplay Andrzej Twarowski – Ange’a Postecoglou, coś jednak o dzisiejszym świecie mówi. Wynik może być wszystkim dla prezesów, księgowych, analityków, ale są tacy, którzy – tak bardzo zmęczeni już takim, do bólu pragmatycznym podejściem – wybierają życie wśród pięknych katastrof. Może i dobrze, że wśród ośmiu najbogatszych klubów globu znajduje się Tottenham Daniela Levy’ego i Ange’a Postecoglou.

Jak zamienić wygrywanie w rutynę: to dla Tottenhamu ważniejsza kwestia niż nasładzanie się wygraną z Manchesterem City

Wystarczająco długo zajmuję się spisywaniem kroniki najnowszych dziejów Tottenhamu, żeby się po takim meczu podpalać. Owszem, piłkarze Ange’a Postecoglou zadali Manchesterowi City Guardioli jedną z najwyższych porażek w karierze katalońskiego szkoleniowca, owszem, wygrali 4:0 na boisku urzędującego mistrza Anglii, ale cóż z tego, skoro za tydzień potkną się u siebie z Fulham? Ileż to już razy łudzili serca swoich fanów imponującymi wygranymi – nawet w tym sezonie z Manchesterem United i Aston Villą – żeby potem zdjąć nogę z gazu, wypuścić prowadzenie z Brighton czy Leicester albo kompletnie przejść obok meczu z Crystal Palace lub Ipswich? Przecież gdyby nie tamte wpadki mówilibyśmy o drużynie liczącej się w walce o mistrzostwo Anglii, a nie o zespole z niepokojącą regularnością odświeżającym wszelkie stereotypy na temat bycia „Spursy”…

Z drugiej strony jednak, pozwólcie udręczonemu kibicowi zapełnić kajecik kilkoma zachwyconymi akapitami, bo przecież nawet nie tyle wynik, co dzisiejsza gra Tottenhamu zdecydowanie na to zasługuje. Po tym, jak przetrwali sztorm z pierwszych dziesięciu minut – sztorm, którego należało się oczywiście spodziewać w kontekście czterech poprzedzających ten mecz porażek Manchesteru City; po tym, jak nie dali się wytrącić z równowagi żółtą kartką dla Bissoumy już w osiemnastej sekundzie; po tym, jak obronili się przed atakami Gvardiola i Savinho lewą stroną, a Erling Haaland nie wykorzystał pierwszej z co najmniej kilku sytuacji, zdołali przecież w końcu wyjść z własnej połowy i rozpocząć swoje strzelanie.

Pierwszy gol dla Tottenhamu był efektem czegoś, co powinno być znakiem firmowym tej drużyny: Kulusevski nacisnął Gvardiola próbującego poradzić sobie z dalekim zagraniem Dragusina, nie dał sobie odebrać piłki, a potem doskonale dośrodkował do wchodzącego z głębi pola Maddisona; mieliśmy tu z jednej strony agresję i intensywność, z drugiej zaś wyobraźnię i technikę. Drugi gol podobnie: Maddison przejął niecelne podanie Gvardiola, rozegrał szybką kombinację z Sonem, wszedł w pole karne i podciął futbolówkę nad Edersonem. I jeszcze w pierwszej połowie okazji do podwyższenia wyniku było więcej: strzał Sona, obroniony końcami palców przez bramkarza City, po znanym wszystkim widzom Premier League ścięciu przez Koreańczyka do środka, czy uderzenie Solankego, również powstrzymane przez Edersona.

