Archiwa tagu: Tottenham

Szybka setka Jose Mourinho

Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.

Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.

Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.

Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?

Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.

Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.

Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?

Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.

Weekend straconych tematów

Znów wpadam na chwilę, znów złożony jakąś grypoanginą, z nadzieją, że do jutra poprawi się na tyle, by móc napisać parę zdań więcej po meczu Arsenalu z Aston Villą. Tymczasem sygnalizuję jedynie parę tematów, które zaprzątały mi głowę, gdy nie całkiem przytomny oglądałem kolejne mecze Premier League, a i Atletico-Barcelona zdołałem przy okazji wcisnąć.

 

Pierwszy dotyczy Chelsea. A właściwie tego, że w prawdomówność słów Jose Mourinho przestałem wierzyć wkrótce po jego pierwszym zatrudnieniu przez ten klub, czyli niemal dziesięć lat temu, podstawę teoretyczną dla swojej nieufności znajdując wkrótce u jego biografa, Patricka Barclaya. „Musi pan zrozumieć – mówił mu znajomy psychoanalityk – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Oto dlaczego nie zaprzątają mnie już analizy, co Mourinho miał na myśli, zapowiadając wkrótce po powrocie do Chelsea zmianę stylu gry tej drużyny. Oto dlaczego, gdy rozważał kwestie dotyczące przyszłości w klubie Juana Maty, skłonny byłem raczej wierzyć tym dziennikarzom, którzy od chwili powrotu Wyjątkowego na Stamford Bridge wróżyli klubowemu piłkarzowi roku koniec kariery w Chelsea, niż zaprzeczeniom Portugalczyka. Oto dlaczego nie zdziwiłem się, kolejny raz widząc Davida Luiza w środku pomocy, choć miał to być jeden z tych błędów przeszłości, których wyplenienie Jose Mourinho obiecywał.

Zadaniem drużyny jest wygrywanie. Zadaniem trenera: ciułanie kolejnych punktów, żeby na koniec roku wystarczyło do mistrzostwa. Nie mówimy w końcu o Tottenhamie, gdzie prezes i kibice przyznają najwyraźniej jakieś dodatkowe punkty za styl. Mówimy o klubie Jose Mourinho, który, jak to zwykle on, znajduje swoje formuły do wygrywania, nawet jeśli za cenę trwającej osiemdziesiąt minut nudy. Jeden błysk geniuszu Hazarda w morzu przeciętności, symbolizowanej przez długie piłki do Torresa (zobaczcie obrazek), jak niegdyś do Drogby – że to niby nie tak miało wyglądać? Ojtam, ojtam, znajdźcie sobie lepiej inne sprawy do przedyskutowania. Albo chytrze podsunie je wam Jose Mourinho, tak jak po meczu z Liverpoolem, kiedy ni stąd, ni zowąd przypiął się do Suareza.

 

Temat drugi to właściwie cała plejada tematów, które domagałyby się rozwinięcia, gdyby dopisywało zdrowie. Jednym z nich mogłoby być oczywiście sędziowanie. Nieuznany gol Tiote dla Newcastle w meczu z Manchesterem City albo karny dla Liverpoolu w spotkaniu ze Stoke. Tyle że pastwienie się nad sędziami jest jałowe.

Inne wątki wytrącili nam ich potencjalni bohaterowie: David Moyes i Sam Allardyce, wygrywając swoje mecze (tematy poboczne przy Moyesie to, rzecz jasna, Adnan Januzaj: czy nie zostanie zajeżdżony w tak młodym wieku, czy nie nazbyt wielką odpowiedzialność składa się na jego barki, oraz powracający do drużyny Darren Fletcher). Można by oczywiście napisać o odbiciu Sunderlandu, który od paru już tygodni nie wygląda na drużynę z końca tabeli, i o coraz mocniej pogrążającym się Fulham (za wcześnie na samodzielność w przypadku Rene Meulensteena?). Albo nawet o wracającym do bramki Southampton Borucu, niewątpliwie ratującym swojej drużynie zwycięstwo nad WBA. O tym, jak korzystnie wyglądał na tle błędów innych bramkarzy, z Simonem Mignoletem na czele.

Co pozwoliłoby otworzyć temat meczu Stoke-Liverpool, z hokejowym wynikiem, fatalnymi błędami z tyłu i genialną grą z przodu, duetu (znów te duety…) Suarez-Sturridge zwłaszcza, a także z heretyckim pytaniem, czy goście nie wyglądaliby lepiej z Gerrardem na ławce. Ktoś na Twitterze określił ten mecz mianem najgorszego i najbardziej rozrywkowego zarazem spotkania sezonu – zaiste można by poświęcić tej jeździe bez trzymanki osobny kawałek. Może się złoży kiedyś na tekst „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca”, zawierający wstydliwe wyzwanie, że lubiłem organizację gry defensywnej, nawet jeśli ceną za jej podziwianie były czasem mecze zakończone bezbramkowo.

 

Temat trzeci: Tottenham przekroczył magiczną barierę czterdziestu punktów, nie muszę się więc obawiać o spadek z Premier League w tym sezonie. A w pierwszej połowie meczu z Crystal Palace obawiałem się bardzo, bo tak fatalnie grającej drużyny nie widziałem od dawna. Owszem, Tottenham prowadzony jeszcze przez Andre Villas-Boasa sprały w tym sezonie West Ham, Liverpool i MC, ale w każdym z tych meczów widać było jakiś trenerski zamysł, jakąś koncepcję, której nie udało się zrealizować, np. na skutek fatalnego zbiegu okoliczności, jak kuriozalny błąd bramkarza w 14. sekundzie. Tim Sherwood wciąż ma więcej szczęścia niż rozumu: gdyby nie najgorzej strzelony karny, jaki widzieliśmy w tym sezonie, i gdyby nie seria kiepskich ostatnich podań w wykonaniu gości, słowem: gdyby rywal był silniejszy, piłkarze Tottenhamu schodziliby na przerwę przegrywając trzema bramkami. Przy całym tym mówieniu o pierwszym porządnym tygodniu wspólnych treningów, drużyna robiła wrażenie kompletnie się nierozumiejącej: to, jak się ustawiał Chiriches, przerażało równie mocno, jak celność podań Walkera, monotonia zwodów Dembele (zawsze na tę samą, lewą nogę) czy organizacja obrony przy rzutach rożnych (sam Lloris, wychodząc do dośrodkowań, w końcówce trzykrotnie mijał się z piłką). Gol, który przesądził o losach pojedynku z kiepskim przeciwnikiem padł po długiej piłce do Adebayora i jego zgraniu – jakbym oglądał West Ham, bez urazy. Jeden młody Bentaleb, wprowadzony do drużyny przez Sherwooda, bliski swojej pierwszej bramki po uderzeniu w spojenie słupka z poprzeczką i mimo kilku strat dobrze radzący sobie w środku pola (106 podań, to brzmi jak u Xaviego…), nie czyni wiosny.

