Miała być walka, i była. Miały być stałe fragmenty gry, i były. Ostatecznie jednak zdecydowali bramkarze.
Przełomowy moment meczu Francja-Urugwaj nie nadszedł w 61. minucie, kiedy po niegroźnym, wydawałoby się, strzale z dystansu Griezmanna piłka przebiła ręce Muslery. Nie nadszedł również w 40. minucie, kiedy zza pleców wchodzących w pole karne kolegów przy rzucie wolnym wyrósł, idąc na drugie tempo, Varane i zdobył bramkę dla Francji. To, co najważniejsze, wydarzyło się na chwilę przed przerwą, kiedy Hugo Lloris popisał się jedną z najlepszych interwencji rosyjskiego mundialu. Kilkaset sekund po golu Francuzów Urugwajczycy przedostali się pod jego bramkę. Oni również wykonywali stały fragment gry. Caceres, podobnie jak Varane, zgubił krycie. Uderzył idealnie. Kozłująca piłka szła w prawy dolny róg, ale Lloris zdołał ją wypchnąć, a następnie zasłonić tak dużą część bramki, że dobitka Godina poszła nad poprzeczką.
Łatwo oczywiście skupić się na błędzie Muslery, błędzie niespodziewanym w wykonaniu zawodnika tak doświadczonego (grał szesnasty mecz na mundialu) i stanowiącego dotąd jeden z najpewniejszych punktów drużyny. Ale do tego, że złe rzeczy dzieją się bramkarzom, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ciekawsze, że dziś – trochę podobnie zresztą, jak podczas karnych po meczu Hiszpania-Rosja, kiedy odradzał się krytykowany przed czterema laty Igor Akinfiejew – jednym z bohaterów Francji został bramkarz, którego forma niepokoiła Francuzów do tego stopnia, że Didiera Deschampsa pytano o niepodważalność jego pozycji nawet podczas konferencji prasowej poprzedzającej to spotkanie. Lloris popełniał błędy w ostatnich sparingach przed mundialem i – nie ukrywajmy – miał za sobą najsłabszy sezon w dziejach swoich występów w Tottenhamie. O jego formę na mistrzostwach naprawdę można się było obawiać. W dodatku przez cały mecz z Urugwajem nie miał prawie nic do roboty – teoretycznie miał prawo czuć się lekko zdekoncentrowany. Tymczasem, kiedy główkował Caceres zrobił coś naprawdę niezwykłego.
A może powinno się jednak napisać, że przełomowy moment meczu nastąpił na dobrych kilkadziesiąt godzin przed jego rozpoczęciem, kiedy Oscar Tabarez i jego podopieczni wiedzieli już, że Edinson Cavani nie będzie mógł zagrać? Bez zawodnika PSG Urugwajczycy mieli podcięte skrzydła: z przodu brakowało jego wzrostu, szybkości i telepatycznego wręcz zrozumienia z Suarezem, który dziś bodaj ani razu nie dotknął piłki we francuskim polu karnym. Stuani pracował jak mógł, próbował przeszkadzać Francuzom w rozgrywaniu piłki od obrony, ale jakości urugwajskim atakom nie dodawał. Większość urugwajskich dośrodkowań szła zresztą po ziemi – jakby z góry założono, że bez Cavaniego żaden powietrzny pojedynek nie zostanie tu wygrany.
Francuzi rosną z meczu na mecz, ale pytanie, do jakiego poziomu są w stanie dorosnąć, pozostaje nierozstrzygnięte. Dziś, kiedy cofnięty Urugwaj uniemożliwił Mbappe wybieganie za plecy obrońców (jedyny moment, z jakiego zapamiętaliśmy gwiazdkę Trójkolorowych, to próba nabrania sędziego na rzekomy faul rywala, po którym najsłuszniej w świecie gracz PSG dostał żółtą kartkę), kapitalny mecz rozegrał Griezmann, nie tylko samemu strzelając bramkę i nie tylko asystując przy golu Varane’a, ale mając największą na boisku liczbę podań kluczowych, imponując w dryblingu i w walce o odbiór piłki – także na własnej połowie. Jaką rolę odegrał w tym sukcesie biegający przed francuską linią obrony N’golo Kante, wie doskonale każdy widz meczów Premier League. Uwielbiam tę anegdotę Claudio Ranieriego, który podczas pracy w Leicester żartował, że defensywny pomocnik Francuzów jest w stanie wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy.