Triumfujący Ange Postecoglou mówił po meczu, że na takim stadionie i przez takiego rywala zostajesz przetestowany w każdy możliwy sposób. Musisz się bronić – co z minuty na minutę wychodziło jego podopiecznym coraz lepiej, bo był to mecz, w którym nawet Vicario wyłapywał dośrodkowania z rzutów rożnych i zatrzymywał kolejne strzały (wartość goli oczekiwanych MC to 2,15, a Włoch zachował czyste konto, stoperzy zaś Dragusin i Davies (rezerwowa para, nie dość podkreślać, przy kontuzjach Romero i Van de Vena), Bissouma, a także blokujący szereg uderzeń gości Porro, walnie go w tym wspierali. Musisz ciężko pracować – i liczba przebiegniętych w tym spotkaniu kilometrów, wygrywanych pojedynków, skoków pressingowych mówi o tym bardzo dobitnie. Musisz być zdyscyplinowany – patrz 90 minut Bissoumy z żółtą kartą. I musisz przede wszystkim grać swoją piłkę.

Może jestem dziwny (na pewno jestem dziwny, skoro kibicuję takiej drużynie…), ale największą satysfakcję sprawiały mi właśnie te momenty „grania swojej piłiki”. Na przykład akcja z 27 minuty, podczas której Kulusevski nie znalazł wprawdzie ostatnim podaniem Sona, ale która rozpoczęła się od rozegrania futbolówki przez bramkarza i obrońców, a następnie – wedle wszelkich zasad Angeballu – minięcia pressingu rywala i stworzenia sobie dogodnej sytuacji. Albo, no niechże będzie, że wybiorę bramkową – akcja z 53. minuty, kiedy to Kulusevski przedarł się przez środek pola, zakładając po drodze rywalom dwie siatki, odegrał do Sona, ten znalazł Solankego, który przytomnie wycofał piłkę do nadbiegającego Porro.

To był chyba kluczowy moment meczu, ta bramka na 3:0 – choć pamiętam derby z West Hamem,  w trakcie których Tottenham roztrwonił trzybramkowe prowadzenie w ciągu ostatnich dziesięciu minut; z nimi naprawdę nie ma lekko. Chociaż tak naprawdę chciałbym oddać sprawiedliwość piłkarzom Postecoglou za wszystko, co zdarzyło się na Etihad od rozpoczęcia drugiej połowy – że wychodząc na boisko po przerwie ani myśleli grać na przeczekanie, tylko przesunęli się wyżej, utrzymywali się przy piłce i czekali na okazje do strzelenia kolejnych bramek.

Jeśli doliczyć świetną szansę Kulusevskiego z 66. minuty, kiedy wychodzili trzech na dwóch po tym jak faulowany Solanke utrzymał się przy piłce, jeśli doliczyć słupek Johnsona w 88. minucie, to zwycięstwo mogło być jeszcze bardziej imponujące; w sumie statystycy zliczają pięć tzw. big chances Tottenhamu przy – uwaga – tylko trzech Manchesteru City.

O kryzysie drużyny Guardioli będzie okazja pomówić osobno. Zespoły tego trenera traciły zawsze gole po szybkich atakach, ale zdecydowanie lepiej panowały nad przestrzenią i lepiej utrzymywały się przy piłce. Wiadomo: dzisiaj w składzie zabrakło nie tylko Rodriego, ale i Kovacicia, więc mając do czynienia z Silvą, Gundoganem czy Lewisem w drugiej linii goście mieli ułatwione zadanie – odrobili je jednak celująco. Gole Maddisona golami, ale Anglik imponował zwłaszcza walecznością, wygrywanymi pojedynkami i odbiorami. Kiedy stracił miejsce w składzie, w „Timesie” napisano, że Postecoglou wyżej ceni biegaczy od artystów – więc artysta postanowił więcej biegać. Jego obecność w wyjściowej jedenastce była naprawdę zaskakująca – Kulusevski w środku pola był dotąd najlepszym piłkarzem Tottenhamu sezonu 24/25, a żeby znaleźć miejsce dla Maddisona, trzeba było znów przesunąć go na skrzydło i posadzić na ławce najskuteczniejszego w drużynie Johnsona. Dalibóg: opłaciło się. I Szwed nie mógł narzekać na bycie z dala od boiskowych wydarzeń (po dzisiejszym meczu jest wciąż kreującym najwięcej okazji spośród graczy Premier League), i Walijczyk zdobył kolejną bramkę po wejściu z ławki.

