Archiwa tagu: Tottenham

Ange Postecoglou jako koń wyścigowy

Kibicowanie Tottenhamowi skazuje człowieka na miotanie się od ściany do ściany: po porażce w beznadziejnym stylu z Crystal Palace przynosi wygraną z Manchesterem City (osłabionym kontuzjami i grającym w mocno przebudowanym składzie składzie, ale to wciąż był zespół Guardioli…), a huśtawkę emocji podczas starcia z Aston Villą rozdziela na dwie połowy. Po pierwszej niesie niemal wyłącznie frustrację, związaną i z nieporadnością naciskanego przez rywali Vicario przy rzutach rożnych, i z bezsilnością wywołaną przez nisko tym razem broniących się i niestroniących od ostrej gry piłkarzy Emery’ego; jedyne, na co było wówczas stać Tottenham, to na kilka niecelnych strzałów z dystansu. Po drugiej – fruwa pod niebo, a to w związku z faktem, że zespół z White Hart Lane wytrzymał tę konfrontację i grał swoje. Że Postecoglou, przy całym swoim przywiązaniu do pryncypiów, potrafi jednak dokonywać korekt i reagować na boiskową sytuację. Że stawiając od pierwszej minuty na Sarra zamiast Maddisona, znalazł piłkarza, który zwyczajnie zabiega tak zwykle mocnych pomocników AV. Że zdejmując Sona już w 55. minucie – chwilę po kapitalnej asyście Koreańczyka – nie tylko oszczędzi jego zdrowie, ale zwiększy intensywność ataków Tottenhamu dzięki wejściu głodnego gry, również notującego niebawem asystę Richarlisona. Że intensywność w ogóle będzie słowem kluczem do tego, co wydarzyło się w drugiej połowie.

Zwłaszcza gol na 2:1 był z podręcznika „Angeballu”: wysoki odbiór Bena Daviesa, podciągnięcie piłki przez Sarra, zgranie Johnsona do Kulusevskiego i instynktowne, bez przyjęcia, przekazanie futbolówki dalej przez znakomitego w tym sezonie Szweda, do wychodzącego za obrońców Villi Solanke; podcinka tego ostatniego. Ale i pierwszy gol (dośrodkowanie Sona, firmowe wykończenie Johnsona na dalekim słupku, któremu pomógł, blokując stoperów, Solanke), i trzeci (Solanke po świetnym podaniu Richarlisona, obsłużonego wcześniej przez pozbawiającego rywali piłki Sarra), a może zwłaszcza czwarty (cudowne trafienie rezerwowego Maddisona z rzutu wolnego) świadczą o uwolnionym potencjale drużyny.

Ciężko na to zwycięstwo trzeba było pracować: Johnson, Solanke, Kulusevski w końcówce wyglądali na wykończonych (Walijczyk wręcz słaniał się na nogach), ale biegali dalej. Zmiennicy też dawali radę, rezerwowa para stoperów Dragusin-Davies po kontuzji Romero nie miała z Watkinsem i Duranem najmniejszych problemów. Co najważniejsze jednak: Ange Postecoglou po raz kolejny dał swoim młodym podopiecznym argumenty, że ciężka praca ma sens. Owszem, przyjemnie się patrzy na Tottenham przodujący w statystykach goli, strzałów, akcji ofensywnych itd., ale nie wiem czy nie fajniej jeszcze na Tottenham przodujący tam, gdzie mierzy się pressing, wysokie odbiory, przebiegnięte kilometry itp.

Dobrym przykładem może tu być Dominic Solanke: był taki czas, kiedy nie zdobył jeszcze bramki dla Spurs i dziennikarze zaczęli podważać sens jego transferu (Postecolgou zalecał im wówczas jogę i treningi oddechowe); nawet w tym tygodniu pisano, że w ostatnich trzech meczach ligowych nie oddał ani jednego celnego strzału – ale trener zachwycał się jego grą bez piłki, tym jak pressuje, jak biega, jak poświęca się dla drużyny. Zabawne, bo po ośmiu meczach w Premier League ma już cztery gole i asystę, a do tego jeszcze bramkę i asystę w trzech meczach Ligi Europy, więc nawet z tego punktu widzenia trudno mieć do niego pretensje, ale trener klaskał jeszcze, gdy w 93. minucie wchodził wślizgiem w Pau Torresa, a potem dał się sfaulować, stwarzając okazję z wolnego Maddisonowi.

„Gdybym był koniem wyścigowym, miałbym klapki na oczach” – powiedział Postecoglou dziennikarzom po meczu, i czuję, że zdanie to będzie wracało na równi z przedmeczowym porównaniem do ogrodnika, który chcąc mieć piękny ogród musi pogodzić się z zapachem nawozu. Tym razem Australijczykowi nie chodziło jednak o to, że jest straszliwie uparty, a na to, że podczas wyścigu patrzy tylko w stronę mety, nie oglądając się na lepszą czy gorszą formę rywali. Ten wyścig potrwa jeszcze, a ten koń znów się rozpędza.

Jaka piękna katastrofa: Ange Postecoglou jako Zorba

Gdyby ktoś mi płacił za prowadzenie stałej rubryki o takich wpadkach Tottenhamu jak ta z Brighton sprzed dwóch tygodni, miałbym najłatwiejszą wierszówkę na rynku medialnym. Gdyby ktoś mi płacił za przypominanie w kolejnym bieżącym kontekście tych wszystkich przeszłych porażek, mógłbym stworzyć na ich temat regularnie aktualizowany serwis. Gdyby ktoś mi płacił, miałbym przynajmniej poczucie, że podtrzymywanie toksycznego związku z tym klubem ma jakikolwiek sens.

Nic z tych rzeczy. Robię to za darmo. Moją jedyną korzyścią jest – coraz słabsze, nie ukrywajmy – przekonanie, że spisując tych kilkanaście akapitów przynajmniej porażkę z Brighton będę mógł sobie przepracować. Że tych ostatnich kilkadziesiąt godzin do derbów z West Hamem zleci szybciej, jeśli to wszystko jeszcze raz przez siebie przepuszczę. Ale, dalibóg, nie jest łatwo. Cofam się pamięcią o kilkanaście dni i czuję, jak nadal wszystko się we mnie trzęsie.

Historia Tottenhamu na przykładzie dwubramkowego prowadzenia

Rzecz w tym, że jeśli Tottenham robi coś takiego, nie robi tego ot tak, w zwyczajnych okolicznościach. Jeśli już to robi, to z przytupem, jakby czerpał jakąś perwersyjną przyjemność ze sprawiania własnym kibicom bólu. Tak, żebyśmy nie zapomnieli łatwo. Żebyśmy nie mogli wzruszyć ramionami, kwitując porażkę frazą, że po prostu od pierwszej minuty grali słabo albo rywal był wyraźnie lepszy. Żeby amplitudę emocji zwiększyć do maksimum, a czas między euforią a dysforią skrócić do absolutnego minimum. Żeby kontrast między tym, co należałoby określić mianem fenomenalnego występu a popisem futbolowego frajerstwa skrócić z okresu kilku-kilkunastu dni do kilku-kilkunastu minut. Tak, Tottenham to potrafi.