„Nie podobało mi się, jak grała w ostatnich dwóch latach Chelsea”, mówił Jose Mourinho. No więc mnie się nie podoba, jak gra Tottenham. Której drużynie wolelibyście kibicować?

Cztery cztery dwa

Powiedz mi, co czytasz, a powiem ci, w jakim systemie chciałbyś ustawiać swoją drużynę. Ze zrozumiałych względów śledzę uważnie debatę o nowym ustawieniu Tottenhamu pod Timem Sherwoodem, patrzę, jacy publicyści i które media wyraźnie mu sekundują, a które trzymają dystans, i wydaje mi się, że odnajduję pewną prawidłowość: im kto bardziej związany z tytułem konserwatywnym albo tabloidowym (co nie tylko u nas idzie w parze: przywiązanie do tradycyjnych wartości plus golizna i plotki), tym bardziej upaja się powrotem do 4-4-2 i szydzi z wszystkiego, co trąci podejrzanym (w podtekście może także: cudzoziemskim) wyrafinowaniem. Jeżeliś z „Guardiana” – trzymałeś raczej z Villas-Boasem, dostrzegając sens w jego metodach i ubolewając jedynie, że w kluczowym meczu z Liverpoolem nie był wystarczająco elastyczny, żeby odejść od wysokiej linii obrony (co potrafił przecież zrobić, grając chwilę wcześniej z Manchesterem United). Jeśli piszesz do „Daily Mail” czy „The Sun”, zachwycasz się prostotą rozwiązań proponowanych przez Sherwooda i wierzysz, że jak zadziałały na początku, tak będą funkcjonować w przyszłości.

Co do mnie, próbuję nie uwikłać się w ideologiczne przedzałożenia. W wizji Villas-Boasa dostrzegałem sens, byłem również przekonany, że po dogłębnych zmianach personelu, przeprowadzonych w trakcie tych wakacji, Portugalczyk zasłużył na dużo więcej cierpliwości ze strony kibiców i właścicieli. Równocześnie nie mogę nie dostrzegać, ile do drużyny wniósł Emmanuel Adebayor i że w pierwszych meczach pod nowym trenerem piłkarze Tottenhamu wyglądali, jakby ich wreszcie rozsiodłano i pozwolono biegać luzem. Tim Sherwood zresztą w kwestiach taktycznych nie dawał się zbić z tropu, pytania o system uchylając albo zamieniając na żarty. „U mnie – powiadał, zbierając zachwyty u wspomnianych żurnalistów „Daily Mail” czy „The Sun” – obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii”, zaś w futbolu „chodzi o to, żeby najlepsi piłkarze dostawali piłki we właściwych sektorach boiska”. Nawet po sobotniej porażce z Arsenalem Sherwood przekonywał, że nie mieliśmy do czynienia z żadnym 4-4-2, bo Adebayor zbiegał do boków, a Eriksen, gdy tylko ciężar gry przenosił się na prawą stronę, natychmiast schodził do środka i próbował zniwelować jednoosobową przewagę Arsenalu w tej strefie. „Mieliśmy jedenastu piłkarzy i próbowaliśmy ich rozmieścić w taki sposób, żeby zabezpieczyć wszystkie sektory boiska – tłumaczył Sherwood dziennikarzom. – Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie o 4-4-2”.

Brzmiało to wszystko bardzo dobrze, prawie tak dobrze jak mój ulubiony aforyzm z pomeczowej konferencji trenera Tottenhamu, o tym, że „meczu nie wygrywa się i nie przegrywa na ekranie telewizora albo na tablicy”. Rzecz w tym, że na ekranie telewizora i na taktycznych tablicach widać było jednak zupełnie coś innego, niż to, do czego próbował nas przekonywać. Śledzenie konfrontacji Dembele i młodego Bentaleba z Artetą, Wilsherem i Rosickym było czymś przytłaczającym: zawodników gości zabiegano kompletnie w środku pola, ich napastnicy w zasadzie byli odcięci od podań, a luka między linią obrony a resztą formacji pozwalała się odnaleźć i rozpędzić nie tylko Walcottowi, ale także imponującemu skądinąd Gnabry’emu czy Cazorli. Dawno wrażenie przepaści między Arsenalem i Tottenhamem nie było dla kibica gości aż tak dojmujące.

Owszem: ubiegły rok okazał się dość nieoczekiwanie w kilku klubach rokiem powrotu do gry dwójką napastników (patrz pod D jak duety, w bilansie 2013 r. na Sport.pl), zważmy jednak, jak prezentuje się środek pomocy w drużynach, które pozwalają sobie na ten luksus. Yaya Toure i Fernardinho, na przykład, wraz ze schodzącym do środka Nasrim, cofającym się Aguero, nie pozwoliliby Arsenalowi stworzyć pod swoją bramką aż takiego kotła. Ba: pamiętamy, jak się skończył grudniowy mecz między Arsenalem i Manchesterem City na Etihad – ile szybkości, siły, dynamiki w środku przeciwstawili Kanonierom gospodarze. Z pełnym uznaniem dla Tima Sherwooda, ufającego młodym zawodnikom, z którymi pracował przez kilka lat w klubie: wystawiać przeciwko takiemu rywalowi Nabila Bentaleba zamiast Etienne’a Capoue było kryminałem i robieniem młodzieńcowi krzywdy. A tłumaczenia trenera, że Capoue nie zna, zapachniały tym, czym wiele jego dotychczasowych wypowiedzi: Harrym Redknappem.

Innymi słowy: nie neguję, że wyjście dwójką napastników na sobotnie spotkanie z Crystal Palace może mieć sens, pytanie jednak, co robić dwa tygodnie później, podczas meczu z Manchesterem City. Nowy trener Tottenhamu jednak, podobnie jak jego poprzednik, powinien wypracować swój plan B. Inaczej spierać się będziemy jedynie o to, czyje samobójstwo bardziej nam się podobało, Villas-Boasa czy Sherwooda, i która gazeta opisałaby to bardziej malowniczo.

