Nie, to nie jest Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonywałem samego siebie przed derbami Londynu i w ich trakcie. To nie był Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonuję także po nich: do końca zostaje dziesięć kolejek, wystarczająco wiele, by każdy z grających dziś zespołów spadł nawet na miejsce szóste albo awansował na drugie. Jednak znaczenie psychologiczne tego wyniku jest trudne do przecenienia. Ileż to razy widzieliśmy przecież, jak jakaś drużyna trwoni dwubramkowe prowadzenie, albo ile znaczy gol kontaktowy strzelony kilka minut po przerwie. Gdyby Arsenal wyrównał w końcówce, gdyby Tottenhamowi kolejny raz wymknęło się zwycięstwo, zadanie obu menedżerów na ostatnie 10 meczów sezonu byłoby kompletnie odmienne. Zwłaszcza zadanie Andre Villas-Boasa, przed którego piłkarzami nieporównanie cięższy kalendarz. Użyta przezeń na pomeczowej konferencji metafora spirali, na której wznoszący jest Tottenham, a zsuwający się w dół Arsenal, nie musi obowiązywać dłużej niż tydzień.
Sformułowaniem, którego używałem w trakcie spotkania najczęściej była „wysoka linia”, w domyśle: obrony. W pierwszej połowie stosowały ją obie drużyny, zagęszczając pole gry i ograniczając przestrzeń na rozgrywanie akcji do kilkunastu najwyżej metrów po obu stronach linii środkowej. Przyznam, że z początku miałem serce w gardle, patrząc jak kolejni pomocnicy Kanonierów próbują przebić piłkę za plecy Dawsona i Vertonghena, zwłaszcza że próby te poprzedzali skutecznym odbiorem. Tak: kluczem do radzenia sobie z drużyną grającą wysoko ustawioną linią obrony jest pressing, którego lekcję przez pierwszych kilkanaście minut dawali zawodnicy Arsenalu. Niektórzy spośród nas próbowali przypomnieć sobie, czy goście mieli już w tym sezonie taki popis gry na odbiór (Bale, którego się obawiali, w ciągu pierwszych 30 minut dostał piłkę zaledwie kilka razy…). Niektórzy zastanawiali się, co by było, gdyby na szpicy grał jednak Walcott, a nie dużo wolniejszy Giroud (był taki moment na początku spotkania, kiedy przez bramką Tottenhamu francuskiego napastnika dogonił, wybijając piłkę spod jego nóg, Vertonghen). Niektórzy, obdarzeni lepszą pamięcią, przypominali sobie również poprzedni sezon i mecz Arsenalu z Chelsea, trenowaną wówczas przez AVB – przegrany na Stamford Bridge 3:5 właśnie na skutek błędów w ustawieniu defensywy. Najwyraźniej w Tottenhamie Portugalczyk ma bardziej pojętnych uczniów, a przynajmniej uczniów, którzy rzadziej popełniają błędy elementarne.
Nie chcę się nad obroną Arsenalu nadmiernie pastwić, rozważając, który to raz w tym sezonie jej gapiostwo kosztowało drużynę punkty (bez wielkiego researchu przypominam sobie mecze z MC i Chelsea). Powiem tylko, że zanim Bale i Lennon w odstępie niecałych trzech minut potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej obrony gości, w przypadku obu akcji zawiodła asekuracja drugiej linii. I podającemu do Bale’a Sigurdssonowi, i odgrywającemu do Lennona Parkerowi nikt nie przeszkodził, ba: w momencie podania odległość między graczem Tottenhamu a najbliższym rywalem wynosiła co najmniej kilka metrów. Kiedy mówimy o meczu, w którym kluczowym elementem taktyki jest ograniczenie przeciwnikowi wolnego miejsca, kilka metrów oznacza hektary. To niewiarygodne, ale drużyna klasy Arsenalu nie ma w zasadzie defensywnego pomocnika; to niewiarygodne, że przed dwoma laty nie sięgnęła choćby po Scotta Parkera. Piłkarz ten po kontuzji nie gra tak dobrze, jak przed rokiem, ale i dzisiaj potrafił raz czy drugi rzucić się pod nogi Kanonierów, zatrzymując ich akcje (fakt, że zaliczył także asystę, uznaję raczej za eksces).
To musi być najbardziej frustrujące: mieć pomysł na grę, przez jedną trzecią spotkania skutecznie go realizować, a potem… Nie, przyjrzyjmy się jednak postawie stoperów Arsenalu w obu akcjach bramkowych: statycznemu Mertesackerowi i niepewnemu Vermaelenowi, który ani nie organizował pułapki ofsajdowej, ani nie zwracał uwagi na pozostałych nadbiegających rywali, wpatrując się jedynie w tego, który prowadzi piłkę. Oraz skomentujmy postawę Monreala przy golu numer dwa, kompletnie nieświadomego tego, co za jego plecami robi zawodnik, za którego odpowiada: Aaron Lennon, zbiegający do środka w stylu – że pognębię kanonierskich czytelników – Piresa czy Lljunberga.