Marek Bieńczyk pisze enumeracja to figura, w której melancholia literacka „wytwarza dla siebie sferyczne, bezpieczne miejsce, gdzie w jednej chwili zbiera się «wszystko»”, zastosujmy więc jeszcze raz wyliczenie, by „uchwycić nieskończoność rzeczy w fikcyjnej nieskończoności słów”. Prowadzenie 3:0 do przerwy w ligowym meczu z Manchesterem United na White Hart Lane, w 2001 roku, wypuszczone w ciągu kolejnych 45 minut (czy można się dziwić sir Aleksowi i jego pamiętnej frazie „Lads, it’s Tottenham?). Prowadzenie 3:0 do przerwy z grającym w dziesiątkę Manchesterem City w Pucharze Anglii w 2004 – i porażka 3:4. Prowadzenie 0:2 do 40. minuty na Emirates, w lutym 2012 (Arteta pamięta, grał wtedy w drużynie gospodarzy…) – i przegrana 5:2. Bitwa na Stamford Bridge w 2016, kiedy Tottenham Pochettino usiłował jeszcze ścigać idące po mistrzostwo Leicester – prowadzenie 2:0 do 58. minuty, bramka dająca remis Chelsea na kilka minut przed końcem. Mecz z Juventusem w Lidze Mistrzów, w 2018 r. – dwa ciosy w drugiej połowie i wypuszczone prowadzenie wprawdzie jednobramkowe, ale wspominam ten mecz, bo to po nim Giorgio Chiellini wygłosił pamiętną klątwę, że taka jest właśnie historia Tottenhamu: stwarzają mnóstwo sytuacji, ale na końcu zawsze czegoś im brakuje. 3:0 do przerwy, ba!, do 82. minuty z West Hamem, w październiku 2020 – i mecz zremisowany 3:3. Kończący pobyt Antonio Conte w północnym Londynie pojedynek z ostatnim w tabeli Southamptonem w marcu 2023: dwubramkowa przewaga do 77. minuty, remis 3:3, a potem furiacka tyrada Włocha, krytykującego piłkarzy, prezesa, klub i jego kulturę. 

Wyliczenie mógłbym ciągnąć: w dziejach występów Tottenhamu w Premier League mecz z Brighton był już dziesiątym przypadkiem, kiedy drużyna roztrwoniła dwubramkowe prowadzenie.

Co się stało na The Amex

Co napisawszy, nie jestem pewien, czy poczułem się lepiej. Wciąż pamiętam to poczucie satysfakcji, z jakim jeszcze w przerwie oglądałem studio Viaplay i przygotowaną przez Michała Zachodnego analizę pressingu piłkarzy Postecoglou w pierwszej połowie. Owszem, Brighton zdołało go raz czy drugi ominąć, ale były to raczej incydenty, na których tle widać było zarówno dominację, jak wykreowane szanse Tottenhamu. 

Drużyna z Londynu rzuciła się na rywali od pierwszej minuty – już po kilkunastu sekundach Timo Werner z łatwością pokazał plecy Veltmannowi. Kreowała sytuację za sytuacją, jak w przytłaczającej większości meczów tego sezonu. Wykorzystała dwie, mogła więcej – zwłaszcza Werner i Johnson. Nade wszystko jednak: naciskała przeciwników, wymuszając ich błędy już na trzydziestym metrze od bramki Verbruggena. Tak, jak od niej wymaga trener. Tak, jak pokazują statystyki ze wszystkich dotychczasowych spotkań bieżących rozgrywek – nawet tych, które ostatecznie przegrywała, bo przecież nie przegrywała ich w takim stylu, jak ten z Brighton.

Powiedzieć, że patrzyłem na drugą połowę nie wierząc własnym oczom, to nic nie powiedzieć. Jeszcze zanim padła pierwsza bramka dla gospodarzy, wymieniałem niedowierzające uwagi z najstarszym synem, podobnie jak ja mającym pecha kibicować Tottenhamowi. To, co widzieliśmy, to już nie był pressing, to było, przepraszam za wyrażenie, przesuwanie. Wsparty przez wprowadzonego po przerwie Estupiniana Mitoma po lewej, Minteh po prawej z łatwością mijali statycznych nagle graczy z Londynu, którzy wyzbyli się całej agresji jakby dotknęło ich zaklęcie obezwładniające. Bentancur, Van de Ven, Udogie nie trafiali w piłkę, spóźniali się ze wślizgami, żeby nie powiedzieć (sobota w studiu upłynęła nam pod znakiem rozmów o teoriach spiskowych): pozorowali je. Każda bramka Brighton wyglądała na zdobytą podczas gierki treningowej, gdzie sparingpartnerom powiedziano, że broń Boże nie mogą nikomu robić krzywdy. Żadna nie spowodowała reakcji – ani piłkarzy, ani, co gorsza, trenera.

Taniec szalonego Greka

Nad tym brakiem reakcji zastanawiam się od dwóch tygodni. Jak rozumieć fakt, że Australijczyk podczas drugiej połowy na The Amex zamienił się w słup soli. Że stojąc przy linii bocznej przyglądał się raczej swoim podopiecznym, niż próbował zareagować – nawet nie tyle dokonując zmian, co po prostu wywrzaskując jakiś wściekły komunikat, jak w maju podczas meczu z Chelsea, żeby do jasnej cholery przestali podawać do tyłu (inna sprawa, że wtedy nie pomogło…). Czy intencją Postecoglou było dać swoim piłkarzom przeżyć to doświadczenie do końca, żeby porządnie im się utrwaliło i nigdy o nim nie zapomnieli? Że, inaczej mówiąc, świadomie pozwolił im poczuć na własnej skórze owo bycie „spursy”, aby mieć w dalszej pracy z nimi niepomijalny punkt odniesienia? Na coś takiego wskazywały jego pomeczowe wypowiedzi, w których mówił, że nie obchodzi go, jak się czują piłkarze – że powinni czuć się równie fatalnie jak on i kibice. Z drugiej strony jednak powinno mu przecież zależeć na wygrywaniu każdego meczu, na nietraceniu głupich punktów, na utrzymywaniu kontaktu do czołówki…

Być może to kwestia jednego z ostatnich wywiadów z Postecoglou, w którym mówił o swoim greckim dziedzictwie, kupionym niedawno domu w Atenach itd., ale im dłużej myślę o jego północnolondyńskim projekcie, tym bardziej przypomina mi się kolejka do zwózki pni zaprojektowana przez Zorbę w powieści, a bardziej jeszcze w ekranizacji powieści Nikosa Kazantzakisa. To w filmie Anthony Quinn wypowiada zdanie „Jaka piękna katastrofa” – zdanie, które czytać przecież można szerzej niż w kontekście samego projektu kopalni na małej greckiej wyspie.

