Będzie o Chelsea, liderze tabeli. I będzie też o liderach Chelsea, niestety – o liderach na boisku i ich braku poza nim.
O liderze tabeli, wiadomo: zaczął sezon fantastycznie (choć dodajmy od razu, że kalendarz miał – może poza ubiegłotygodniowym Arsenalem – nienajtrudniejszy), jego nowy styl gry imponuje wielością rozwiązań, ofensywny kwartet odnajduje miejsce nawet w największym ścisku, zresztą – konieczną przestrzeń zapewniają wejścia bocznych obrońców (co widać choćby po asyście i golu Ivanovicia z Norwich). Duch Drogby wyegzorcyzmowany, długa piłka jako metoda gry pożegnana, Torres w formie, Mata odrodzony po urlopie zmyślnie udzielonym mu przez Roberto di Matteo (cztery gole i pięć asyst w ostatnich pięciu meczach!), Hazard szybki, Oscar zachwycający techniką. Doprawdy, chciałoby się pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, gdzie piłka tak cudownie krąży w trójkącie Mata-Hazard-Oscar i gdzie Hiszpan, Belg i Brazylijczyk tak wspaniale wymieniają się pozycjami, że nawet Alan Shearer w Match of the Day snuje porównania z Barceloną. Doprawdy, patrząc na dobry wpływ, jaki ma wchodzący coraz częściej z ławki Lampard, chciałoby się podyskutować, czy przypadkiem Roberto di Matteo nie przeprowadza w Chelsea rewolucji zaplanowanej przed rokiem przez Andre Villas-Boasa.
Nie da się jednak pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, bo dzisiejszy edytorial „Observera” – niedzielnej, tygodnikowej wersji „Guardiana” – wywołuje wszystkich zakochanych w angielskim (a może nie tylko angielskim) futbolu do tablicy. Piłka jest prosta: większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak John Terry.
Jasne: powiedzmy od razu, że sąd go uniewinnił, bo dowody zgromadzone przez oskarżycieli nie okazały się wystarczająco mocne, jak na standardy angielskiego wymiaru sprawiedliwości, ale organizujący rozgrywki związek piłkarski, podobnie jak klub sportowy może w tym przypadku ograniczyć się do własnych przepisów i na podstawie stosowanego w Wlk. Brytanii tzw. dowodowego standardu prawdopodobieństwa ocenić, co wynika z faktu, że kapitan Chelsea nazwał Antona Ferdinanda „pieprzoną czarną ci…” (cytowanie drugiej obelgi, tej, by tak rzec, fallocentrycznej, pominę). Sąd uznał, że nie można ze stuprocentową pewnością dowieść, co i w jaki sposób Terry powiedział (a obrona podważała wiarygodność ekspertów, odczytujących jego słowa z ruchu warg), nie mówiąc już o tym, czy powiedział to, co powiedział, z zamiarem obrazy. Piłkarz z kolei zeznawał, że jedynie powtarzał, w dodatku sarkastycznie, słowa, których użycie zarzucił mu Anton Ferdinand. Tę wersję wydarzeń niezależna komisja Football Assotiation uznała jednak za „nieprawdopodobną, niewiarygodną i zmyśloną” (zreszą nawet sędzia podczas procesu był podobnego zdania – po prostu musiał zinterpretować cień wątpliwości na korzyść oskarżonego), kwestionując równocześnie rolę, jaką odegrał w całej sprawie świadek obrony Ashley Cole.
Mówiąc wprost: wygląda na to, że piłkarze Chelsea kłamali, a Cole manipulował zeznaniami – skądinąd przy współpracy klubowych urzędników. „Observer” pyta więc, czy władze Chelsea są z tego zadowolone? Czy akceptują fakt, że kapitan drużyny posługuje się takim językiem? Czy fani Chelsea są zadowoleni z faktu, że symbol tego klubu rasistowsko znieważa rywala? Czy sponsorzy drużyny, np. Samsung, są zadowoleni z tego, że ich marki kojarzone są z zacytowanym wyżej bluzgiem albo z wrzucaniem na Twittera obelżywych wycieczek pod adresem FA? „Chelsea powinna się wstydzić” – pisze redakcja angielskiej gazety – powinna się wstydzić zarówno z powodu całego incydentu, jak i z powodu Johna Terry’ego i Ashleya Cole’a. Dla mnie kluczowe jednak są dalsze słowa edytorialu: „Dla tych z nas, którzy kochają futbol, oglądanie tego, jak świat piłki radzi sobie z aferą Terry’ego, jest przygnębiające, zniechęcające i odrażające” (a przecież nie chodzi tylko o tę sprawę, bo łatwo wspomnieć żałosną reakcję Liverpoolu na incydent z udziałem Suareza i Evry). Przygnębiające i zniechęcające jest również dzielenie włosa na czworo, czyli dywagowanie, czy ktoś, kto ma w swoim języku rasistowskie sformułowania, jest rasistą. Doprawdy, wystarczy, że ma w swoim języku rasistowskie sformułowania i że te sformułowania kolportuje.
Otóż tak właśnie: wściekam się na odzywkę Terry’ego, kompromitującą reakcję władz Chelsea i bezsilność angielskiej federacji, tak samo jak wściekam się na nurkującego dziś w spotkaniu z Aston Villą Garetha Bale’a. Nie chodzi o klubowe sympatie czy antypatie, chodzi o zasady, bez których piłka nożna po prostu nie ma sensu.
Rzecz jest skądinąd bardzo a propos moich ostatnich aktywności pozablogowych i związanej z nimi rzadszej obecności na blogu: kończę książkę o futbolu. Książkę, w której wiele jest o tym, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, i której toczone tutaj dyskusje mnóstwo zawdzięczają. Chętnie więc odbędę kolejną: o granicznej sytuacji, w której „kapitana, lidera, legendę”, świetnego niewątpliwie piłkarza, oddanego swojej drużynie jak mało kto, należy surowo ukarać w imię – że zacytuję niesławny werdykt FA w sprawie przenosin Wimbledonu do Milton Keynes – „szerszych interesów tego sportu”.
Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc pierwszy, ale napiszę to, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to papież Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, mówił o ogromnym znaczeniu sportu, który „może sprzyjać upowszechnianiu wśród młodych ważnych wartości, takich jak lojalność, wytrwałość, przyjaźń, wspólnota, solidarność”, i apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.
Jest piłkarz, którzy sprowadza wartość człowieka do „pieprzonej czarnej ci…”. Jest klub, którego ten piłkarz jest kapitanem. Oto dlaczego trudno się zachwycać zwycięstwem tego klubu nad Norwich.