Co się stało w ostatnich miesiącach z Vermaelenem? Kiedy przychodził do Arsenalu. Belg radził sobie przecież dużo lepiej i mam wrażenie, że błędy, które dziś popełnia, nie biorą się z jakichś braków technicznych. Dekoncentruje się? Czeka, aż ktoś inny przejmie odpowiedzialność? Nie lubi krzyczeć? Ale, do licha, jest przecież kapitanem drużyny. Przecież zastawianie pułapek ofsajdowych ćwiczy z nim na treningach Steve Bould – człowiek, który kilkanaście lat temu w tej drużynie był arcymistrzem łapania przeciwników na spalonym.
Owszem, był w derbach Londynu obrońca belgijski, który dał popis gry – obrońca, który skądinąd w reprezentacji swojego kraju musi zajmować miejsce po lewej stronie, bo środek jest zarezerwowany właśnie dla Vermaelena. Myślę o Vertonghenie, którego fani Tottenhamu nazywali dziś „Ledleyem Kingiem z dwoma kolanami”. Belg nawet nie musiał robić wślizgów – po prostu pięciokrotnie ustawił się na tyle dobrze, by uprzedzić szarżującego przeciwnika (zielone romby na załączonym obrazku). Przy całym gadaniu o tym, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, warto powiedzieć, że to Jan Vertonghen był piłkarzem meczu, a pewny we własnym polu karnym Hugo Lloris niewiele mu ustępował – co skądinąd nie znaczy, że miał wiele do bronienia, imponował raczej szybkimi wyjściami, kasującymi potencjalne niebezpieczeństwa, ewentualnie wyskakiwał do dośrodkowań. Dzięki wysoko ustawionej linii obrony i udanym pułapkom ofsajdowym bramkarz Tottenhamu ma mniej strzałów do wyłapywania niż którykolwiek z jego kolegów z Premier League.
Zdanie, którego za czasów Harry’ego Redknappa i wszystkich poprzednich menedżerów Tottenhamu bym nie napisał: drużyna, której od ćwierćwiecza kibicuję, sprawiała wrażenie solidniejszej i lepiej zorganizowanej od drużyny kierowanej przez Arsene’a Wengera. Nie żeby zagrała rewelacyjny mecz – po prostu nie popełniła elementarnych błędów. Jak to powiedział kilka dni temu AVB, w tym spotkaniu decydująca nie okazała się taktyka, tylko emocje. Lepiej panowały nad nimi Koguty, nawet jeśli moglibyśmy mieć do nich pretensje za niewykorzystane okazje w drugiej połowie (Bale po pięknej akcji całego zespołu! Sigurdsson, niepotrzebnie szukający podania w znakomitej sytuacji! Defoe!).
Skądinąd zdanie portugalskiego menedżera Tottenhamu pokazuje, że lekcja, jaką odebrał w Chelsea – klubie, w którym wszyscy szkoleniowcy są tymczasowi – nie poszła na marne. Villas-Boas zawsze był mistrzem czytania gry, teraz jednak najwyraźniej potrafi również czytać graczy. Podkreślają to wszyscy piłkarze, a o jego byciu wobec nich fair świadczy (żeby nie powtarzać kolejny raz historii z Dawsonem, który miał odejść do QPR, ale został, doczekał się swojej szansy i dziś znów jest jednym z najlepszych obrońców Premier League) także to, że po poniedziałkowym golu Sigurdssona dziś postanowił dać mu szansę od pierwszej minuty. Rozpisywałem się na ten temat ostatnio, przywoływałem także obraz Bale’a tonącego w ramionach menedżera, więc chętnie odsyłam do tekstu Jonathana Liew, gdzie Villas-Boasa komplementują jego piłkarze. Zabawne: nikt z angielskich dziennikarzy nie powtarza już klisz o zimnym, wyniosłym i niezrozumiałym obsesjonacie taktyki – z kolejnych portretów dowiadujemy się raczej o jego dorównującym kompetencji poczuciu humoru i pasji. Menedżer Tottenhamu okazał się nagle głęboko ludzki.
W takiej sytuacji wypada zakończyć jakąś human story. Na przykład Martona Fulopa, którego katastrofalnemu występowi w bramce West Bromwich w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu Arsenal zawdzięcza ostatecznie trzecie miejsce w ligowej tabeli – pisałem wtedy, że gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: nie przypominam sobie dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League. Dzisiejszy tekścik w, wybaczcie podrzędność źródła, „Daily Mirror”, pokazuje tamte dramatyczne wydarzenia z jego perspektywy. Od ośmiu miesięcy nie grał w żadnym meczu o punkty, jeszcze przed meczem z Arsenalem dowiedział się, że klub nie przedłuży z nim kontraktu, nie czuł się ani fizycznie, ani psychicznie przygotowany do gry. Żeby było jeszcze śmieszniej (albo żeby jeszcze łatwiej uzasadnić tezę o okrucieństwie futbolu): od dziecka był kibicem Tottenhamu i kilka sezonów spędził w tym klubie. Miał dziesiątki powodów, żeby dać z siebie wszystko. I zawalił.
Dziś Marton Fulop miał dobry dzień. Tej nocy prześladujący mnie czasem sen o jego maślanych rękach z pewnością nie przyjdzie. W końcu za mojego życia nie wygrywaliśmy z Arsenalem zbyt często 😉