Owszem, po meczu z Brighton straciłem wiarę, że Tottenham pod Postecoglou jest w stanie, jak to mówią komentatorzy telewizyjni, wsadzić coś do gabloty. Co nie zmienia faktu, że patrzę na ten projekt – bardziej życiowy i filozoficzny niż sportowy – z nieodmienną fascynacją. Pamiętając, że Ryszard Koziołek nazwał kiedyś Zorbę „niebezpiecznym nauczycielem”, wyznam, że nie jestem pewien, czego uczy mnie Ange Postecoglou. Ale może to nieważne; żeby zacytować Kazantzakisa: nie zamierzam mieć pretensji do figowca, że nie rodzi czereśni. „Trzymaj dystans, szefie, dobrze ci radzę!”. I nie stresuj się już tak kolejnymi katastrofami. Bez wiary, bez nadziei, baz fałszywych złudzeń – tańcz.

Albo kibicuj.

To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.

Derby północnego Londynu, czyli historia się powtarza

Spróbujmy przekleić jeden do jednego początek poprzedniego wpisu i sprawdźmy, w którym momencie przestaje się zgadzać. „Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym”… No dobrze, w tym ostatnim zdaniu należałoby dokonać korekty, zmieniając dwa momenty gapiostwa w jeden, ale dalsze akapity muszą już być mniej optymistyczne niż te pisane po porażce z Newcastle. Tym razem to były przecież derby północnego Londynu: mecz, w którym pasja trybun powinna powodować, że drużyna faktycznie gra na 110 procent normy – a spowodowała jedynie coś, co Postecoglou określił po meczu mianem „braku przekonania”.

Nie słuchało się tych słów dobrze. A może raczej: niedobrze się patrzyło na poczynania Tottenhamu po straconym golu – po tej jednej chwili gapiostwa przy stałym fragmencie – kiedy to gospodarzom ewidentnie brakowało pomysłu, co mają zrobić teraz. Wydawałoby się: nie powinno tak być, bo przecież tracone bramki są wpisane w strategię trenera, który uznaje, że doskonałość w futbolu nie istnieje, więc na zachowanie czystego konta co tydzień trudno liczyć – byle tylko można było strzelić więcej goli od przeciwnika. A tutaj znowu blado. A tutaj liczba strzałów może nawet wydaje się zadowalająca, ale już ich jakość – nie bardzo. A tutaj w pamięci zostaje na przykład ten moment z pierwszej połowy, kiedy imponujący pressing Tottenhamu przynosi odebranie piłki przed polem karnym rywala i szansę Solankego, ten jednak zwleka ze strzałem na tyle długo, by Saliba zdołał go zablokować. Albo okazja Kulusevskiego – nie ta z piątej minuty, gdzie instynktownie bronił Raya; późniejsza, kiedy Saliba pozbawił Szweda swobody manewru. Albo ta płynna akcja z 73. minuty, kiedy piłka błyskawicznie krążyła między zawodnikami Spurs, by w końcu trafić do Maddisona, ten jednak zamiast strzelać próbował ją jeszcze przekazać Sonowi… i tyle z tego było. Znów patrząc na sposób, w jaki rozwijały się ataki gospodarzy, miałem wrażenie, że oglądam szczypiornistów i piłkę krążącą po obwodzie – problem w tym, że nie miał kto jej rzucić. Mało prostopadłych podań, mało strzałów, schematyczne dość próby dostarczenia futbolówki na skrzydło, ale potem płynące ze skrzydła dośrodkowania z łatwością padające łupem stoperów Arsenalu.

Kto oglądał dzisiejsze studio przedmeczowe Viaplay, ten wie: osłabienia Arsenalu nie budziły we mnie wielkich nadziei. Czy z Odegaardem i Rice’em, czy bez – Mikel Arteta już w poprzednim sezonie pokazał, że wie, jak się gra z Tottenhamem. Że można oddać piłkarzom Postecoglou futbolówkę, zagęścić przedpole własnej bramki, a oprócz tego czyhać na sposobność do kontry bądź  na stały fragment właśnie. Jeśli spojrzymy na cztery ostatnie gole Arsenalu w derbach północnego Londynu – dzisiejsze trafienie Gabriela było trzecim po rzucie rożnym. Historia się powtarza: w ostatnich trzech latach Kanonierzy zdobyli już 42 gole po stałych fragmentach (tylko w sezonie 23/24 – 22) i trudno, żeby kibic Tottenhamu nie przypominał sobie w tym momencie z goryczą dysertacji pracującego niegdyś z Antonio Conte Gianniego Vio – dysertacji o tym, że rzuty rożne i wolne mogą być ekwiwalentem napastnika strzelającego dla drużyny 20 bramek w sezonie. Można powiedzieć: zajmujący się w Arsenalu stałymi fragmentami Nicolas Jover potężnie ułatwił zadanie dziennikarzom spisującym pomeczowe sprawozdania. Mogli po prostu uczynić ich głównym bohaterem… Nicolasa Jover. 

O tym też zdążyłem w studiu powiedzieć: kiedy wszystko Tottenhamowi wychodzi, oglądamy futbol oszałamiająco piękny, może nawet najlepszy w lidze. Problem w tym, że w piłkę grają ludzie, a ludziom z definicji nie może wychodzić „wszystko”. Ludzie mają słabe punkty, jak świetny przecież w bronieniu strzałów Vicario, przy rzucie rożnym przynoszącym Arsenalowi gola odpychający stłoczonych przed nim zawodników zamiast skupić się na tym, gdzie za moment pojawi się piłka.

To poczucie rosło we mnie w ostatnich miesiącach poprzednich rozgrywek: w tej lidze wszyscy już wiedzą, jak grać przeciwko Tottenhamowi. A że dziś Arteta w jakimś sensie zrobił to samo, co Howe czy Cooper w minionych tygodniach – wrażenie to pogłębia się w pierwszych kolejkach sezonu obecnego.

Co mnie prowadzi w kierunku myśli raczej niespokojnej. O Ange’u Postecoglou, który jest, owszem, wspaniałym człowiekiem i dobrym wychowawcą, który pięknie potrafi opowiadać o piłce i o życiu, ale którego poziom radykalizmu może się okazać jak na Premier League jednak zbyt wysoki. Że Australijczyk to może być przypadek trochę taki jak Juanma Lillo, piękny umysł, wizjoner i idealista, z którym Pep Guardiola toczy najbardziej fascynujące debaty w dziejach współczesnego futbolu, ale który nieprzypadkowo nie prowadzi drużyny samodzielnie.

Owszem, zaraz po tej myśli przychodzi druga: o powszechnej niecierpliwości, która w dzisiejszych czasach zniszczyła niejedno trenerskie dzieło. Przecież zanim Mikel Arteta stworzył z Arsenalu drużynę nieustraszoną i dzielnie mierzącą się z przeciwnościami, musiało upłynąć sporo czasu – po kilkunastu miesiącach pracy, owszem, wygrany Puchar Anglii dał mu kredyt zaufania, ale nadal roboty było mnóstwo i zdarzały się serie słabszych występów. Ange Postecoglou w sposób oczywisty na podobny kredyt zasługuje, nie tylko dlatego, że Son czy Romero przystępowali do dzisiejszych derbów po wielogodzinnych podróżach z drugiego końca świata, a Dominic Solanke dopiero co wznowił treningi.