Zdarzało się Guardioli przegrywać z Tottenhamem – z sumie aż dziewięć razy – ale często były to porażki pechowe, efekt dobrze zamurowanej bramki i zabójczych kontr. Tym razem Pep został pokonany własną bronią. Czy zanim Spurs potkną się w meczu z Fulham – o ile nie wcześniej jeszcze, z Romą w Lidze Europy – ludzie związani z tym klubem mogą przez chwilę poświętować? A może właśnie zamiast upajać się historyczną wygraną, trzeba tonować nastroje i myśleć raczej o tym, jak zrobić z wygrywania rutynę, by nie przeżywać ponownie takich wpadek jak z Palace czy Ipswich? Miejmy nadzieję, że uradowany dzisiejszym sukcesem prezes Levy nie zafunduje drużynie pamiątkowych zegarków…

Ange Postecoglou jako koń wyścigowy

Kibicowanie Tottenhamowi skazuje człowieka na miotanie się od ściany do ściany: po porażce w beznadziejnym stylu z Crystal Palace przynosi wygraną z Manchesterem City (osłabionym kontuzjami i grającym w mocno przebudowanym składzie składzie, ale to wciąż był zespół Guardioli…), a huśtawkę emocji podczas starcia z Aston Villą rozdziela na dwie połowy. Po pierwszej niesie niemal wyłącznie frustrację, związaną i z nieporadnością naciskanego przez rywali Vicario przy rzutach rożnych, i z bezsilnością wywołaną przez nisko tym razem broniących się i niestroniących od ostrej gry piłkarzy Emery’ego; jedyne, na co było wówczas stać Tottenham, to na kilka niecelnych strzałów z dystansu. Po drugiej – fruwa pod niebo, a to w związku z faktem, że zespół z White Hart Lane wytrzymał tę konfrontację i grał swoje. Że Postecoglou, przy całym swoim przywiązaniu do pryncypiów, potrafi jednak dokonywać korekt i reagować na boiskową sytuację. Że stawiając od pierwszej minuty na Sarra zamiast Maddisona, znalazł piłkarza, który zwyczajnie zabiega tak zwykle mocnych pomocników AV. Że zdejmując Sona już w 55. minucie – chwilę po kapitalnej asyście Koreańczyka – nie tylko oszczędzi jego zdrowie, ale zwiększy intensywność ataków Tottenhamu dzięki wejściu głodnego gry, również notującego niebawem asystę Richarlisona. Że intensywność w ogóle będzie słowem kluczem do tego, co wydarzyło się w drugiej połowie.

Zwłaszcza gol na 2:1 był z podręcznika „Angeballu”: wysoki odbiór Bena Daviesa, podciągnięcie piłki przez Sarra, zgranie Johnsona do Kulusevskiego i instynktowne, bez przyjęcia, przekazanie futbolówki dalej przez znakomitego w tym sezonie Szweda, do wychodzącego za obrońców Villi Solanke; podcinka tego ostatniego. Ale i pierwszy gol (dośrodkowanie Sona, firmowe wykończenie Johnsona na dalekim słupku, któremu pomógł, blokując stoperów, Solanke), i trzeci (Solanke po świetnym podaniu Richarlisona, obsłużonego wcześniej przez pozbawiającego rywali piłki Sarra), a może zwłaszcza czwarty (cudowne trafienie rezerwowego Maddisona z rzutu wolnego) świadczą o uwolnionym potencjale drużyny.