PS A propos debaty o Moyesie: argumenty dla obu stron sporu próbuję przedstawić na Sport.pl. Podyskutujcie z autorem 😉

Diabeł kompletnie niestraszny

Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda. Może sobie na Old Trafford przyjechać drużyna prowadzona przez kompletnie zielonego menedżera, może dać się kompletnie zdominować w ciągu pierwszych dwudziestu minut, może kilkadziesiąt sekund po zdobyciu drugiej bramki dać sobie strzelić kontaktowego gola i dalej wierzy, że jest w stanie coś tu osiągnąć.

Tak naprawdę to jest ta jedna, jedyna zmiana, związana z odejściem sir Aleksa i paroma kiepskimi wynikami MU z początku sezonu. W ostatnich tygodniach drużyna nabrała wreszcie regularności w wygrywaniu, David Moyes mówił nawet o jej wyjściu z cienia Fergusona, ale rywale mają już w tyle głowy, że mają do czynienia z ziemianami takimi jak oni. Ileż to razy braliśmy, ileż to razy brałem ja sam podobny scenariusz: klub, któremu kibicuję, obejmuje prowadzenie z Manchesterem United, robi to nawet na Old Trafford i ma nawet przewagę dwubramkową, a potem doświadcza czegoś, co staje się udziałem, bo ja wiem, pieska preriowego, który nieopatrznie zirytował bizona, a potem daremnie próbuje uratować się spod jego rozpędzonych kopyt.

Nie ma Aleksa Fergusona i nie ma stracha. Wszystko pozostałe się przecież nie różni (no, może jeszcze van Persiego dziś brakowało): piłkarze ci sami, styl gry taki sam, oparty na skrzydłach i dośrodkowaniach, dobre komendy z ławki i dobre zmiany – wyjąwszy wymuszone przesunięcie Valencii na prawą obronę. Tottenham wygrał dzięki udanym kontratakom, dzięki kapitalnej grze Adebayora i rozpaczliwej obronie (zobaczcie pysznie zielony obrazek z Chirichesem i Dawsonem), ale przecież gospodarze zrobili wszystko, żeby z nim wygrać. Od początku słaby punkt gości został zdefiniowany: niepewny w obronie Danny Rose, przed którym gra nieprzyzwyczajony raczej do wspierania bocznego obrońcy Eriksen: Valencia i Smalling przedzierali się przez słabe zasieki i dośrodkowywali bez najmniejszego trudu. Na drugim skrzydle, choć Lennon tradycyjnie okazywał się przydatny w defensywie (również niezwykle zielono, i to w jakim sektorze boiska!) i absorbował uwagę Evry, Adnan Januzaj był po prostu zbyt dobry, jak na możliwości Kyle’a Walkera. W pierwszej fazie meczu naciskani już przed własną bramką piłkarze Tottenhamu nie byli w stanie wymienić między sobą dwóch-trzech podań; w gruncie rzeczy to cud, że napędzany przez niebędącego przecież w pełni sił Wayne’a Rooneya Manchester United nie wyszedł wtedy na prowadzenie, i że tyle dośrodkowań gospodarzy (proszę spojrzeć na kolejną ilustrację) nie znalazło celu.

O szczęściu, potrzebnym w zawodzie trenera, można by napisać osobną książkę. Tim Sherwood miał go dziś co niemiara. Żaden z błędów Llorisa nie zaowocował bramką, Howard Webb nie podyktował też karnego za incydent z udziałem Francuza i Ashleya Younga: reputacja „nurka” zaszkodziła skrzydłowemu MU, bo Lloris nie miał kontaktu z piłką, a rozpędzony Young niewątpliwie o niego zawadził. Szczęściu przypisuję też fakt, że przy drugim golu Tottenhamu piłka dotarła do Eriksena po odbiciu od obrońcy i że de Gea nie zdołał jej zatrzymać, oraz że w ciągu ostatnich kilkuset sekund spotkania żadna z fantastycznych okazji MU (sam Vidić próbował trzykrotnie) nie zmieniła się w bramkę.

Oczywiście szczęściu trzeba umieć pomagać. Osobiście mogę uważać Tima Sherwooda za londyńskiego Dyzmę (w dni powszednie), albo za młodsze wydanie Harry’ego Redknappa (w niedziele i święta), ale danie szansy Adebayorowi muszę oklaskiwać. Niejasne były dla mnie losy tego piłkarza za kadencji Andre Villasa-Boasa: do momentu zwolnienia Portugalczyka z posady niewystawianie napastnika z Togo przypisywałem czynnikom obiektywnym. Najpierw wielotygodniową nieobecnością, spowodowaną śmiercią brata piłkarza i żałobą, którą klub rzecz jasna przyjmował ze zrozumieniem. Potem ogromnymi zaległościami treningowymi, a w końcu: kontuzjami, które powracający Adebayor zaczął łapać. Zagrał przecież kawałek meczu z MC, miał potem dostać szansę w Lidze Europejskiej, ale przyplątał mu się kolejny uraz. Może jestem naiwny, ale naprawdę wydawało mi się, że wcześniej po prostu nie mógł dostać szansy.

Inna sprawa, że kiedy się wreszcie pojawił na boisku, okazało się, że jest tym Adebeyorem, którego pamiętamy z najlepszych lat w Arsenalu: doskonale utrzymującym się przy piłce, niezależnie od presji rywala, świetnie współpracującym z kolegami (93 proc. celnych podań, przy kiepskiej, bodaj najsłabszej w tym sezonie średniej drużyny – 74 proc.), pracującym dla drużyny na skrzydłach, dokąd wyciągał obrońcę, a nawet z tyłu (pamiętacie, jak w końcówce pierwszej połowy gonił Rooneya aż w okolice prawego narożnika boiska?), a nade wszystko – skutecznym (dzisiejsza główka jak z podręcznika); wszystko to widać na załączonym obrazku. W alfabecie podsumowującym 2013 rok, pisanym dla Sport.pl, na „d” stworzyłem hasło „duety” – wygląda na to, że do wymienionej tam listy, obejmującej Diego Costę i Davida Villę, Sturridge’a i Suareza, Ibrahimovicia i Cavaniego, Negredo i Aguero, Llorente i Teveza, wypada dopisać kolejny, bo oczywiście znalezienie partnera w ataku uwolniło też Soldado. Hiszpan bez piłki zachowuje się fantastycznie, jego podanie do Lennona z pierwszej połowy zasługiwało na kolejną w tym sezonie asystę – szkoda, że przed bramką w Premier League nie potrafi się jeszcze odblokować i strzela wyłącznie z rzutów karnych.