Tak, najbardziej ze wszystkiego nie lubię w dzisiejszych czasach niecierpliwości. Łatwych sądów w mediach społecznościowych. Hejtowania piłkarzy i zwalniania trenera po jednym kiepskim wyniku. Siedem powyższych akapitów służyło wyłącznie temu, bym nie robił takich rzeczy na koniec akapitu ósmego.

Północnolondyński dzień świra

Trzydzieści siedem lat kibicuję temu klubowi i wciąż potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przyznajmy: zazwyczaj negatywnie. Choć tym razem negatywnie poza boiskiem, nie na nim.

Tego, że Tottenham przegra ten mecz, można się oczywiście było spodziewać. Nie tylko dlatego, że dziewięciu zawodników pierwszego składu było kontuzjowanych – z czego lewy obrońca i jego zmiennik, a także środkowy pomocnik i środkowy napastnik mogliby liczyć na grę od pierwszej minuty. Nie tylko dlatego, że ostatnie tygodnie były czasem bolesnej weryfikacji projektu Ange’a Postecoglou, a australijski trener zaczął mocno mówić o skali zmian, jakie czekają drużynę latem. Nie tylko dlatego, że Manchester City wiosną nie zwykł przegrywać. Także dlatego, że – w odróżnieniu od poprzedników – Postecoglou w starciach z Manchesterem City ani myślał oddawać inicjatywę, murować bramkę i nastawiać się na szybkie kontry, co było przepisem na sukces Mourinho, Nuno Espirito Santo czy Contego (a także Stelliniego, który wygrał z Guardiolą, gdy Conte odpoczywał po operacji wyrostka). Otwarta gra przeciwko mistrzom Anglii, próba ich zabiegania, nastawienie na pressing, słowem: postawa proaktywna, w najlepszym razie zapowiadały wymianę ciosów, w najgorszym wykorzystanie sytuacji przez drużynę mocniejszą, bardziej doświadczoną i na tym etapie rozwoju stale już walczącą o najwyższe cele. I oczywiście: można to nazwać naiwnością, ale można też nazwać konsekwencją szkoleniowca przekonanego, że obrał najlepszą możliwą drogę – i dostarczającego w trakcie pierwszych miesięcy pracy w klubie wystarczająco wielu powodów, by mu zaufać.

Na boisku przecież do postawy Tottenhamu trudno było mieć zastrzeżenia. Jasne: zawiodła skuteczność w kluczowych momentach, jasne: Kulusevski czy zwłaszcza wychodzący sam na sam z Ortegą Son mogli wykorzystać swoje okazje. Jasne: akcja, po której goście objęli prowadzenie mogła zostać kilka razy przerwana, choć akurat nie przez mającego już żółtą kartkę Bentancura. Jasne: Manchester City ostatecznie okazał się lepszy, bo po prostu swoje szanse wykorzystał – i miał w składzie znakomitego Fodena. Mimo wszystko jednak potrafiłbym napisać sprawozdanie z tego meczu skupiając się na pozytywach. Na tym, że Maddison grał lepiej niż ostatnio – i w ogóle środek pola długimi chwilami dominował rywali, dla których dominacja brzmi jak drugie imię. No i ta wyjściowa formacja: bez napastnika, a właściwie z bardzo szeroko ustawionymi na bokach Sonem i Johnsonem, co właśnie pozwalało wygrywać walkę o środek, nawet jeśli kilkukrotnie zostawiło otwartą przestrzeń dla rozpędzającego się Walkera. Pressing. Intensywność. Zdecydowanie.

Dziwna sprawa, napisałem już dwa i pół tysiąca znaków, a nie przeszedłem do sedna. A sednem jest, niestety, toksyczna atmosfera panująca wokół tego meczu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin w mediach społecznościowych, a w ślad za nimi także: w tradycyjnych (doprawdy, niesamowite, że nawet w BBC ulegli wyścigowi na kolportowanie memów i cytowanie trolli nawołujących do podłożenia się przez Tottenham Manchesterowi City). Toksyczna atmosfera, która – również dzięki pytaniom do Postecoglou na przedmeczowej konferencji, ale przede wszystkim dzięki zachowaniom trybun – miała wpływ na piłkarzy. Doprawdy, trudno gonić wynik, podkręcać tempo w końcówce (co zwykle było specjalnością dobrze przygotowanej kondycyjnie drużyny), kiedy trybuny milczą albo zamiast wspierać twoje wysiłki, zajmują się obrażaniem sąsiada. „Ostatnie czterdzieści osiem godzin pokazały, że fundamenty są dość kruche” – mówił po meczu Postecoglou, niezbyt starannie tłumiąc gniew. „Dużo się w tym czasie dowiedziałem, to było interesujące doświadczenie”. Dopytywany, czy chodziło mu o ostatnie czterdzieści osiem godzin w klubie, czy poza nim, mówił, że tu i tu.

Przyznam, że podobnego niesmaku nie odczuwałem od czasu, gdy we wrześniu 2008 roku Tottenham grał z Portsmouth, a na występującego w składzie rywali Sola Campbella lała się z trybun fala nienawiści. Niesmaku, który Postecoglou dobrze nazywał i przed, i po meczu. Przecież życzenie swojej drużynie porażki nie tylko ją demobilizuje, ale uderza w same podstawy sportu. I rozbraja wysiłki, mające na celu zbudowanie w drużynie kultury wygrywania. Jak można myśleć o odrobieniu w przyszłym sezonie ponad dwudziestopunktowej straty do czołówki, jeśli tej kultury wygrywania nie wpisze się w klubowy etos na równi z przywiązaniem do atrakcyjnego futbolu i listą drużyn, z którymi nie ma się po drodze?

Nie wykluczam, oczywiście, że futbol i tym razem okazuje się lustrem, w którym przegląda się cały nasz świat. Głosowanie w wyborach nie za kimś, a przeciwko komuś. Wzmożenia i nagonki…  Ci, którzy obejrzeli „Dzień świra”, pamiętają pewnie wypowiadaną tam modlitwę Polaka, to jest, najmocniej przepraszam, pseudo (bo przecież nie prawdziwego) kibica: „Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę, Bogu Ojcu i Synowi. Dop…cie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie, proszę!”. Coś takiego lało się wczoraj z trybun na Tottenham Hotspur Stadium od pierwszej do ostatniej minuty.

Powiecie, że w przypadku zwycięstwa Tottenhamu otwierałaby się droga do mistrzostwa Arsenalu? Nie jeden mecz decyduje o czyimś tytule, a trzydzieści osiem spotkań, cały sezon: wystarczająco długi, żeby mieć poczucie, iż na sukces ciężko się zapracowało. I nie mówcie człowiekowi, który trzydzieści siedem lat oddycha tym klubem, że nie ma pojęcia o prawdziwej północnolondyńskiej rywalizacji. Na samym początku każdej rywalizacji jest przecież pragnienie, żeby samemu być najlepszym – a nie pławienie się w wizji klęski przeciwnika.