Ciężko na to zwycięstwo trzeba było pracować: Johnson, Solanke, Kulusevski w końcówce wyglądali na wykończonych (Walijczyk wręcz słaniał się na nogach), ale biegali dalej. Zmiennicy też dawali radę, rezerwowa para stoperów Dragusin-Davies po kontuzji Romero nie miała z Watkinsem i Duranem najmniejszych problemów. Co najważniejsze jednak: Ange Postecoglou po raz kolejny dał swoim młodym podopiecznym argumenty, że ciężka praca ma sens. Owszem, przyjemnie się patrzy na Tottenham przodujący w statystykach goli, strzałów, akcji ofensywnych itd., ale nie wiem czy nie fajniej jeszcze na Tottenham przodujący tam, gdzie mierzy się pressing, wysokie odbiory, przebiegnięte kilometry itp.

Dobrym przykładem może tu być Dominic Solanke: był taki czas, kiedy nie zdobył jeszcze bramki dla Spurs i dziennikarze zaczęli podważać sens jego transferu (Postecolgou zalecał im wówczas jogę i treningi oddechowe); nawet w tym tygodniu pisano, że w ostatnich trzech meczach ligowych nie oddał ani jednego celnego strzału – ale trener zachwycał się jego grą bez piłki, tym jak pressuje, jak biega, jak poświęca się dla drużyny. Zabawne, bo po ośmiu meczach w Premier League ma już cztery gole i asystę, a do tego jeszcze bramkę i asystę w trzech meczach Ligi Europy, więc nawet z tego punktu widzenia trudno mieć do niego pretensje, ale trener klaskał jeszcze, gdy w 93. minucie wchodził wślizgiem w Pau Torresa, a potem dał się sfaulować, stwarzając okazję z wolnego Maddisonowi.

„Gdybym był koniem wyścigowym, miałbym klapki na oczach” – powiedział Postecoglou dziennikarzom po meczu, i czuję, że zdanie to będzie wracało na równi z przedmeczowym porównaniem do ogrodnika, który chcąc mieć piękny ogród musi pogodzić się z zapachem nawozu. Tym razem Australijczykowi nie chodziło jednak o to, że jest straszliwie uparty, a na to, że podczas wyścigu patrzy tylko w stronę mety, nie oglądając się na lepszą czy gorszą formę rywali. Ten wyścig potrwa jeszcze, a ten koń znów się rozpędza.

Jaka piękna katastrofa: Ange Postecoglou jako Zorba

Gdyby ktoś mi płacił za prowadzenie stałej rubryki o takich wpadkach Tottenhamu jak ta z Brighton sprzed dwóch tygodni, miałbym najłatwiejszą wierszówkę na rynku medialnym. Gdyby ktoś mi płacił za przypominanie w kolejnym bieżącym kontekście tych wszystkich przeszłych porażek, mógłbym stworzyć na ich temat regularnie aktualizowany serwis. Gdyby ktoś mi płacił, miałbym przynajmniej poczucie, że podtrzymywanie toksycznego związku z tym klubem ma jakikolwiek sens.

Nic z tych rzeczy. Robię to za darmo. Moją jedyną korzyścią jest – coraz słabsze, nie ukrywajmy – przekonanie, że spisując tych kilkanaście akapitów przynajmniej porażkę z Brighton będę mógł sobie przepracować. Że tych ostatnich kilkadziesiąt godzin do derbów z West Hamem zleci szybciej, jeśli to wszystko jeszcze raz przez siebie przepuszczę. Ale, dalibóg, nie jest łatwo. Cofam się pamięcią o kilkanaście dni i czuję, jak nadal wszystko się we mnie trzęsie.