Napisałem o Sherwoodzie, że w dni nieparzyste uważam go za Dyzmę. Moim zdaniem bardzo szybko z tym nowym Tottenhamem, grającym dwójką napastników i szeroko otwierającym się w środku pola, rywale nauczą sobie radzić – zwłaszcza rywale, którzy nie przeciwstawiają drużynie z White Hart Lane podobnego ustawienia i mają w drugiej linii jednoosobową przewagę. Oczywiście widzę, że Eriksen (jak Luka Modrić we wczesnej fazie Redknappa) coraz częściej schodzi z lewej strony do środka, a przy pierwszym golu zawędrował nawet na prawe skrzydło, ale widzą to również rywale. Samo uwolnienie naturalnych instynktów piłkarzy, zachęcanie ich do „wyrażania siebie” na boisku (w tym Sherwood od Redknappa nie różni się niczym), na dłuższą metę do sukcesu nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze system, którego pod komunałami o „lwich sercach” po prostu nie dostrzegam.

Nie mówię oczywiście, że nie miałem dziś frajdy. Ale nie chcę mówić o tym zbyt głośno, bo wiem aż za dobrze, jak fatalną opinię ma w pewnych kręgach „Tygodnik Powszechny”. Nasi egzorcyści z pewnością nie byliby zachwyceni, widząc jak nikt się nie boi diabła. Nawet jeśli jest on czerwony.

 

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.

Era Kinneara

„Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu” – zdanie, które wybrałem na motto książki „Futbol jest okrutny”, wraca do mnie dziś, po zwolnieniu Andre Villas-Boasa z funkcji trenera Tottenhamu. Innymi słowy, „świat odzyskał swój porządek: lepiej już było i prędko nie będzie. Taki klub” – to z kolei podsumowanie tekstu o Andre Villas-Boasu, który popełniłem dla Sport.pl. Tam interesowała mnie bardziej sylwetka trenera, tu mogę spróbować dotknąć skomplikowanej relacji kibic-klub i tego, co może się wydarzyć w najbliższych dniach i tygodniach. Nie, nie w tym sensie, żeby się zżymać na fakt, iż decyzja o zwolnieniu trenera w krótkiej perspektywie oznaczać będzie zapewne odpadnięcie z Pucharu Ligi na poziomie ćwierćfinału – w końcu wcale nie jest powiedziane, że Villas-Boas zdołałby we środę wygrać z West Hamem, i że rozpisany zapewne w najdrobniejszych szczegółach plan rotacji piłkarzy w okresie świątecznym legnie pewnie w gruzach, bo Tim Sherwood ze współpracownikami, nawet jeśli znającymi klub od wewnątrz, będzie szukał własnych rozwiązań.

Chodzi o sytuację, w której każdy z nas (wyjąwszy może szczęśliwców kibicujących Arsenalowi albo MU, gdzie zmiany trenerów należały w ostatnich dekadach do rzadkości) znajdował się nazbyt wiele razy. O całą tę pracę, mającą w gruncie rzeczy podtekst religijny; pracę człowieka, który znów mozolnie próbuje przekonać samego siebie, że powinien uwierzyć w coś, co na zdrowy rozum uwierzyć nie sposób. Pamiętam, jak po odejściu Martina Jola robiłem wszystko, by dać się przekonać Juande Ramosowi (bułka z masłem, dla kogoś kto z sympatią śledził heroiczny bój z językiem angielskim Jacquesa Santiniego, albo uznawał kraciaste marynarki Christiana Grossa za urocze…), a potem jak usiłowałem uwierzyć w Harry’ego Redknappa, by w końcu dać się oczarować Andre Villasowi-Boasowi. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą – pisałem w lipcu 2012, kiedy AVB zaczynał pracę na White Hart Lane. – Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi”.

I co mam napisać teraz? Że klub, mający prezesa o wizerunku najtwardszego negocjatora w Europie i dyrektora sportowego o globalnych kontaktach (co pokazała łatwość, z jaką finalizował tegoroczne transfery), podjął decyzję o zwolnieniu Andre Villas-Boasa na skutek strategicznego planowania, a nie pod wpływem nocnego ataku paniki? Że jego zarząd ma jasną wizję przyszłości, a nie miota się od ściany do ściany? Nie wystarczy, że od wczorajszego popołudnia usiłuję w samego siebie wmówić, że Tim Sherwood, którego pamiętam z boiska jako jednego z najsurowszych technicznie zawodników grających w Tottenhamie marnych początków XXI wieku („Deadwood”, mówiono wtedy o nim na trybunach White Hart Lane), okaże się teraz równie co poprzednik taktycznie wyedukowanym, mającym doświadczenie w pracy z gwiazdami oraz umiejącym znaleźć wspólny język z niemówiącymi po angielsku Lamelą czy Soldado? Na razie przecież jest tak, że jego jedynym doświadczeniem trenerskim jest praca z drużynami młodzieżowymi i przyglądanie się z bliska arcynowoczesnym niewątpliwie (trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam) metodom Harry’ego Redknappa, zaś jedyną zaletą w oczach klubowej hierarchii jest zaufanie prezesa Levy’ego… Jak bardzo jednooki mam się stać, by dać Timowi Sherwoodowi kredyt zaufania?

Spokojna głowa, kibic potrafi. Nawet jak ściągną na miejsce Sherwooda, powiedzmy, Joe Kinnaera, też znajdzie sposoby, żeby uwierzyć w sens tego przedsięwzięcia. W końcu Kinnear również zna klub od wewnątrz: grał w nim 10 lat i zdobył nawet Puchar UEFA, a dziś nie z takim prezesem potrafi się dogadywać.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.

