Może przejadłem się niedzielnym obiadem, a może za dużo oglądałem piłki w tym roku, ale rozegrany dzisiejszego popołudnia mecz Liverpoolu z Arsenalem głównie mnie irytował. Cóż z tego, że emocje do setnej minuty, cóż z tego, że dużo strzałów, cóż z tego, że walka, wślizgi, faule i kartki (włącznie z czerwoną), cóż z tego, że rozcięta koszulka i krwawiąca pierś Cazorli albo szyta na boisku głowa Skrtela. Cóż z tego, że zespół grający w dziesiątkę był w stanie odrobić straty, a polski bramkarz popisał się kilkoma dobrymi interwencjami (choć zwróćcie uwagę: raczej odbijał piłkę do boku niż ją łapał…). W zasadzie każdy z tych punktów można by zakwestionować – nawet dobrą grę Szczęsnego, który niepotrzebnym wyjściem poza pole karne (którym to już w trakcie kariery na Wyspach?) o mało nie doprowadził do straty gola. Albo konsekwencję sędziego, który mógł pokazać drugą żółtą kartkę Flaminiemu za brutalne wejście w Lallanę. Gdyby Francuz wyleciał, nie odegrałby piłki do Debuchy’ego przy wyrównującej bramce dla Arsenalu…
Irytował mnie ten mecz najpierw z powodu frajerstwa Liverpoolu. Gospodarze zaczęli świetnie, mieli gigantyczną przewagę w posiadaniu piłki (blisko 80 proc. po pierwszym kwadransie), ich akcje – po fazie cierpliwego rozgrywania na własnej połowie – błyskawicznie przechodziły przez trójkę pomocników Arsenalu, zwłaszcza dzięki zejściom do środka Coutinho, Lallany i szybkiego Markovicia, którzy bez problemu odnajdywali sporą przestrzeń przed polem karnym gości. Prowadzenie Liverpoolu jednak, uzyskane po stracie Giroud i szybkiej wymianie Coutinho z Hendersonem, było tyleż zasłużone, co krótkotrwałe. Oto powód do irytacji: kolejny stały fragment gry, z którym na Anfield Road nie potrafią sobie poradzić, pierwsza groźna sytuacja dla gości i wyrównujący gol Debuchy’ego. Co robił kryjący Francuza Skrtel? Na to pytanie mógłby odpowiedzieć jedynie Mertesacker, równie jak Słowak zagubiony we własnym polu karnym podczas akcji dającej Liverpoolowi wyrównanie. Zagubiony? Ba, sprawiający wrażenie przestraszonego faktem, że może zostać trafiony piłką (na krążących w sieci zdjęciach gigantyczny stoper mistrzów świata wręcz kuli się w obliczu zagrożenia…).
Frajerstwo Arsenalu było w związku z tym kolejnym powodem do irytacji. Prowadzili już po tym, jak Giroud dołożył drugiego gola dzięki jednemu z nielicznych wyjść gości w drugiej połowie. Mieli przewagę jednego zawodnika (pierwszą żółtą kartkę Boriniego powinno się pokazywać we wszystkich piłkarskich szatniach, ku przestrodze, jak może skończyć się okazywanie frustracji po niekorzystnej decyzji sędziego). Zawsze cieszyli się marką zespołu, który bez problemu potrafi utrzymać się przy piłce, zwłaszcza w trakcie nerwowej końcówki. I co? I całkowicie oddali gospodarzom inicjatywę, z każdą minutą cofając się coraz głębiej i wybijając piłki coraz rozpaczliwiej. To naprawdę nie wymagało żadnej filozofii, poza powierzeniem opieki nad futbolówką tym, którym ona nie przeszkadza, np. jednemu z lepszych dziś w drużynie Cazorli.
A może tak naprawdę irytowałem się, bo przystępując do oglądania tego meczu liczyłem na możliwość uwolnienia się od stereotypów: atakującego niemal bez przerwy, ale nieskutecznego (w ostatnich 3 meczach 61 strzałów, ale tylko 21 celnych i tylko 2 zakończone golem), a na domiar złego fatalnie broniącego się Liverpoolu oraz dekoncentrującego się w końcówkach, słabego psychicznie (Wenger mówił po meczu, że mieli w tyle głowy niedawny pogrom na tym stadionie) i coraz słabiej operującego piłką Arsenalu (36,5 proc. posiadania piłki w meczu to najgorsza statystyka tego zespołu od 11 lat). Może irytowałem się też, przewidując lekturę powielających kolejne stereotypy sprawozdań: mówiących o szczęściu, które wreszcie uśmiechnęło się do Liverpoolu i odwracających uwagę od problemów, które dzięki temu remisowi wcale nie zniknęły, albo podkreślających, że punkt wywieziony z Anfield jest w gruncie rzeczy osiągnięciem Kanonierów, zwłaszcza w obliczu lutowego 5:1.
Owszem, podobało mi się, że gospodarze zagrali trójką obrońców – choć system ten sprzyjał bardziej grającemu po lewej Markoviciowi, niż operującemu po prawej Hendersonowi. Owszem, cieszyła mnie swoboda, z jaką poruszał się Gerrard (choć to przecież on stracił piłkę przed drugim golem Arsenalu). Owszem, myślę, że eksperyment ze Sterlingiem na szpicy wart jest kontynuowania bardziej niż stawianie z przodu na wieżowca Lamberta, przynajmniej do czasu, gdy zdrowy będzie Sturridge (nie jestem natomiast przekonany, czy Jones jest lepszym bramkarzem od Mignoleta). Ale żadnych zachwytów nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Czwarte miejsce na koniec sezonu wciąż pozostaje do wzięcia.
PS. To, że rzadziej bloguję, nie oznacza bynajmniej, że rzadziej piszę o piłce. Zaglądajcie na profil Facebookowy „Futbol jest okrutny”, żeby sprawdzać moje pozablogowe aktywności – w tym tygodniu polecam zwłaszcza zajmujący aż pięć kolumn świątecznego numeru „Tygodnika Powszechnego” portret Guardioli. Zaglądajcie tym bardziej, że z publikacją „TP” wiąże się konkurs, ogłoszony właśnie na Facebooku, w którym stawką jest kilka naprawdę dobrych książek.