Historia Tottenhamu na przykładzie dwubramkowego prowadzenia

Rzecz w tym, że jeśli Tottenham robi coś takiego, nie robi tego ot tak, w zwyczajnych okolicznościach. Jeśli już to robi, to z przytupem, jakby czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze sprawiania własnym kibicom bólu. Tak, żebyśmy nie zapomnieli łatwo. Żebyśmy nie mogli wzruszyć ramionami, kwitując porażkę frazą, że po prostu od pierwszej minuty grali słabo albo rywal był wyraźnie lepszy. Żeby amplitudę emocji zwiększyć do maksimum, a czas między euforią a dysforią skrócić do absolutnego minimum. Żeby kontrast między tym, co należałoby określić mianem fenomenalnego występu a popisem futbolowego frajerstwa skrócić z okresu kilku-kilkunastu dni do kilku-kilkunastu minut. Tak, Tottenham to potrafi.

Marek Bieńczyk pisze enumeracja to figura, w której melancholia literacka „wytwarza dla siebie sferyczne, bezpieczne miejsce, gdzie w jednej chwili zbiera się «wszystko»”, zastosujmy więc jeszcze raz wyliczenie, by „uchwycić nieskończoność rzeczy w fikcyjnej nieskończoności słów”. Prowadzenie 3:0 do przerwy w ligowym meczu z Manchesterem United na White Hart Lane, w 2001 roku, wypuszczone w ciągu kolejnych 45 minut (czy można się dziwić sir Aleksowi i jego pamiętnej frazie „Lads, it’s Tottenham?). Prowadzenie 3:0 do przerwy z grającym w dziesiątkę Manchesterem City w Pucharze Anglii w 2004 – i porażka 3:4. Prowadzenie 0:2 do 40. minuty na Emirates, w lutym 2012 (Arteta pamięta, grał wtedy w drużynie gospodarzy…) – i przegrana 5:2. Bitwa na Stamford Bridge w 2016, kiedy Tottenham Pochettino usiłował jeszcze ścigać idące po mistrzostwo Leicester – prowadzenie 2:0 do 58. minuty, bramka dająca remis Chelsea na kilka minut przed końcem. Mecz z Juventusem w Lidze Mistrzów, w 2018 r. – dwa ciosy w drugiej połowie i wypuszczone prowadzenie wprawdzie jednobramkowe, ale wspominam ten mecz, bo to po nim Giorgio Chiellini wygłosił pamiętną klątwę, że taka jest właśnie historia Tottenhamu: stwarzają mnóstwo sytuacji, ale na końcu zawsze czegoś im brakuje. 3:0 do przerwy, ba!, do 82. minuty z West Hamem, w październiku 2020 – i mecz zremisowany 3:3. Kończący pobyt Antonio Conte w północnym Londynie pojedynek z ostatnim w tabeli Southamptonem w marcu 2023: dwubramkowa przewaga do 77. minuty, remis 3:3, a potem furiacka tyrada Włocha, krytykującego piłkarzy, prezesa, klub i jego kulturę. 

Wyliczenie mógłbym ciągnąć: w dziejach występów Tottenhamu w Premier League mecz z Brighton był już dziesiątym przypadkiem, kiedy drużyna roztrwoniła dwubramkowe prowadzenie.

Co się stało na The Amex

Co napisawszy, nie jestem pewien, czy poczułem się lepiej. Wciąż pamiętam to poczucie satysfakcji, z jakim jeszcze w przerwie oglądałem studio Viaplay i przygotowaną przez Michała Zachodnego analizę pressingu piłkarzy Postecoglou w pierwszej połowie. Owszem, Brighton zdołało go raz czy drugi ominąć, ale były to raczej incydenty, na których tle widać było zarówno dominację, jak wykreowane szanse Tottenhamu. 

Drużyna z Londynu rzuciła się na rywali od pierwszej minuty – już po kilkunastu sekundach Timo Werner z łatwością pokazał plecy Veltmannowi. Kreowała sytuację za sytuacją, jak w przytłaczającej większości meczów tego sezonu. Wykorzystała dwie, mogła więcej – zwłaszcza Werner i Johnson. Nade wszystko jednak: naciskała przeciwników, wymuszając ich błędy już na trzydziestym metrze od bramki Verbruggena. Tak, jak od niej wymaga trener. Tak, jak pokazują statystyki ze wszystkich dotychczasowych spotkań bieżących rozgrywek – nawet tych, które ostatecznie przegrywała, bo przecież nie przegrywała ich w takim stylu, jak ten z Brighton.

