Com napisał, napisałem, więc za swoje słowa muszę wziąć odpowiedzialność, a nie zabierać się, jak znakomity poprzednik, za umywanie rąk. Zaczynam więc nie od Etihad (choć bardzo chciałbym), a od Emirates, osieroconego przez van Persiego i – jak się okazało po meczu – także przez Songa. Zaczynam od meczu, w którym od pierwszej minuty debiutowali Podolski i Cazorla, później zaś wszedł także – a Arsene Wenger kręcił z niedowierzaniem głową patrząc, jak marnuje wyborną sytuację – Giroud. Zaczynam od pierwszego testu „nowego” Arsenalu i widzę… „stary” Arsenal.
Stary oznacza w tym przypadku zarówno marnujący sytuacje na skutek przekombinowania przed i w polu karnym przeciwnika, jak grający z wyobraźnią i rozmachem, wspaniale operujący piłką na niewielkiej przestrzeni. Zwłaszcza patrząc na Santiego Cazorlę przypominałem sobie ten dawny Arsenal: Hiszpan szukał sobie miejsca między liniami, pieścił piłkę – bez różnicy, prawą czy lewą nogą – by następnie celnie ją podać (to jego prostopadłe odegranie pozwoliło Giroud znaleźć się sam na sam z bramkarzem), z gracją Cesca Fabregasa. Przy całym szacunku dla Artety, po odejściu Fabregasa i Nasriego w poprzednim sezonie właśnie takiego piłkarza Kanonierom brakowało, a sądząc po tym, jak dobrze wczoraj czuł się na boisku sam Arteta – on również jest tego zdania. Inaczej niż w przypadku Podolskiego, były gracz Villareal i Malagi wpasował się w tę drużynę znakomicie, dość powiedzieć, że wypracował wszystkie najgroźniejsze sytuacje w tym meczu; Niemiec z Gliwic, niestety, zdawał się nie rozumieć, co robią koledzy, nieczysto przyjmował lub źle uderzał piłkę, a w pewnym momencie nawet uniemożliwił strzał Cazorli. Jest, podobnie jak Giroud, nie w pełni sił po mistrzostwach Europy? Tak mówił Wenger dziennikarzom, ale pozwoliłem sobie tego nie kupić: inni zawodnicy uczestniczący w polsko-ukraińskim turnieju potrafili zacząć sezon z większym przytupem.
Sunderland nie wytrzymał tempa w końcówce, ale generalnie zaimponował organizacją gry obronnej – prowadzonej zresztą bardzo fair. Świetnie radził sobie Colback, dobrze grał wracający do pomocy Sessegnon, Cattermole jak zwykle siedział na plecach rywali, ale w sumie było to dziesięciu piłkarzy broniących dostępu do własnej bramki. Czy van Persie znalazłby między nimi lukę i wykorzystałby dzisiejsze okazje Arsenalu? Może tak, może nie – na Euro w meczu z Danią wszak potrafił nie wykorzystać dużo lepszych. Z pozytywów w grze gospodarzy oprócz błysku Cazorli podkreśliłbym niezły występ Gervinho, który kilkakrotnie zdołał się urwać podwajającym krycie piłkarzom Sunderlandu, i pewną grę między oboma polami karnymi Abu Diaby’ego. Oczywiście znając historię kontuzji tego ostatniego jestem pewien, że po odejściu Songa Wenger wróci na rynek transferowy.
Podobnie jak Andre Villas-Boas, który nie robi już nikomu złudzeń, że Luka Modrić zagra jeszcze kiedykolwiek w Tottenhamie. Sprawa jest postawiona jasno: Chorwat przejdzie do Realu, ale na warunkach, które zadowolą prezesa Levy’ego i w momencie, w którym klub osiągnie postęp we własnych poszukiwaniach na rynku transferowym. Priorytetem jest przy tym napastnik, nie rozgrywający, choć osobiście mam wrażenie, że przydaliby się obaj. Mimo wysiłków Jermaina Defoe w dzisiejszym meczu, mimo bramki, którą zasłużenie zdobył, Anglik nie bardzo się nadaje do gry na szpicy trzyosobowego ataku: nie potrafi utrzymać się przy piłce pod presją, nie potrafi grać tyłem do bramki, zwyczajnie nie ma po temu warunków fizycznych. Ale też: bez wzmocnienia drugiej linii jeszcze jednym zawodnikiem typu box-to-box (jak to powiedzieć ładnie po polsku?) trudno będzie Villas-Boasowi wprowadzić swoje ulubione 4-3-3. To dlatego wczoraj, podobnie zresztą jak podczas prawie wszystkich meczów towarzyskich, Tottenham wychodził w ustawieniu 4-2-3-1. W połowie drogi ku portugalskiej rewolucji drużyna przypominała raczej tamtą Harry’ego Redknappa, tyle że nieco osłabioną i – oczywiście – z budującymi pierwiastkami nowego myślenia. Pressing Tottenhamu w pierwszej połowie był imponujący, angażowali się w niego wszyscy piłkarze, a efekty było widać: Newcastle nie było w stanie zagrozić bramce Friedela, a zawodnicy Villas-Boasa po przejęciu piłki już na połowie gospodarzy obijali ich słupek i poprzeczkę. Innymi słowy: drużyna stwarzała okazje, nie odsłaniając się, nie dając okazji rywalowi. Żałowałem, owszem, nieobecności nawet na ławce Toma Huddlestone’a, ale przyznaję: w tym tempie by sobie nie poradził, zresztą Sandro jako odbierający piłki był absolutną bestią, a grający w parze z nim Livermore zachowywał się odpowiedzialnie i rozważnie. Szkoda, bo o porażce zdecydowały dwa indywidualne błędy (Walker próbował wybić piłkę głową tak, że spadła na nogę Demba Ba; Lennon i van der Vaart wzięli w kleszcze szarżującego w polu karnym Ben Arfę) i błysk absolutnego geniuszu napastnika Newcastle – po strzale napastnika z Senegalu Friedel nie miał nic do powiedzenia. W przedsezonowej tabelce zapisałem sobie w tym miejscu porażkę – było blisko remisu, zaczynało się dobrze, szkoda.