Może zresztą powiem to wszystko prościej: kiedy myślę „Tottenham”, kiedy budzę się w nocy na przykład i z mroków nieświadomości słowo to ukonkretnia się w jakieś postaci, to są to zwykle, w kolejności dowolnej, Paul Gascoigne, David Ginola, Gary Lineker, Jurgen Klinsmann, Glenn Hoddle, Lucas Moura, Harry Kane, Ledley King, Ossie Ardiles, Gareth Bale, Luka Modrić, Gary Mabbutt, Rafael van der Vaart, Dele Alli, owszem: Mauricio Pochettino także, i Ange Postecoglou. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło pomyśleć o Tottenhamie i zobaczyć Artetę, Wengera, Henry’ego czy Bergkampa, nawet jeśli ci dwaj ostatni strzelili mojej drużynie mnóstwo bramek.

Runda honorowa

Tak, wiem, podobno są drużyny, które na zakończenie sezonu organizują triumfalne przejazdy przez miasto odkrytym autobusem (a w przypadku Athleticu Bilbao czy Venezii – parady na łodziach), by zaprezentować tysiącom fanów wywalczone właśnie trofeum. Ponieważ nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, moim ulubionym przeżyciem kibicowskim bywa zwykle świadkowanie rundzie honorowej, którą na koniec ostatniego meczu u siebie piłkarze wykonują dookoła boiska, by po prostu podziękować fanom za doping.

To znaczy, owszem, zdarzały się, i to wcale nierzadko, sezony, w których drużyna prezentowała się tak fatalnie, że wspólne przeżycie tej chwili wydawało się niemożliwe. Bywały i takie, w których kibice i piłkarze dziękowali sobie wzajemnie ze łzami rozczarowania, bo do spełnienia (które w przypadku Tottenhamu oznaczało zwykle awans do europejskich pucharów) brakowało naprawdę niewiele. Bywały takie, w których obie strony zdawały sobie sprawę, że po wakacjach nie zobaczą się w tej samej konstelacji. Bywały takie, w których my, kibice, zamienialiśmy się w specjalistów od mowy ciała: czy to machnięcie ręką Harry’ego Kane’a, uniesiona dłoń Garetha Bale’a, ukłon Luki Modricia, dyskretne skinienie Dymitara Berbatowa oznacza rozstanie już na zawsze?

Akurat wczoraj tego nie było. Nawet jeśli latem Tottenham czeka potężna przebudowa, po żadnym z zawodników, który może odejść w jej trakcie, nie będziemy płakać tak, jak po Harrym (no, może Richarlisona będzie szkoda, bo w związku z kontuzjami nie zdołał w pełni rozwinąć skrzydeł; on akurat, mimo iż przez cały czas utykał, opuszczał wczoraj stadion jako jeden z ostatnich, wcześniej podchodząc do trybun i cierpliwie pozując do zdjęć z każdym fanem). Było natomiast coś ważniejszego: coś, co sprowadza nasze kibicowanie do samej esencji. Do relacji.

Kilkanaście minut po ostatnim gwizdku zobaczyliśmy ludzi, z którymi można odczuwać więź na poziomie znacznie bardziej podstawowym niż wynikająca z faktu, że w sobotnie popołudnia wychodzą na boisko w koszulkach, których repliki wypełniają nasze szafy. Zobaczyliśmy młodych mężczyzn w towarzystwie żon i partnerek, z których bynajmniej nie wszystkie imponowały szykiem czy figurą modelek. Czasami idących wzdłuż trybun z rodzicami (ktoś z fanów odkrył przy okazji ze zdumieniem, że ta fatalnie ubrana dwójka cudzoziemców, która pewnego razu próbowała skorzystać z toalety w pobliskim pubie Bell & Hare twierdząc, że ich syn gra tu na bramce, faktycznie mówiła prawdę). Często z dziećmi, które w tym spektaklu odgrywały osobne role: mały Leo Maddison, wzbudzając owacje widowni, naśladował cieszynkę taty, mały Valentino Romero, strzelał na bramkę, a każde jego trafienie wywoływało zachwycony ryk trybun, porównywalny z tym, który daje się słyszeć po wślizgach ojca. Son, jak zwykle, był dla wszystkich tych dzieci ukochanym wujkiem, niańcząc je na rękach i rozśmieszając, a najwięcej czasu spędził ze swoim chrześniakiem, synem Bena Daviesa.

Innymi słowy, zobaczyliśmy ludzi takich jak my. Mających swoje życie poza futbolem. Martwiących się o zdrowie rodziców. Niedosypiających, gdy dzieci ząbkują. Czasami tak bardzo samotnych. Wczoraj jednak, zwłaszcza że paręnaście minut wcześniej wygrali mecz, akurat rozluźnionych i rozgadanych. Cieszących się naszą obecnością i karmiących się naszymi oklaskami tak samo, jak my karmimy się ich wysiłkiem. Eksplorujących to tajemnicze połączenie między nami już bez presji wyniku i emocji, jakie budzi rywalizacja.

Czasami w trakcie takiej rundy można wyczuć na trybunach nadzieję i optymizm. I znowuż: wiem, że nadzieja i optymizm to najważniejsze cechy kibica; że bez umiejętności łudzenia się, że w następnym meczu, a już szczególnie sezonie, będzie lepiej, nie dałoby się w ogóle tego futbolu oglądać. W przypadku Tottenhamu Ange’a Postecoglou nadziei i optymizmu jest jednak jakby więcej. Dawajcie już to City we wtorek, Sheffield United w niedzielę, a potem niech nadejdzie kolejny sezon.

Na Anfield Liverpool zadbał o komfort swoich fanów – a potem zatroszczył się o fanów Tottenhamu

Niech nikogo nie zmyli wynik, bardzo proszę. I niech nikt nie opowiada o jakimś comebacku. Tottenham, owszem, zdobył w drugiej połowie dwa gole na Anfield, a oprócz tego oddał jeszcze kilka strzałów i mógł się nawet wykłócać o sytuację, w której wysoko uniesiona noga Gomeza znajdowała się o cal od głowy Johnsona, ale wszystko to było raczej efektem rozluźnienia gospodarzy, którzy w końcu zdjęli nogę z gazu, a Jurgen Klopp zaczął wpuszczać rezerwowych. Owszem: Richarlison dał w walce ze stoperami coś, czego nie potrafił fatalny mimo zdobytej bramki Son – i jego miejsce w wyjściowym składzie na końcówkę sezonu powinno być niepodważalne. Owszem: piłka zaczęła krążyć szybciej. Owszem: Johnson przestawiony na prawe skrzydło zaczął wybiegać za plecy rywali. Ale to nie o Tottenhamie powinna być opowieść, tylko o Liverpoolu, który po siedemdziesięciu minutach rozrywki dostarczanej swoim fanom, najwyraźniej postanowił zadbać także o fanów gości.