Z mistrzem Anglii można zremisować, z dziennikarzami wygrać się nie da

Pozbierali się, co było oczywiste – tak samo pozbierały się przecież przywoływane przeze mnie przed tygodniem Manchester United obijany przez Manchester City we wrześniu czy Arsenal obijany przez MU przed dwoma laty. Kibicom udowodnili, że chcą i potrafią walczyć, szatnia nie jest podzielona, a współpraca na linii trener-zawodnicy nie stanowi problemu. Dziennikarzom, że nadal stanowią zespół zorganizowany, zwłaszcza w grze obronnej, i ani nieszczęśliwy błąd Walkera, ani rzut karny podyktowany w 56. minucie nie zmienią tej opinii. A także że nie są dogmatycznie przywiązani do jednego ustawienia: dziś zamiast 4-2-3-1 było to raczej 4-3-3, bez próby powierzania komukolwiek roli boiskowej „dziesiątki”, za to z Paulinho ustawionym najwyżej ze środkowej trójki, i z piłką krążącą między zawodnikami zdecydowanie szybciej niż w poprzednich spotkaniach.

Piszę w liczbie mnogiej świadomie: przed tygodniem Dave Hytner z „Guardiana”, a także Neil Ashton i Martin Samuel z „Daily Mail” przekręcili słowa Andre Villas-Boasa: przypisali Portugalczykowi zdanie, że „piłkarze powinni się wstydzić”, podczas gdy AVB nie mówił o piłkarzach, tylko o całej klubowej wspólnocie, z nim na czele („powinniśmy się wstydzić”). Ashton i Samuel dosypywali zresztą do pieca: pierwszy pisał, że każdy z nas mógłby mieć miałby takie sukcesy w Porto, jak Villas-Boas, skoro grali tam Falcao i Hulk, drugi, że „urok” trenera Tottenhamu polega na tym, iż wina zawsze leży po stronie kogoś innego. Sprawa wróciła na dzisiejszej konferencji prasowej, podczas której trener Tottenhamu wdał się w otwarty spór z jednym z wymienionych dziennikarzy. „Jeden z tych, którzy obrażają moją uczciwość, moje wartości i mój profesjonalizm, siedzi wśród was”, zaczął, w oczywisty sposób prowokując polemikę. „Podważa się sukcesy, jakie odnosiłem w innych klubach. To nie fair, to brak szacunku i atak na integralność mojej osoby” – kontynuował. Kiedy zaatakowany Neil Ashton odpowiedział, Villas-Boas zarzucił mu, że zawsze atakuje ludzi, nie robiąc tego otwarcie, prosto w oczy, tylko zza biurka; że podważył kompetencje i integralność trenera Tottenhamu, choć nie mieli okazji zamienić ze sobą słowa. I raz jeszcze podkreślił, że kiedy po ubiegłotygodniowym 6:0 z MC mówił „powinniśmy się wstydzić”, miał na myśli także siebie.

Dla Sport.pl pisałem o medialnej paranoi, która wytworzyła się w ostatnich dniach wokół trenera Tottenhamu i czytając niektóre pomeczowe sprawozdania – pisane jeszcze przed wspomnianą konferencją – konstatuję, że paranoja trwa. Jeremy Wilson z „Daily Telegraph” np. zdumiewa się decyzją o posadzeniu na ławce Townsenda, jakby nie dostrzegając, ile daje drużynie obecność Lennona zarówno w defensywie (zważcie, jak często wracał na własną połowę i przeszkadzał rywalom w rozegraniu), jak w ofensywie (w odróżnieniu od Townsenda, częściej schodzącego do środka i kończącego akcje strzałem z dystansu, chętnie dobiega do linii końcowej i zamyka akcję dośrodkowaniem). Dlaczego Lamela i Adebayor nie znaleźli się nawet na ławce, pyta dziennikarz „DT”, jakby nie wiedział, że Adebayor przypłacił grę z MC kontuzją i przez cały tydzień nie trenował, zaś Lamela powinien dostać szansę we środę, w spotkaniu z Fulham. Opisuje też moment buczenia kibiców w momencie, gdy boisko opuszczał Lennon – nie zauważając, że skrzydłowy Tottenhamu wyraźnie przygasł w drugiej połowie, i nie mówiąc o tych wszystkich momentach, kiedy dopingujące drużynę trybuny skandowały także nazwisko trenera.

Tak, media nie lubią Villas-Boasa. Problem w tym, że on sam dostarcza im kolejnych powodów. Dzisiejsza tyrada na konferencji prasowej pokazała, że menedżer Tottenhamu wciąż nie dorobił się grubej skóry, że nie jest – jak zapewniał jeszcze w Norwegii, przy okazji meczu z Tromso – uodporniony na krytykę. Że czyta i że go boli. Takich przecież atakuje się najłatwiej. I do takich nie sposób nabrać pełnego zaufania: że kiedy znajdą się w naprawdę trudnej sytuacji, będą wiedzieli, jak z niej wyjść. Gdybyż cała dzisiejsza jazda na panów z „Daily Mail” była zagraniem w stylu Mourinho – wznoszenia wokół drużyny murów oblężonej twierdzy w celu zintegrowania załogi – wszystko byłoby w porządku. Ale nie była. Ktoś powinien mu powiedzieć, że wojen z dziennikarzami wygrać nie sposób: dzisiejsze starcie z Villas-Boasem Neil Ashton już relacjonuje w ten sposób, żeby wyjść na ofiarę linczu i człowieka, który otrzymuje na Twitterze pogróżki do fanów Tottenhamu.

Trudno mi przejść nad tą sprawą do porządku dziennego, bo przy okazji remisu z MU raz jeszcze wypada powtórzyć: jako trener Andre Villas-Boas wie, co robi. Pechowa porażka z Newcastle, wcześniejsza wpadka z WHU, nerwowa atmosfera towarzysząca meczom na White Hart Lane, gdy drużyna zmagała się z zespołami broniącymi się w dziewięciu na trzydziestu metrach przed bramką, połączone z łomotem na Etihad Stadum, musiały oczywiście podminować zespół, ale do licha: nie zrobiły z Portugalczyka niezdary. Nawet Gareth Bale zabrał dziś głos ze swoich madryckich wyżyn, żeby obwieścić całemu światu, że AVB wielkim menedżerem jest.

