Wyzwanie na dzisiejszy wieczór polegałoby na nieużyciu ani razu sformułowania „magia pucharu”. Żeby siąść i znaleźć, za każdym razem trochę inne, przyczyny porażek Manchesteru City, Chelsea, Tottenhamu, Swansea albo remisu Manchesteru United. Żeby wspomnieć o kilkudniowym wyjeździe mistrzów Anglii do Abu Zabi (mimo iż Manuel Pellegrini dementuje, by mogło to mieć wpływ na postawę drużyny w meczu z Middlesborough, na który wrócili zaledwie kilkanaście godzin przed pierwszym gwizdkiem). Zauważyć, że Jose Mourinho nie bez powodów, jak widać, tak rzadko rotuje składem (czy da się grać kilkunastoma piłkarzami do maja?). Albo że Tottenham od 26 grudnia rozegrał już dziewięć spotkań (żadna z drużyn Premier League nie grała od początku sezonu tak często i nie podróżowała tak daleko jak Koguty) i że podobnie jak Chelsea wystąpi w tym tygodniu jeszcze w rewanżowym półfinale Pucharu Ligi. Postawić nieśmiałą hipotezę, że język, jakim próbuje się komunikować ze swoimi zawodnikami Louis van Gaal jest nieco zbyt skomplikowany, zwłaszcza jak na możliwości nacji, która (co wiemy z „Odwróconej piramidy”) wykazuje ogólną niechęć do przyjmowania i pojmowania wymiaru bardziej abstrakcyjnego. W końcu zawiesić ostateczny osąd między dwoma konkluzjami.
Pierwsza: nawet jeden z najlepszych motywatorów świata, czyli Jose Mourinho, nie jest w stanie zmobilizować swoich, wartych – w przypadku tego spotkania – 208 mln funtów graczy na starcie z drużyną, która kosztowała łącznie… 7,5 tysiąca funtów (poza sprowadzonym za tę kwotę przed pięcioma laty Jamesem Hansonem, wszyscy przychodzili do Bradford za darmo; 7,5 tysiąca wprowadzony we wczorajszym meczu z ławki Cesc Fabregas zarabia w ciągu sześciu godzin z kawałkiem). Druga: ci najwięksi, od pół roku bijący się na czterech frontach, często po niezwykle krótkich wakacjach, skoro wcześniej był mundial (z występujących w Chelsea przeciwko Bradford piłkarzy aż dziesięciu uczestniczyło w mistrzostwach świata), w tej fazie sezonu zaczynają oddychać rękawami. Arsene Wenger dziś wprawdzie wygrał (choć Brighton dwukrotnie goniło wynik, a postawa obrony Kanonierów w niczym nie przypominała tej sprzed tygodnia), więc on tego argumentu nie podniesie, ale to Francuz był jednym z trenerów, którzy w sposób najbardziej elokwentny argumentowali za wprowadzeniem na przełomie stycznia i grudnia choćby dziesięciodniowej przerwy w rozgrywkach. Niektórzy szkoleniowcy próbują ją zresztą wprowadzać na własną rękę – jeśli ich drużyny odpadły np. już w trzeciej rundzie Pucharu Anglii, wyjeżdżają gdzieś do ciepłych krajów (City, jak widać, zrobiła to nawet mając przed sobą mecz rundy czwartej…), albo dając – jak Brendan Rodgers Raheemowi Sterlingowi – kilka dni wolnego pojedynczym piłkarzom. Czytaj dalej