Wcześniej gospodarze grali tak, jakby to był nie przedostatni, ale ostatni mecz Kloppa na Anfield i chcieli godnie Niemca pożegnać (nawiasem mówiąc, odsyłam do swojego pożegnania trenera Liverpoolu w „Tygodniku Powszechnym”): pressowali niestrudzenie, atakowali z fantazją, strzelali przepięknie (Eliott!). Bałagan, jaki robił się w defensywie i środku pola Tottenhamu, gdy przyspieszali, był zatrważający – nie wiem, czy nie najlepszą jego ilustracją, było zachowanie Emersona Royala przy trzecim golu, kiedy Brazylijczykowi wydawało się, że odebrał piłkę Salahowi i nie zauważył pędzącego po nią Eliotta; oto kontrpressing w najlepszym wydaniu. Royal grał zresztą w tym meczu tak słabo, że sarkastycznym żartem wymienianym przez fanów Spurs na Twitterze było życzenie, aby wystąpił przeciwko Manchesterowi City i umożliwił drużynie Guardioli sięgnięcie po mistrzostwo kosztem Arsenalu (zważywszy na kontuzje Udogiego i Daviesa – mają ten występ jak w banku). Ale nie on jeden przypominał na własnej połowie treningowego manekina, objeżdżanego przez piłkarzy Liverpoolu w trakcie pierwszych 45 minut: do przerwy gospodarze oddali dwanaście strzałów.

Szkoda, bo Tottenham zaczął lepiej niż w czwartkowym meczu z Chelsea: podchodził wyżej, próbował odbierać piłki na połowie rywala, ale (tu akurat tak samo jak w spotkaniu z Chelsea) kiedy po takim odbiorze zdołał już dotrzeć przed pole karne Liverpoolu, kończyły się wszelkie pomysły. W ataku pozycyjnym wyglądało to tak sobie, a po stracie piłki – katastrofalnie. Pierwszego gola gospodarze zdobyli z porażającą łatwością, a kolejne były kwestią czasu. Tym razem problemem nie była obrona przy stałych fragmentach gry, a w ogóle obrona – nieprzypadkowo w przerwie Vicario musiał rozdzielać awanturujących się Romero i Royala (mignął mi gdzieś złośliwy komentarz, że był to pierwszy w tym meczu przypadek, w którym gracze Tottenhamu podjęli walkę).

Ange Postecoglou zapowiedział przed wyprawą na Anfield, że latem w drużynie zajdą drastyczne zmiany. Jeśliby sądzić tylko z dzisiejszego spotkania, powinien się pozbyć dwóch trzecich składu, co się oczywiście nie stanie. To z pewnością nie jest temat na szybki pomeczowy zapisek, ale chciałbym, doprawdy, wiedzieć, jakim cudem zawodnicy tak świetni w pierwszych miesiącach – Kulusevski, Son, Maddison, Sarr, Porro – aż tak bardzo obniżyli loty. Zapewne Australijczyk ma rację, że każdy przypadek jest indywidualny, ale trudno nie zauważyć pewnej desperacji, z którą próbuje w ostatnich miesiącach zestawić środek pomocy, bo tutaj koncepcja zmienia się z meczu na mecz, a normą są zmiany któregoś z graczy tej formacji już w przerwie. Dodam zresztą, że wśród przedmeczowych spekulacji na temat charakteru owych drastycznych zmian moją uwagę zwróciły nie plotki na temat piłkarzy, którzy mieliby przyjść i odejść z klubu, ale pogłoska o wzmocnieniu sztabu szkoleniowego przez jakiegoś bardziej doświadczonego od młodych asystentów Postecoglou trenera.

NIe od razu zbudowano Arsenal Artety czy Liverpool Kloppa; zbyt dobrze pamiętam piękny futbol Tottenhamu, grany jeszcze nawet w marcu z Aston VIllą, żeby nie dawać Postecoglou kredytu zaufania. Z drugiej strony jednak: czwarta porażka z rzędu… To się nie zdarzyło ani Contemu, ani Nuno Espirito Santo, ani Mourinho, ani Pochettino – żeby przypomnieć sobie tak fatalną passę, musiałbym chyba wrócić do czasów Jacquesa Santiniego, czyli dwadzieścia lat. A kiedy patrzę na tytuły pomeczowych relacji, że Tottenham pogrzebał właśnie szanse na grę w Lidze Mistrzów, to myślę, że nawet miejsca w Lidze Europy, zważywszy na znakomitą ostatnio formę Newcastle i Chelsea, nie możemy być pewni.

Derbowe różnice

Z lekcji do odrobienia przez Tottenham po wczorajszych derbach najważniejsza nie wydaje mi się ta o bronieniu przy stałych fragmentach gry – choć dwie bramki stracone po rogach dopisujemy do i tak długiej, liczącej już dwanaście pozycji w tym sezonie listy. Problemem jest, oczywiście, wprowadzanie piłki w strefę ataku, a później jej krążenie między zawodnikami z szybkością i płynnością co najmniej porównywalną do tej, która cechuje Arsenal (ileż to już meczów zespół bez większego problemu przedostaje się pod pole karne przeciwnika, ale tam utyka, zmuszony do podawania w poprzek i niezdolny do sforsowania ciasno ustawionej obrony?). Problemem jest, z pewnością z tym związana, forma Maddisona, a także Sona, który akurat tutaj nigdy nie dorówna Harry’emu Kane’owi (mam na myśli zarówno udział w rozegraniu, cofanie się spod bramki rywala i branie na siebie roli kogoś uruchamiającego kolegów podaniami; coś podobnego robił wczoraj Havertz – jak obecność obecnego snajpera Bayernu we własnym polu karnym przy wolnych i rogach). Ale kwestia najważniejsza dotyczy nie taktycznych niuansów, formy poszczególnych zawodników czy wywołanych przez derby emocji, które nawet przy stanie 3:0 dla gości nie pozwalały uznać meczu za rozstrzygnięty. Chodzi o to, co wydarzyło się siedem sekund przed golem Bukayo Saki.

Strzelec tej bramki udzielił kilka dni temu interesującego wywiadu brytyjskiej prasie. Mówił nie tylko o tym, jak w trosce o swoje zdrowie nauczył się unikać kontaktu z przeciwnikiem, ale także o momentach, w których został już sfaulowany: że często podrywał się wówczas z murawy i wracał do gry mimo bólu, by przedłużająca się przerwa nie wybiła jego drużyny z rytmu. Rzecz w tym, że kiedy Saka gubił już krycie Daviesa, hen daleko na połowie gości (a nawet w ich polu karnym) dwóch piłkarzy Tottenhamu, Maddison i Kulusevski, podnosiło się jeszcze z murawy i protestowało z powodu krzywdzących rzekomo decyzji sędziego. Jeśli czegoś zazdrościłem wczoraj Arsenalowi to właśnie solidarności, z jaką po stracie piłki cała drużyna galopowała na własną połowę, by tworzyć tam szczelną zaporę. W zasadzie dopiero w końcówce gracze przedniej formacji Kanonierów zaczęli odpuszczać zadania defensywne – choć Arteta błyskawicznie wezwał wówczas Martinellego, by przypomnieć mu o tym, co do niego należy.