Z drugiej strony (znów kamyczek do ogródka angielskich mediów) dobre wrażenie, jakie pozostaje po dzisiejszym spotkaniu jest w znacznej mierze funkcją tego, jak grali rywale – Manchester United po prostu nie przyjechał do Londynu, żeby murować bramkę. Tottenham mógł wymieniać szybciej piłkę i bardziej zdecydowanie ruszać z kontratakami, bo zwyczajnie miał na to więcej miejsca. AVB skądinąd powiększył jeszcze pole gry ustawiając obronę niżej niż zazwyczaj; o grającym wyżej Paulinho już wspomniałem, po lewej zagrał tym razem Chadli, wyższy i silniejszy niż Lamela czy Sigurdsson – i niby nie zachwycił, ale wycieczki Smallinga powstrzymywał. Podobnie jak Lennon po prawej, który tradycyjnie już okazał się utrapieniem Evry, Belg zachowywał się bardziej jak klasyczny skrzydłowy. Trójka Dembele-Sandro-Paulinho nie miała najmniejszych problemów z dwójką Cleverley-Jones; pewnie gdyby mógł grać van Persie i gdyby miał za plecami Rooneya (dziś Anglik to wystąpił na szpicy), nie poszłoby tak łatwo. Soldado tym razem nie wykorzystał dobrej okazji po zagraniu Paulinho (ile takich marnuje Defoe?), ale był „pod grą” częściej niż w poprzednich spotkaniach – a dwa jego podania, otwierające Paulinho i Lennonowi drogę do bramki, pozostawiły najlepsze wspomnienia z gry Tottenhamu, nie licząc oczywiście cudownej bramki Sandro.

Cóż jeszcze? Podsumowanie kolejki w pigułce znów powinno objąć zachwyty nad skutecznością Aarona Ramseya, ale także nad kapitalnymi asystami Ozila. W Liverpoolu brakowało Sturridge’a i buksował środek pola. W Hull oprócz ambitnych piłkarzy zachwycili kibice, śpiewając, że są z City i umierają kiedy chcą (nowy właściciel, który zmienił nazwę drużyny na Tigers, skomentował ich wcześniejszy śpiew „City, póki nie umrzemy”, że mogą umierać, kiedy im się podoba). Jose Mourinho po raz nie wiadomo który odmienił losy spotkania, potrząsając piłkarzami Chelsea podczas przerwy i przechodząc na ustawienie 4-4-2. Fulham spełniło powszechne oczekiwania, wzmocnione niedawnym zatrudnieniem Rene Meulensteena w roli trenera, i postanowiło powierzyć mu także funkcję menedżera, zwalniając z pracy Martina Jola. O tym ostatnim i jego „misji niemożliwej” chciałbym dopisać jeszcze parę zdań – na razie polecam lekturę felietonu Jonathana Liew. Ten przynajmniej wydaje się rozumieć niemożliwe oczekiwania, jakie żywimy wobec Andre Villas-Boasa.

Rzecz o zapominaniu klęsk

Są takie chwile, Ukochane Czytelniczki i Najdrożsi Czytelnicy, w których wdzięczność moja za Wasze istnienie (a przynajmniej za to, że co niedzielę mogę fantazjować na Wasz temat) jest bezgraniczna. W czasach przedblogowych po takim meczu zamartwiałbym się cały tydzień. Dzisiaj siadam, próbuję odpowiednie dać rzeczy słowo, powierzam je wirtualnej przestrzeni i… zapominam.

Rzecz w tym, że takie mecze nadają się głównie do zapominania. Wydarzyły się oczywiście – niektórym drużynom nie pierwszy raz – ale tak naprawdę odchodzą w przeszłość, nie zostawiając śladów. Manchester United rozgromiony przez Manchester City? Arsenal rozgromiony przez Manchester United? Wigan zdemolowane przez Tottenham? Norwich, niedawno rozbite przez tenże Manchester City? Wszystko, wszystko zapomniane, pod jednym wszakże warunkiem.

To o Jose Mourinho powiedziano, że idąc na pomeczowe spotkanie z dziennikarzami ma w głowie już tylko następny mecz. O sir Aleksie z kolei – że świetnie wiedział, iż pomeczowa wypowiedź dla mediów to najważniejsza okazja do ustawienia całego tygodnia – sobie, swoim podwładnym i swoim przełożonym, ich czekających w domach rodzinom, dziennikarzom, fanom i w końcu rywalom. Mając to w tyle głowy, wyjątkowo uważnie obserwowałem Andre Villas-Boasa w wywiadach dla BBC i Sky Sports. Co tu kryć: widok był smutniejszy niż Lloris wyjmujący piłkę z bramki po pierwszym golu Navasa, oraz Dawson, Kaboul, Walker i Vertonghen gubiący się przy kolejnych (tak jest: wszyscy bez wyjątku obrońcy Tottenhamu zdołali zawalić przy którejś z bramek dla City). Cokolwiek zrobi AVB na treningach, jak bardzo merytoryczny się okaże, na kim postawi krzyżyk, a komu postanowi dać szansę – wszystko to może okazać się drugorzędne po tym, jak pozwolił się sfilmować przygaszony i ewidentnie bez dobrych odpowiedzi – choćby takiej, że jego świetnej ekipie zdarzył się po prostu żenujący wypadek przy pracy, który będzie można sobie odbić już za tydzień.

Bo przecież ma świetną ekipę, nieprawdaż? Przecież Hugo Lloris, którego koszmarne wybicia przyniosły Manchesterowi City pierwsze gole, pozostaje jednym z najlepszych bramkarzy Premier League, niewidoczny od tygodni Soldado jest świetnym napastnikiem, najlepszy z najgorszych Lamela (anemiczne te dryblingi i zbyt długo holowana piłka, ale przynajmniej próbował…) całkiem niedawno podbijał boiska Serie A, Paulinho był gwiazdą Pucharu Konfederacji, Vertonghenem interesowała się Barcelona, po transferze Holtby’ego przyjmowałem gratulacje z ust speców od Bundesligi, Townsend zaś załatwił Anglikom wyjazd na mundial. Doliczcie Walkera, Dawsona, Sandro, Dembele (Ferguson o niego zabiegał w czasach Fulham – dziś Belg jest cieniem tamtego zawodnika), Sigurdssona (jakże walczył o niego Liverpool…), Adebayora… sami zresztą wiecie: oni naprawdę nie są AŻ TAK źli, ta obrona jeszcze parę godzin temu była najszczelniejsza w lidze, taktycznych kompetencji ich trenera na ogół nie podważano, a strata do czołówki nadal pozostaje niewielka.