Powiedzieć, że patrzyłem na drugą połowę nie wierząc własnym oczom, to nic nie powiedzieć. Jeszcze zanim padła pierwsza bramka dla gospodarzy, wymieniałem niedowierzające uwagi z najstarszym synem, podobnie jak ja mającym pecha kibicować Tottenhamowi. To, co widzieliśmy, to już nie był pressing, to było, przepraszam za wyrażenie, przesuwanie. Wsparty przez wprowadzonego po przerwie Estupiniana Mitoma po lewej, Minteh po prawej z łatwością mijali statycznych nagle graczy z Londynu, którzy wyzbyli się całej agresji jakby dotknęło ich zaklęcie obezwładniające. Bentancur, Van de Ven, Udogie nie trafiali w piłkę, spóźniali się ze wślizgami, żeby nie powiedzieć (sobota w studiu upłynęła nam pod znakiem rozmów o teoriach spiskowych): pozorowali je. Każda bramka Brighton wyglądała na zdobytą podczas gierki treningowej, gdzie sparingpartnerom powiedziano, że broń Boże nie mogą nikomu robić krzywdy. Żadna nie spowodowała reakcji – ani piłkarzy, ani, co gorsza, trenera.

Taniec szalonego Greka

Nad tym brakiem reakcji zastanawiam się od dwóch tygodni. Jak rozumieć fakt, że Australijczyk podczas drugiej połowy na The Amex zamienił się w słup soli. Że stojąc przy linii bocznej przyglądał się raczej swoim podopiecznym, niż próbował zareagować – nawet nie tyle dokonując zmian, co po prostu wywrzaskując jakiś wściekły komunikat, jak w maju podczas meczu z Chelsea, żeby do jasnej cholery przestali podawać do tyłu (inna sprawa, że wtedy nie pomogło…). Czy intencją Postecoglou było dać swoim piłkarzom przeżyć to doświadczenie do końca, żeby porządnie im się utrwaliło i nigdy o nim nie zapomnieli? Że, inaczej mówiąc, świadomie pozwolił im poczuć na własnej skórze owo bycie „spursy”, aby mieć w dalszej pracy z nimi niepomijalny punkt odniesienia? Na coś takiego wskazywały jego pomeczowe wypowiedzi, w których mówił, że nie obchodzi go, jak się czują piłkarze – że powinni czuć się równie fatalnie jak on i kibice. Z drugiej strony jednak powinno mu przecież zależeć na wygrywaniu każdego meczu, na nietraceniu głupich punktów, na utrzymywaniu kontaktu do czołówki…

Być może to kwestia jednego z ostatnich wywiadów z Postecoglou, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie, kupionym niedawno domu w Atenach itd., ale im dłużej myślę o jego północnolondyńskim projekcie, tym bardziej przypomina mi się kolejka do zwózki pni zaprojektowana przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa” – zdanie, które czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Owszem, po meczu z Brighton straciłem wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty. Co nie zmienia faktu, że patrzę na ten projekt – bardziej życiowy i filozoficzny niż sportowy – z nieodmienną fascynacją. Pamiętając, że Ryszard Koziołek nazwał kiedyś Zorbę „niebezpiecznym nauczycielem”, wyznam, że nie jestem pewien, czego uczy mnie Ange Postecoglou. Ale może to nieważne; żeby zacytować Kazantzakisa: nie zamierzam mieć pretensji do figowca, że nie rodzi czereśni. „Trzymaj dystans, szefie, dobrze ci radzę!”. I nie stresuj się już tak kolejnymi katastrofami. Bez wiary, bez nadziei, baz fałszywych złudzeń – tańcz.

Albo kibicuj.

To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.