Kilkanaście godzin po meczu łatwiej odrzucić typowe dla derbów skrajności i przywrócić nieco proporcji. Tottenham zaczął dobrze, odbierał piłki wysoko i generalnie w pierwszej połowie nie był aż tak zły, jak sugerował wynik. Jego comeback również nie był aż tak spektakularny, nawet jeśli w ostatnich sekundach zobaczyliśmy w polu karnym Arsenalu także Guglielmo Vicario. Trochę w tym wszystkim było pecha (samobój Hojbjerga, słupek Romero, minimalny spalony przy nieuznanym golu Van de Vena), trochę w tym wszystkim było szczęścia (pomyłka w ocenie przy faulu w polu karnym niezawodnego zwykle Rice’a; złe wybicie bramkarza, przejęte przez Romero, który doprawdy nie wiadomo, co robił w tym akurat miejscu boiska). Najwięcej było jednak świadomości różnicy w rozwoju obu drużyn.

Mikel Arteta pracuje w Arsenalu od grudnia 2019, cztery i pół roku. Wszyscy wiemy, jak to się zaczynało: Puchar Anglii był ważnym argumentem, by „zawierzyć procesowi”, ale jeszcze sezon 2020/21 drużyna kończyła na ósmej pozycji i bez awansu do europejskich pucharów. W sezonie 2021/22 w końcówce zjadły ją nerwy, m.in. w derbach północnego Londynu, rok temu brakowało niby niewiele, ale w zasadzie dopiero teraz mówimy o dojrzałym, świadomym celu zespole, zbudowanym wedle potrzeb szkoleniowca – regularnie wspieranego na rynku transferowym, a w kwestii stylu gry ewoluującego wraz ze swoimi podopiecznymi. Pierwszy sezon Postecoglou, jeśli liczyć punkty, z pewnością zakończy się lepiej niż w przypadku Artety. Porażka w derbach boli, owszem, ale uświadamia tę różnicę, o której w ogniu przygotowań do takiego meczu chętnie się zapomina. Wszystko to, co ofensywni gracze Arsenalu robią już niemal odruchowo, w Tottenhamie trwa ułamki sekund dłużej: w tym także widać czas, jaki ten nowy zespół (ilu kluczowych zawodników Spurs wchodzi dopiero na poziom Premier League?) spędził ze sobą do tej pory.

PS Romero, ty wspaniały wariacie.

Powrót do Newcastle, czyli Angeball w kryzysie

Najłatwiej pewnie zacząć od końca, od gola na 4:0 po (szesnastym!) rzucie rożnym dla Newcastle, bo wygranych pojedynków w powietrzu gospodarze zaliczyli sporo również i wcześniej w polu karnym Tottenhamu. Co mogłoby posłużyć za ilustrację problemu: piłkarze Eddiego Howe’a (tak jak Fulham przed miesiącem czy Wolves w lutym) byli od rywali agresywniejsi i bardziej zdecydowani, wygrywając większość pojedynków. Cóż z tego, że Tottenham utrzymywał się przy piłce przez niemal trzy czwarte meczu, przez pierwsze pół godziny Bentancur poruszał się po boisku z niepodrabialną gracją, a Maddison efektownie zagrywał zewnętrzną częścią stopy, skoro nic z tego nie wynikało? To znaczy, przepraszam, wynikało: gra po obwodzie przed polem karnym Newcastle kończyła się przejęciem piłki przez gospodarzy, dalekim wykopem i kolejną okazją szarżujących Gordona, Isaka czy Barnesa.

To jeden z problemów Tottenhamu, narastających w ostatnim czasie: wrażenie, jakby im strzelać nie kazano. Jakby mieli wjechać w pole karne po kaskadzie podań, ewentualnie zagraniu od skrzydłowego do skrzydłowego wzdłuż bramki (jeszcze przy stanie 0:0 miał taką okazję Werner po podaniu Johnsona). Że obrona Newcastle została na ten mecz sfastrygowana, a bramkarz nie zalicza się do najpewniejszych? No ale to wypadałoby sprawdzić. Wypadałoby spróbować chociaż zmusić Dubravkę do wysiłku.

Łatwo po takim meczu obśmiewać: nieskuteczność Wernera, piłkę odskakującą Sonowi (to po stratach kapitana wyszło kilka najgroźniejszych ataków Newcastle, z czego dwa zakończone golem), podanie Porro, które zamieniło się w asystę przy bramce Gordona, upadki niezawodnego zwykle Van de Vena, dziś sprawiającego wrażenie, jakby wyszedł na ten mecz w klapkach zamiast butów z kołkami. Ale właśnie fakt, że tylu niezawodnych zwykle piłkarzy sprawiało wrażenie debiutantów, wskazuje, że problem jest systemowy. Tottenham ma straszliwe kłopoty w bronieniu się podczas faz przejściowych; w przerywaniu kontrataków, na które jest coraz częściej narażony. Jego piłkarze odbijają się od rywali w fizycznych starciach, licząc na to, że sędzia się nad nimi zlituje. Ich pressing z pierwszej fazy sezonu przestał funkcjonować. Ich zawodnicy środka pola, mający wspierać płynne wyprowadzanie akcji od obrony – dziś Bissouma z Bentancurem – nie są w stanie minąć rywali dryblingiem, a rajdów przeciwnika zatrzymać nie potrafią. O tym, że po kontuzji Maddison nie wrócił do formy z jesieni, świadczą wszystkie statystyki, co gorsza w ostatnich meczach można mieć również pretensje do Sona. Kreujący przez pół roku najwięcej okazji w tej drużynie Kulusevski kilka ostatnich meczów zaczyna z ławki. Przed każdym kolejnym spotkaniem zastanawiamy się, kto zagra w drugiej linii – i każdy wybór okazuje się do poprawienia (osobiście uważam, że także wystawieniem Lo Celso w miejsce Maddisona).

Na sześć kolejek przed końcem sezonu – kiedy trzeba grać jeszcze z Arsenalem, Liverpoolem, City i Chelsea – era „Angeballu” znalazła się w największym kryzysie. Coś, co w swoich najlepszych momentach zachwycało wyrafinowaniem, świeżością i brawurą, ale także intensywnością, agresją czy tempem, wyradza się w szukanie w kółko tego samego schematu, rozszyfrowanego już przez rywali. Piłkarze Newcastle nawet nie musieli pressować tak wytrwale, jak robią to zazwyczaj, raczej czekali na momenty, w których gracze Tottenhamu sami zaplączą się między ich nogami, a potem wyprowadzali błyskawiczny atak, napędzony np. świetną prostopadłą piłką Bruno Guimaraesa. 

Postecoglou mówi, że nie dba o awans do Ligi Mistrzów, tylko o postęp drużyny, ale ponura pointa jest taka, że postęp, jaki osiągnął (nawet jeśli nie do zakwestionowania, pamiętając rozpad Tottenhamu na St. James’ Park przed rokiem), raczej o tej Lidze Mistrzów marzyć nie pozwala. Cóż, patrzenie na pociąg odjeżdżający ci sprzed nosa w chwili, gdy po długim biegu naciskałeś już guzik mający otworzyć drzwi, to wyjątkowo przykry widok, ale chyba trzeba zacząć się z nim oswajać: kibic Tottenhamu, jak widać, traci rezon równie szybko, jak jego ulubieńcy dzisiaj nad rzeką Tyne.