Skąd więc ta katastrofa? Najchętniej napisałbym, że z pierwszych czternastu sekund – i tu zresztą byłbym blisko tłumaczeń Villas-Boasa. Żadne przedmeczowe założenia taktyczne nie obejmują tego, co zrobił bramkarz Tottenhamu w pierwszej akcji spotkania; jadąc na mecz z drużyną tak znakomicie grającą u siebie, trzeba się było nastawić na ostrożny początek. Wybór składu: przydatny w grze defensywnej Lennon, niestrudzony zwykle w pressingu Holtby, zdawał się właśnie coś takiego zapowiadać. Goście zresztą zareagowali i przez następne pół godziny po pierwszym golu mieli przewagę – aż do 34. minuty, kiedy Fernandinho przejął kolejny kiepski wykop Llorisa. Wtedy było po meczu po raz drugi, a w 41. minucie – kiedy luka między Kaboulem i Dawsonem okazała się w sam raz dla Aguero – po raz trzeci. Ciąg dalszy nastąpił tuż po przerwie, kiedy kibice Tottenhamu mieli jeszcze cień cienia nadziei na podjęcie walki: piękne zagranie fantastycznego Negredo, stwarzające Yayi Toure okazję do biegu przez połowę boiska (ależ koleżeński był pomocnik MC z tym podaniem do kolejnego arcygracza, Aguero…), pieczętowało pogrom, który mógł się tylko zwiększyć. Przeciwko rywalowi, którego szybkie ataki mają tak dewastującą siłę, a którego pressing, rozpoczynany już przez napastników, jest tak skuteczny – pierwszy stracony gol bywa przesądzający.

Gospodarzom udawało się wszystko; każde szybkie wyjście z własnej połowy kończyło się golem, poprzeczką (Nasri!) bądź interwencją Llorisa. Aguero i Navas byli zbyt szybcy, Negredo, Yaya Toure i Fernardinho zbyt silni – dla kontrastu obrońcy Tottenhamu nie nadążali, a asekuracji drugiej linii (poza dającym z siebie wszystko, wymiotującym nawet z wysiłku Sandro) w zasadzie nie było. O to chyba można mieć największe pretensje do Villas-Boasa: że ten mecz przy stanie 1:0 i 2:0 był nadal tak otwarty, że przynajmniej do przerwy Portugalczyk nie polecił Holtby’emu i Paulinho wspierać mającego już żółtą kartkę defensywnego pomocnika – zwłaszcza, że w jego strefie pracowali nie tylko pomocnicy MC, ale także wracający tam i świetnie rozprowadzający wbiegających z głębi pola kolegów Negredo. Po przerwie, po przejściu na ustawienie 4-4-2, City miało rzecz jasna jeszcze więcej okazji do kontrataku – pozwalało więc Tottenhamowi rozgrywać piłkę przed własnym polem karnym i czyhało na jeszcze jedną okazję do zadania ciosu. To się nie mogło udać.

Zaczynam kolejny akapit, z myślą o przejściu do derbów Liverpoolu (od tygodni przyrzekam sobie osobny wpis o sezonie na Anfield, i od tygodni nie nadążam…) albo meczu Cardiff-MU, ale już widzę, że i tym razem nie dam rady, bo nadal otrząsam się na myśl o Dawsonie, ogrywanym przez Negredo przy piątym golu, albo o Vertonghenie, ośmieszanym przy szóstej bramce. Czy naprawdę nie będę o tym pamiętał za tydzień? Czy ta młoda drużyna ma liderów, zdolnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności za odwrócenie sytuacji? Andre Villas-Boas mówi, że jest zawstydzony, ale ja wolałbym chyba, żeby był wściekły i żeby ta wściekłość znalazła ujście w zbliżającym się meczu z mistrzami Anglii. Mimo to powstrzymam się od przedwczesnych wniosków – pełno ich zresztą znajdziecie w gazetach. A propos zapominania: jak to było, z tą najlepszą obroną w lidze i drużyną, która (patrz: spotkanie z Newcastle) wypracowuje najwięcej sytuacji bramkowych?

Nasze imię frustracja

Nie należę, jak wiecie, do ludzi, którzy znęcają się nad sędziami po każdym ich błędzie. Błądzić jest rzeczą ludzką – zasada dotyczy Andre Marrinera w równym stopniu co niezawodnego zwykle – i winnego utraty drugiej bramki dla WBA – Petra Cecha, albo Liama Ridgewella, który po świetnej interwencji Myhilla dał się wyprzedzić Samuelowi Eto’o przy pierwszym golu dla Chelsea. Powiedzmy więc tylko tyle: karny dla drużyny ze Stamford Bridge, w ostatnich sekundach meczu dający jej remis, był niesłuszny. Ramires po prostu wpadł na Reida i, zważywszy na różnicę masy, rzecz jasna odbił się od niego jak piłka. Obrońca WBA nie zrobił najmniejszego ruchu w stronę pomocnika Chelsea, nie zmienił (bo nie mógł) kierunku biegu, próbował zwyczajnie robić swoje, nie tylko bez intencji faulowania, ale w ogóle bez faulu. Czy Ramires szukał tej jedenastki, nie podejmuję się ocenić, wiem jednak, że sędzia nie powinien był jej odgwizdać.

Szkoda trochę, że ten incydent przykrywa kwestie istotniejsze: kłopotów, jakie od kilku spotkań ma Chelsea z pokonywaniem głęboko broniących się rywali („podwójna ściana”, o której mówił Mourinho – rzekłbym, że przypomina to nieco problemy Tottenhamu, ale mnie się wszystko kojarzy z Tottenhamem…) i znakomitej postawy WBA w kolejnym już spotkaniu z silniejszym rywalem. Steve Clarke nie należy do trenerów, którzy robią sobie jakieś wielkie publicity, daleko mu do elokwencji, dajmy na to, Harry’ego Redknappa, ale robota, jaką wykonuje, zasługuje na osobny tekst. Porównajcie np. łatwość, z jaką między liniami obrony i pomocy Chelsea operował Sessegnon, z kłopotami, jakie w tej samej strefie mieli piłkarze gospodarzy. Zauważcie starannie wypracowane stałe fragmenty, zabójczy kontratak (dlaczego w tym wyjściu trzech na jednego Brunt zdecydował się na strzał, zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom?) i pracę, jaką w ataku wykonuje Long – w tym sensie godny następca Lukaku, a przede wszystkim tytaniczne wysiłki defensywy. Oczywiście ta drużyna wciąż jeszcze musi się uczyć – strata Popova, która pozwoliła Chelsea rozpocząć ostatnią szarżę, podobnie jak wspomniany błąd Ridgewella, sa tu najlepszymi przykładami – ale grać przeciwko niej… wolałbym nie.

