Proporcje zostały przywrócone. Na kilku poziomach. Na chwilę.
Po pierwsze, zobaczyliśmy, jak to wszystko jest przemijające i kruche. Trener jednego z największych klubów świata, człowiek znakomicie opłacany, mający doskonałą opiekę medyczną, od dziecka uprawiający sport, prowadzący zdrowy tryb życia, zaledwie 45-letni – odchodzi z pracy swoich marzeń ze względu na chorobę.
Po drugie, zobaczyliśmy, że jego klub nie jest wyłącznie maszynką do zarabiania pieniędzy, a jego podwładni – trybikami w tej maszynce. Kilka godzin po hiobowej wieści trening Barcelony został odwołany, niedługo później poinformowano, że nie odbędzie się jutrzejszy mecz towarzyski z Lechią – skądinąd właśnie się na niego pakowałem. Polscy kibice reagowali różnie: niektórzy ze zrozumieniem, niektórzy z rozczarowaniem, niektórzy z wściekłością, że oto „katalońskie płaczki” odwracają się plecami do kilkudziesięciu tysięcy fanów z dalekiego kraju. Moim zdaniem niesłusznie. Obejrzałem konferencję prasową, podczas której Sandro Rossel i Antonio Zubizarretta ogłaszali dymisję Vilanovy. Wystarczyło popatrzeć na twarze biorących w niej udział trenerów i piłkarzy, m.in. Messiego i Puyola, by nabrać pewności, że dostarczanie rozrywki fanom znad Wisły nie jest w tym momencie możliwe.
Po trzecie, zobaczyliśmy, że nawet na tym najwyższym poziomie, brutalnego biznesu i bezlitosnej rywalizacji, godne traktowanie chorego pracownika jest możliwe. Tito Vilanova zaczął walczyć z nowotworem ślinianek w listopadzie 2011 roku, przeszedł operację, radio- i chemioterapię, później wrócił do pracy i otrzymał nominację na następcę Guardioli. Po roku rak odezwał się ponownie; konieczne było dwumiesięczne leczenie w Nowym Jorku, ale klub i tym razem oparł się pokusie szukania kolejnego trenera: czekał, powierzając drużynę na ten czas kiepsko sobie zresztą radzącemu Jordiemu Rourze.
Owszem, proporcje zostały przywrócone na chwilę, bo „show must go on”. Niemal od chwili pierwszego przecieku na temat rezygnacji Vilanovy dziennikarze zaczęli spekulować, a bukmacherzy przyjmować zakłady, kto go zastąpi, więc bez złudzeń możemy przyjąć, że nazwisko następcy poznamy w ciągu kilku dni, a zaplanowany w przyszły weekend towarzyski mecz z Bayernem nie zostanie odwołany. Jednak zanim to się stanie, zanim rozpoczniemy dyskusję, czy Villas-Boas, czy Laudrup, czy Wenger, czy Heynckes, czy Luis Enrique, czy może „Rubi” Ferrer, zanim zaczniemy przypominać burzę, jaką wywołała niedawna konferencja prasowa Guardioli w Monachium albo dywagować o kłopotach Messiego z fiskusem, dostajemy szansę zatrzymania się i pomyślenia o zdrowiu i życiu – jego i własnym.
Dzisiejszego wieczora nie chcę zaczynać rozmów o tym, co dzieje się w klubie i z klubem. Dzisiejszego wieczora, podobnie jak jutrzejszego, kiedy (mam nadzieję) będę patrzył na zachód słońca nad Zatoką Gdańską – chcę myśleć o tym sympatycznym gościu, którego miałem nad Zatoką Gdańską zobaczyć. Oby wygrał najważniejszy mecz swojego życia.