Tottenham rośnie

„To będzie najważniejszy mecz w najnowszej historii Aston Villi” – grzmiał przed spotkaniem z Tottenhamem kapitan gospodarzy, John McGinn. Sądząc po czerwonej kartce za brutalne wejście w mijającego go dryblingiem Udogiego, w 65. minucie meczu, był przed tym spotkaniem aż za bardzo zmotywowany. A może jednak (to życzliwsza interpretacja, ale również memento dla zarządów obu klubów przed przyszłorocznymi rozgrywkami, na które trzeba będzie zbudować kadry zdolne do rywalizacji na wielu frontach w rytmie dwóch meczów tygodniowo) odrobinę zmęczony po czwartkowej wyprawie do Holandii, gdzie Villa potykała się z Ajaksem w Lidze Konferencji Europy. Przy wszystkich komplementach, jakie za chwilę przeczytacie tu na temat Tottenhamu, o tym jednym na początek chciałbym wspomnieć: ewidentnie gospodarze nie byli w stanie dotrzymać kroku rozpędzającym się z każdą minutą, zwłaszcza w drugiej połowie, gościom. Może Postecoglou narzekać na rwany sezon, może mówić, że zamieniłby się z każdym trenerem grającym w europejskich pucharach, ale na razie jego piłkarze mają w nogach trzydzieści meczów – Aston Villa rozegrała ich już o jedenaście więcej. Praca z drużyną w ośrodku treningowym przez cały boży tydzień to rzadki luksus w tym fachu – za rok (jak wszystko na to wskazuje) już tak nie będzie.

Trudno się oczywiście dziwić optymizmowi, jaki przebijał z wypowiedzi McGinna. Organizacja Aston Villi w tym sezonie jest imponująca, a plan taktyczny, jaki przyjął Unai Emery na mecz z Tottenhamem, powinien wróżyć gościom kłopoty. Za każdym razem, kiedy piłkarze Postecoglou mierzą się z drużyną grającą trójką obrońców, ich gra traci na płynności, a schodzący do środka boczni obrońcy grzęzną w tłoku. Przewaga w posiadaniu piłki nie przekłada się na sytuacje strzeleckie, a rywal czyha tylko na przechwyt, błyskawiczną kontrę albo po prostu zagrywa długą piłkę za plecy obrońców. W pierwszej połowie meczu na Villa Park lepsze okazje mieli gospodarze, i nie były to – przyznajmy – okazje na skutek szczególnie wyrafinowanych, wielopodaniowych akcji, a raczej efekt dalekiego zagrania do Watkinsa czy straty Bissoumy w trakcie próby wyprowadzenia piłki spod własnej bramki.

To był, jak mi się zdaje, komunikat Postecoglou do piłkarzy w przerwie: grajcie swoje, nie zwalniajcie tempa, rywale w końcu nie dotrzymają wam kroku. Bo tak właśnie się stało: w pięćdziesiątej minucie szybka wymiana podań na własnej połowie pozwoliła w końcu minąć zasieki Villi, a firmowy już sprint Sarra na wolne pole (przyniósł mu gola w niedawnym meczu z Brighton) i jego świetne zgranie z prawego skrzydła do wbiegającego w pole karne Maddisona dał Tottenhamowi otwarcie. Drugi gol był tyleż efektem niestaranności w rozegraniu Villi, co pressingu Spurs, dokładnemu podaniu Sona i przytomnemu wykończeniu Johnsona, później była czerwona kartka McGinna i mecz można było uznać za rozstrzygnięty: w końcówce Son dorzucił jeszcze jedną asystę, a także gola, który sprawił, że zrównał się z Cliffem Jonesem na piątym miejscu wśród najskuteczniejszych strzelców w historii klubu.

Na liście zawodników do skomplementowania Koreańczyk musi zająć oczywiście poczesne miejsce: w 24 meczach tego sezonu, nawet odłączony od telepatycznego porozumienia z Kane’em (który, skądinąd, rzucił wczoraj piłkę do Musiali tak, jakby młody Anglik był właśnie Sonem), zdobył 14 bramek i ma 8 asyst; w sumie trudno powiedzieć, czy kapitan i lider Tottenhamu lepiej prezentuje się na szpicy, czy atakując z lewej strony. W ostatnich tygodniach doskonale radzi sobie również Brennan Johnson, przy czym nie chodzi jedynie o bramki i asysty, ale o ciężką pracę, jaką wykonywał dziś wracając na własną połowę i – zwłaszcza w pierwszej połowie – wspierając Udogiego; jego zmiennik Timo Werner również zaczął strzelać gole, a do tego, że Kulusevski biega najwięcej z graczy ofensywnych, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Po wielomiesięcznej kontuzji rośnie forma Maddisona, Bissouma również stopniowo wraca na poziom z pierwszej fazy rozgrywek; o tym, ile daje Tottenhamowi ruch bez piłki Sarra już wspomniałem, wydaje mi się, że pisałem również o tym, jak łatwiej się zestawia drużynę, mając świadomość, że na ławce rezerwowych siedzą wartościowi zmiennicy, którzy na dwadzieścia minut – pół godziny przed końcem podkręcą jeszcze tempo.

O obrońcach można by w zasadzie dać osobny akapit – Porro i Udogie stanowią fundament taktyki Postecoglou, Romero w 2024 roku jeszcze nie dostał żółtej kartki, a Micky van de Ven, no cóż: gdybym znał się na luksusowych i szybkich samochodach, musiałbym go z takim porównać. Dziś zszedł z kontuzją, która oby nie była poważna (Dragusin zresztą z powodzeniem go zastąpił) – jedyne, co może w tym kontekście irytować, to fakt, że złapał ją ścigając zawodnika będącego na spalonym. Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego w takich sytuacjach sędziowie narażają zdrowie piłkarzy zmuszając ich do kontynuowania gry zamiast podnieść chorągiewkę.

Na jedenaście kolejek przed końcem sezonu wygląda to więc nie najgorzej, odpukać. Niemal wszyscy zdrowi, w zasadzie wszyscy w formie, wszyscy mają dobre powody, by wierzyć, że trener wie, co robi (nawet Eric Dier w niedawnym wywiadzie dla „Timesa” komplementował Postecoglou, mówiąc, że gdyby miał w przyszłości zostać trenerem, to chciałby, aby jego drużyna prezentowała taki właśnie styl). Australijczyk zaś irytuje się wyraźnie słysząc pytania o awans do Ligi Mistrzów – po pierwsze zdaje się uważać, że ma szanse na coś więcej, po drugie podkreśla, że sam awans do Ligi Mistrzów nie jest dla niego celem. Celem jest wzrastanie drużyny; często to słowo wraca w jego ustach – i często musi przyznać, że jego drużyna, owszem, wzrasta.

Może nie był to najważniejszy mecz w najnowszej historii Tottenhamu, ale za to skończył się dobrze.