Zaryzykuję tezę, że zaczynało się dobrze również w wydaniu Liverpoolu: w pierwszej połowie meczu z WBA tylko fatalna skuteczność Suareza dzieliła nowy zespół Brendana Rodgersa od prowadzenia i spokojniejszej zapewne gry. Trójka pomocników operowała piłką nieporównanie lepiej niż przed rokiem, po lewej stronie co i rusz szarżował zastępujący kontuzjowanego Jose Enrique Glen Johnson. Później jednak była fenomenalna bramka Gery, a później… tu już nie ma co szukać usprawiedliwień, obrońcy Liverpoolu wypadli fatalnie, oba karne były niekontrowersyjne, a szans na kolejne bramki grający z kontry zawodnicy Stevena Clarke’a (kolejny debiut menedżerski, kolejne miłe początki…) mieli co niemiara. Przy całym uznaniu dla ruchliwych piłkarzy ofensywnych WBA warto zresztą zwrócić uwagę na fakt, jak świetnie zabezpieczał ich kolejny nowy w Premier League, pilnujący zwłaszcza Gerrarda Claudio Yacob. Steve Clarke wziął odwet na dawnym pracodawcy, a fatalny humor Rodgersa musiały powiększyć kontuzja wprowadzonego dopiero co na boisko Joe Cole’a i fakt, że na odsiecz musiał wtedy zawezwać piłkarza, który nie pasuje mu do koncepcji, ale za to kosztował majątek – Andy’ego Carrolla.
Czy Rodgers zatęsknił za Swansea? Z pewnością w Walii po pierwszym meczu nowego sezonu nie mają powodów tęsknić za nim. Pod Michaelem Laudrupem Łabędzie zdemolowały QPR – choć może właściwie należałoby powiedzieć, że to piłkarze QPR sami położyli głowy pod topór. Nie trzeba być Alanem Hansenem, żeby rozdzierać szaty nad shambolic defense gospodarzy (ale też piłkarzy Norwich w meczu z Fulham) – wystarczy dodać, że z sześciu strzałów na bramkę Roberta Greena pięć zakończyło się golem. Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej Inkwizycji… Sprowadzony za dwa (!) miliony funtów Michu to kolejny z Iberów, który przeprowadził się na Wyspy i z miejsca zachwycił publiczność (dobrze wypadli też inni debiutanci w Swansea, de Guzman i Flores, wszyscy wypatrzeni w niewielkich, jak na hiszpańskie i angielskie standardy, klubach), ale znakomicie zagrali też ci od Rodgersa: Vorm, Dyer i Routledge. Ten ostatni, którego rozwój w Tottenhamie powstrzymał przed laty Aaron Lennon i który od tamtej pory tułał się to tu, to tam (był także w QPR), nie mogąc nigdzie przebić się do pierwszego składu, zagrał może najlepszy mecz w karierze.
I pomyśleć, że wszystko to – i więcej jeszcze, bo nie wspomnieliśmy o pierwszych punktach West Hamu Allardyce’a (brrr…) czy remisie Stoke (brrr…) – wydarzyło się wczoraj, a dzisiaj zostało unieważnione przez prawdziwe wydarzenie weekendu: mecz, w którym mistrz Anglii najpierw długo nie mógł poradzić sobie z beniaminkiem, później roztrwonił prowadzenie, gonił wynik, by w końcówce drżeć o zwycięstwo pod naporem szturmujących bramkę Joe Harta nieulękłych graczy w białoczerwonych koszulkach. Chwilę po zakończeniu meczu przeczytałem na Twitterze wszystkie pojawiające się przy tej okazji klisze w stylu, że była to doskonała reklama Premier League, ale w gruncie rozumiem emocje ich autorów. City zaczęło tam, gdzie skończyło w maju, znów tracąc bramki i znów odrabiając straty. Błąd debiutującego w drużynie Rodwella przy drugim golu dla gości był zaiste niewiarygodny, wybicie Lescotta przy pierwszym mogło być lepsze, podobnie jak uderzenie Silvy z karnego – zaryzykuję jednak tezę, że zwycięstwo City nie było zagrożone i może też dlatego z taką łatwością napawałem się romantyzmem chwili, w której prowadzili goście. Nasri grał fantastycznie, Tevez i Yaya Toure niewiele mu ustępowali, groźnie wyglądająca kontuzja Aguero pozwoliła wejść na boisko Dżeko, a potem Balotellemu – doprawdy, narzekania Manciniego na niedostateczne wzmocnienia nie brzmią serio. Southampton? Wślizgi trochę jak z Championship, entuzjazm jednak… Była 87. minuta, goście przegrywali, ale od dobrych kilkudziesięciu sekund nie schodzili z połowy mistrzów Anglii, Zabaleta wybił piłkę na aut, w kierunku linii bocznej ruszył Adam Lallana. Popatrzyłem na łobuzerski uśmiech młodego pomocnika i zrozumiałem frajdę, która musiała być jego udziałem. „Usłyszycie o nas jeszcze nieraz”, zdawał się mówić.
Nie mam nic przeciwko temu.
PS Na Hazarda patrzyłem jednym okiem. Czy wypadł lepiej od Cazorli?