Chelsea? Mourinho wciąż szuka najlepszego rozwiązania problemów w drugiej linii – niewykluczone, że rację ma Michał Zachodny, który podczas naszej niedawnej rozmowy dla Sport.pl wróżył, iż to się musi skończyć przejściem Oscara do środka pomocy, gdzie coraz częściej rozczarowuje Lampard, i przywróceniem Juanowi Macie pozycji za plecami napastnika. Z WBA za bardzo pchali się środkiem, a za rzadko skrzydłami. Gromadka odwróconych plecami do bramki rywala zawodników, czekających na podanie między obrońcami, na linii pola karnego, i niepróbujących w nie wbiegać do prostopadłego zagrania albo dośrodkowania ze skrzydła… w kwestii relacji, użyjmy ryzykownych angielskich kalek, między penetracją a posiadaniem piłki, naprawdę wyglądało to (mnie się wszystko kojarzy) zupełnie jak Tottenham.

Tottenham, który oczywiście zepsuł mi popołudnie, utrudnił wydajną pracę nad nowym numerem „Tygodnika” i skomplikował śledzenie spotkania na Old Trafford, więc powiem o nim tylko, że mecz życia Tima Krula (Holender sam tak o nim mówił!) nie powinien przysłonić błędów popełnionych przez Andre Villas-Boasa przy wybieraniu składu i strategii na ten mecz. Nieobecność Llorisa zostawiam bez komentarza, o nieodpowiedzialnym zachowaniu sztabu trenerskiego Tottenhamu pisałem w ostatni poniedziałek dla Sport.pl, zanim jeszcze na Wyspach rozpętała się dyskusja na ten temat, a AVB skompromitował się tyradą na środowej konferencji przed meczem Ligi Europejskiej (skoro Francuz był taki zdrowy przed tygodniem, dlaczego lekarze nie pozwolili mu wystąpić dzisiaj?). Lloris zapewne zdołałby wyjść odpowiednio szybko naprzeciw szarżującego Remy’ego, ale większy problem widziałem w nieobecności Sandro lub grającego przez godzinę we czwartek Capoue w środku pomocy: ich siły i determinacji w walce o piłkę dramatycznie zabrakło w pierwszej połowie. Kilkanaście sekund pressingu, poprzedzające gola dla gości, a właściwie poprzedzające go kilka minut, kiedy Newcastle wysyłało już pierwsze sygnały ostrzegawcze, pokazało dobitnie, że Dembele i Paulinho mają może warunki fizyczne, żeby podjąć konfrontację z Gouffranem czy Cabaye, ale predyspozycje psychiczne już niekoniecznie. Pytanie też, czy po świetnym występie i golu z Szeryfem Tyraspol szansy w Premier League nie powinien otrzymać Lamela – jeśli nie od pierwszej minuty, to już na pewno w momencie, gdy AVB zdecydował się na zdjęcie z boiska Sigurdssona. Wprowadzenie Jermaina Defoe właściwie zakończyło okres dobrej gry Tottenhamu; oglądało się to właśnie tak (mnie się wszystko kojarzy), jak mecz Chelsea z WBA – albo też jak mecz Chelsea z tymże Newcastle.

Statystyki kłamią: owszem, Tottenham oddał 31 strzałów, a Krul interweniował 14 razy, owszem Eriksen wykreował kolegom 9 sytuacji, Vertonghen trafił w poprzeczkę itd., ale jakby to ścisnąć, w pamięci zostaje tak naprawdę jedna, niebywała interwencja po rzucie wolnym Sigurdssona, kiedy Krul zdołał odbić piłkę po rykoszecie, potem dotknął jej jeszcze dwukrotnie, blokując dobitkę Kaboula, by ostatecznie zostawić wybicie jej z pustej bramki jednemu z kolegów. Resztę opisuje kogucia nieskuteczność, np. Eriksena, który będąc po jednej z nielicznych ładnych akcji sam na sam z bramkarzem, tracił czas na przyjmowanie piłki, albo Paulinho, który jeszcze w pierwszej połowie uderzał w sam środek bramki. „Moje imię frustracja”, pisałem zaraz po spotkaniu na Twitterze, tym większa, że nie zachowali się również kibice Tottenhamu: przez większość spotkania na White Hart Lane, mimo uczciwych w drugiej połowie wysiłków gospodarzy, panowała przerażająca cisza.

O spotkaniu MU-Arsenal napiszę tyle, że lektura niejednego przedmeczowego tekstu sprawiła mi więcej frajdy niż samo oglądanie meczu. Kanonierzy nastawili się zapewne na powtórkę z Dortmundu: przetrwanie naporu i przeprowadzenie zabójczego kontrataku, tyle że naporu nie przetrwali i sami musieli kombinować w ataku pozycyjnym, który ostatnio nie wychodził im tak dobrze jak szybkie wyjścia spod własnej bramki. Organizację gry defensywnej skomplikowała niestrawność Mertesackera – choć to nie zastępujący go Vermaelen zawalił przy strefowym kryciu podczas wiadomego rzutu rożnego, i chyba także nie Giroud, w którego strefie nagle wyrósł van Persie, ale który musiał wcześniej uważać na innych piłkarzy MU; już prędzej Ramsey mógł zauważyć wbiegającego napastnika. W Arsenalu zawiódł Ozil, częściej próbujący grać bezpieczne piłki niż podejmować ryzyko, Ramsey zaś do czasu wejścia Wilshere’a był lekko zagubiony na skrzydle i wyszło na to, że poza jednym genialnym podaniem Walijczyka do Gnabry’ego, a także groźnymi dośrodkowaniami Sagni, Arsenal nie pokazał wiele. Co zapewne było także zasługą harującego jak wół Rooneya (tylko wspomniany Ramsey przebiegł w tym meczu więcej niż on), a także Jonesa, którego obecność w wyjściowej jedenastce niejednego zdziwiła (spodziewano się raczej Fellainiego, tymczasem wariant ze skuteczniejszym w destrukcji Anglikiem bardzo się Moeysowi udał).

Nasze imię frustracja – bo znów nie starczyło miejsca na akapit o Liverpoolu, ze szczególnym uwzględnieniem Luisa Suareza. I na wzmiankę o minucie ciszy z okazji „Remembrance Day”, zdaje się, że w kontekście niedawnych wydarzeń na polskich boiskach – delikatny temat.