Urugwajczyków szkoda – ale trzeba powiedzieć, że nie pokazali tego, czym zachwycali w poprzednich spotkaniach. Eduardo Galeano pisał kiedyś o stylu pełnym szybkich zmian tempa i błyskawicznego dryblingu. Jonathan Wilson mówił o urugwajskich szarżach, będących manifestacjami garra, co dosłownie tłumaczy się jako pazur, ale przede wszystkim oznacza twardość, determinację, uliczną mądrość, uważane za kluczowe elementy miejscowego charakteru narodowego. Do dziś brzmiało to, choć opisywało drużyny i mecze przed niemal stu lat, jak charakterystyka Suareza i Cavaniego. Podobnie współcześnie brzmiało zdanie przypisywane Che Guevarze, którego obecny szkoleniowiec Urugwaju od zawsze wielbił i w związku z tym zawiesił na ścianie swojego domu w Montevideo: „Trzeba nabierać twardości nie tracąc czułości”. Twardość oczywiście została, ale o czułości przypominały jedynie łzy Gimeneza, eksponowane przez realizatora już na kilka minut przed końcem spotkania.
Szkoda, bo miałem szczerą chęć pisać dzisiaj tekst pełen płomiennych zachwytów nad pięknem gry obronnej. Nad cechującym urugwajskich stoperów połączeniem pasji i minimalizmu. Nad heroizmem biegających przed nimi defensywnych pomocników. Dziś jednak tego nie pokazali. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, w szesnastej minucie, główkujący Mbappe wyrósł nagle nad polem karnym Muslery. Jeszcze zanim padł pierwszy gol, Urugwajczycy psuli proste podania na własnej połowie – niby nic groźnego, ale Francuzi mieli z tego auty, po których znów trzeba było ustawiać szyki obronne, zamiast wymienić choćby kilka podań. Rwane to było i różniło się od naszej wiedzy o tej drużynie do tego stopnia, że nawet przykuty zwykle do ławki Tabarez ciężko się podnosił i kuśtykał do linii bocznej, by swoją obecnością pokazać zawodnikom, że coś tu jest nie tak.
Kiedy po raz pierwszy przyjechali do Europy, na igrzyska olimpijskie w 1928 roku, „w Paryżu sprzedano miliony map, bo ludzie chcieli wiedzieć, gdzie dokładnie mieści się maleńka ojczyzna tych artystów futbolu” (cytuję, rzecz jasna, za „Aniołami o brudnych twarzach”). W tamtej drużynie byli ponoć kamieniarz, sklepikarz i sprzedawca lodu, którzy płynęli na Stary Kontynent korzystając z najtańszych miejsc na dolnym pokładzie, opłaconych dzięki serii sparingów rozgrywanych już przed igrzyskami. Ich trener, Ondino Vieira, mówił wtedy o urugwajskiej szkole gry w piłkę nożną. „Byliśmy tylko my, wśród pól Urugwaju, ganiający za kawałkiem skóry od świtu do popołudnia i jeszcze potem, przy świetle księżyca. Graliśmy przez dwadzieścia lat, żeby stać się piłkarzami w sensie ścisłym – absolutnymi mistrzami kontroli nad piłką, takimi, którzy po przejęciu jej nie pozwalali nikomu na odbiór… Futbol w naszym wydaniu był dziki. Był domeną samouków bazujących na własnym doświadczeniu, cechowała go pierwotność i nie miał nic wspólnego z kanonami trenerów ze Starego Świata”.
Dziś urugwajski futbol nie był dziki. Na mundialu nie ma już dzikich drużyn. Jest smutno, nie tylko dlatego, że do końca zostało tylko siedem meczów.